3.3. Dobre chęci [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

grudzień, końcówka roku, nadal Kaszuby (bliżej nieokreślone)

Artur i Falka siedzieli na belce prawie pod samym sufitem, przyglądając się śpiącym (nie)ludziom. Wilkołak i Czarownica leżeli w łóżku na antresoli, przykryci kołdrą. Białą, w niebieskie kwiatki. Była chyba szósta rano... chyba, bo za oknem ciemno, a Kasia nie kupiła jeszcze zegara. Barczysty facet w białym podkoszulku otoczył kobietę ramieniem, ale ruszał powoli biodrami, jakby miał zamiar zepchnąć ją z łóżka.

— Coś się tam pod kołdrą kotłuje, może mysz? — denerwowała się gryf. — Może ja skoczę na kołdrę i zrobię małe polowanko? — zaproponowała, zerkając w stronę kota.

— Artur, co oni robią? Przecież widzę, że nie śpią! - przestępowała niecierpliwie z łapy na łapę. - Czy oni wstaną? Zrobią nam jeść? Ej, a może coś im się stało? Zobacz, ona chyba się czymś krztusi... Czemu tak jęczy?

— Ależ ci się dziób nie zamyka — kocur przewrócił oczami z dezaprobatą. — Skoro leżą w łóżku z zamkniętymi oczami, to znaczy, że śpią. Nie wolno im przeszkadzać. Wstaną ... kiedyś.

Kobieta przeturlała się w końcu na brzuch, wbiła twarz w poduszkę, a facet dla odmiany położył się na niej, na górze. Coś tam się ewidentnie działo, a na domiar złego spod kołdry wystawały im palce u stóp.

— On jej nie udusi? — Falka z trudem powstrzymywała ciekawość.

— Skoro nie chcą wstawać, tylko udają, to może zrobimy użytek z twojego dzioba i pazurów, zobaczymy, jak sobie radzisz z otwieraniem puszek z żarciem — powiedział Artur i z gracją zeskoczył na stół, wywołując małe trzęsienie ziemi, akurat, kiedy Daniel zawarczał, jak prawdziwy Wilk, a Kasia westchnęła (przez sen). Gryf sfrunęła bezszelestnie na swoich kurzych skrzydłach. Faktycznie, ludzie chwilę poleżeli i poszli z łóżka prosto do łazienki, skąd dochodziły jeszcze przez chwilę pomruki i chichoty.

~~

Daniel dopakował do mojej torby kilka swoich rzeczy, więc nie musiał chodzić goły i bosy, a ja narzuciłam na piżamę sweter, dobry nastrój zastąpił mi wszystkie kreacje świata. W mojej ślicznej chatce pachniało świeżym drewnem, kot z gryfem spały przy kominku, na stole leżał zmiętolony obrus, a w kuchni przy szafce turlała się otwarta i zeżarta kocia konserwa.

— Święta, święta i po świętach — zebrało mi się na podsumowania, przy porannej kawie. — Mam jeszcze kilka dni pracy zdalnej, ale tak czy siak, będę potrzebna w biurze. Daniel, zostań ze mną, jeśli chcesz na Nowi Rok, albo nawet na Jastrë [Wielkanoc]. — Moja oferta płynęła prosto z serca.

Daniel siedział przy stole, wpatrując się z melancholią w zasypane śniegiem choinki i pokryte szronem nagie gałęzie drzew. Chłonął zimowy krajobraz, opierając głowę na łokciach, delektując się ciszą.

— Jakoś tak tu u was dziwnie płasko — zauważył. — Nie ma na czym oka zawiesić. — Utkwił wzrok na moim dekolcie, a potem tuż poniżej czerwonego świątecznego sweterka.

— Zwykle w takich sytuacjach facet znika bez śladu, ale ja nie powinienem. — Świdrował mnie wzrokiem, aż z nerwów zaczęłam przyrządzać śniadanie.

— Zabrałbym cię ze sobą, ale nie mogę. Załatwię swoje sprawy i do was wrócę. — Dmuchał, unosząc do ust filiżankę i pił kawę małymi łyczkami.

— Wyprostuję kilka spraw w firmie i oddam się do dyspozycji Rady Starszych — ciągnął. — Mam tylko jedną prośbę, nie zdejmuj pierścienia. Jeśli możesz, miej go zawsze przy sobie do mojego powrotu, tak na wszelki wpadek. Później rozprawimy się z klątwą. Nie chcę, żebyś miała przeze mnie kłopoty.

Nie płakałam, nie starałam się go na siłę zatrzymać. Cofał się tylko trzy razy spod drzwi i raz spod bramy, kochaliśmy się przed obiadem, zamiast kolacji i dwa razy w nocy. W końcu następnego dnia śnieg trochę stopniał, więc odprowadziłam go na peron i wsadziłam do pociągu. Upewniłam się, że nie wyskoczył i wróciłam do chatki. Smarując bezbarwną pomadką usta, spierzchnięte od nadmiaru czułości, powtarzałam sobie, że w zasadzie, czarownice radzą sobie równie dobrze bez kochanków.

— Równie dobrze, jak nie lepiej — pocieszał mnie Artur.

— Sporo drewna narąbał — zauważyła gryf. — Może wrócić dopiero na Wielkanoc.

— Co by tu zrobić z tak wspaniale rozpoczętym dniem — zastanawiałam się, wertując pożyczoną księgę. Trzeba będzie ją w końcu oddać.

Daniel nie był zbyt wylewny, nie spodziewałam się od niego żadnych informacji, przynajmniej do czasu aż dotrze na miejsce. Bez zastanowienia zawiesiłam pierścień na łańcuszku i schowałam pod swetrem. Przedstawiał prawdopodobnie większą wartość sentymentalną, niż materialną, miałam wrażenie, że nie powinnam się z nim jednak afiszować.

Poranek był piękny, żadnej chmurki, słońce raziło w oczy, więc założyłam narciarskie gogle, czapkę z pomponem i długą kurtkę. Na pewno nikt nie zauważy czarownicy na miotle, przelatującej nisko nad polami. Trzy kwadranse i stałam pod ciężkimi, rzeźbionymi drewnianymi drzwiami posiadłości Marka Serafina.

"Powiedz przyjacielu i wejdź" — pomyślałam. Czułam się jak Gandalf przed bramą Morii, stukając żeliwną kołatką. Elf otworzył drzwi w czarnym dresie i adidasach, trochę rozczochrany, z ręcznikiem na ramieniu.

— Otwarte! Kasia, cześć! Wesołego po świętach. Szkoda, że nie zadzwoniłaś wcześniej, ubrałbym coś bardziej oficjalnego. — Przez chwilę rozglądał się czujnie, sprawdzając, czy jestem sama.

— Przecież nie jesteś goły. Cześć Marek — przywitałam się, używając minimalnej ilości słów i wyciągnęłam przed siebie ciężki plecak. — Dałeś mi tę księgę, tak po prostu, nie chcąc niczego w zamian?

— Pożyczyłem. Oczywiście. Przecież nie jestem bezdusznym potworem, za jakiego mnie uważasz. Nie musisz wchodzić do środka i nikt ci nie każe utrzymywać ze mną kontaktu. Nie jesteś mi nic winna — powiedział na jednym wydechu, a jego niebieskie oczy nabrały intensywnego odcienia błękitu.

"Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba." — przeleciały mi przez myśl słowa starej piosenki. Już chciałam obrócić się na lewej pięcie i iść w stronę bramy, alejka zasnutych śniegiem lip wyglądała magicznie.

— W zasadzie, to ... jednak chcę czegoś w zamian. Całusa. — Spojrzał na mnie spod długich jak firanki, ciemnych rzęs i dotknął palcem swojej twarzy. — Może być w policzek. Znalazłaś w niej coś ciekawego?

— Jo, na stronie sto czterdziestej trzeciej jest na marginesie notatka na temat inkubów. Są potwierdzone przypadki skutecznego leczenia.

— Ponoć trzeba uzupełnić dietę w warzywa strączkowe i jeść więcej białka, to hamuje apetyt na twoją wiedźmią energię — roześmiał się na cały głos Marek i przeciągnął, jakby właśnie wstał z łóżka. — Apsik! — kichnął w zgięcie ręki w łokciu.

— Smacznego! To znaczy, chciałam powiedzieć na zdrowie.

Elf chwycił plecak z wyraźnym zaciekawieniem i wyjmując księgę, wszedł do środka. Po chwili namysłu weszłam za nim, zdejmując w progu gogle i kurtkę. Dawno tu nie byłam. W pustym wiatrołapie hulał wiatr. Drzwi zamknęły się za mną z głuchym plaśnięciem, a w tym samym czasie, gdzieś daleko Diabeł Bronisław roześmiał się złowieszczo, zacierając ręce.

~~

Daniel poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach, gdzieś w okolicach Płocka*, ale zamknął okno na korytarzu, wrócił do przedziału i owinął się mocniej kurtką. Czasami w pociągach było gorąco jak w piekle, tym razem zaleciało chłodem, aż buchała z ust para. Siedział sam w przedziale. Pomiędzy świętami a nowym rokiem ruch był niewielki, to jednak dawało mu możliwość zebrania myśli w samotności. Wszystkie i tak krążyły wokół Kasi.

*[tak, wiem ;)]

Cały jego misterny plan wziął w łeb w tej samej sekundzie, kiedy zobaczył jej odbicie w szybie autokaru, wiozącego na konferencję handlowców współpracujących z WAMP-PAX. Wszystko potoczyło się na opak. Zamiast zmusić Czarownicę do odwrócenia klątwy, gadał z nią o duperelach przez pół dnia, a potem gapił się na nią, a potem z nią tańczył, ratował ją, a cholera by to wzięła. W jeden dzień stracił kontrolę nad firmą, tożsamość, a nawet walizkę z bielizną. Na dodatek zakochał się w niewłaściwym czasie i wyszedł na tym kompletnie przegrany. Jeden miesiąc ukrywania się w jej mieszkaniu i drugi spędzony w wilczej skórze, nigdy więcej — otrząsnął się z obrzydzeniem.

Mężczyzna, pocierając zmarźnięte dłonie, postanowił odebrać swoje życie z dworcowej przechowalni w Warszawie i wziąć znowu byka za rogi. Kiedy podeszła do niego dziewczyna z obsługi pociągu, proponując ciepły napój, z wdzięcznością przyjął kubek lurowatej herbaty. Nigdy w życiu nie było mu tak potwornie zimno.

Musiał koniecznie sprawdzić, jakie możliwości oferowało mu ludzkie ciało, bez wilkołaczych wzmacniaczy, zaczarowane przy pomocy pierścienia babki. Obawiał się, że oprócz niepohamowanego popędu seksualnego, nie zapewni mu ani ponadnaturalnego słuchu, ani węchu, ani wzroku, o sile i szybkiej regeneracji już nie mówiąc. Co się stanie, kiedy zostanie zaatakowany? Czy będzie w stanie się obronić? Czy uda mu się kontrolować w postaci wilkołaka? To wszystko nadal było zagadką.

Niespodziewanie, drzwi do przedziału otworzyły się i stanął w nich szpakowaty mężczyzna w granatowej marynarce, białej koszuli i krawacie ze znaczkiem PKP.

— Bileciki do kontroli — powiedział wesoło konduktor i mrugnął okiem. — O witam, Panie Karczmarczyk. Widzę, że się w końcu udało.

Na widok Biesa, Daniela wmurowało w fotel. Zabrał stopy z siedzenia i nerwowo szperał po kieszeniach kurtki. Przecież miał te cholerne bilety, po co się denerwował? Nie było powodu. Czemu pociły mu się dłonie?

— A gdzie koleżanka Czarownica? Nie jedziecie razem? — wysoki, starszawy facet nie zamierzał odchodzić, widać zebrało mu się na dyskusje. Usiadł wygodnie naprzeciw, westchnął i wyciągnął z ulgą długie nogi w czarnych, lśniących sztybletach.

— Czas odejść na emeryturę. Latka lecą, Panie Karczmarczyk, ani się Pan obejrzysz, a będziesz w moim wieku.

— Ludzie tyle nie żyją — odwarknął Daniel. — W każdym razie nie sądzę, żebym miał aż tyle szczęścia — dodał już grzeczniej.

— Nie bał się pan zostawiać jej tak zupełnie samej? Bezpieczniej byłoby zabrać Czarownicę ze sobą. - Konduktor ważył słowa, wpatrując się w szare oczy szczupłego, zziębniętego mężczyzny. — No, ale skoro nie zamierza Pan wcale do niej wracać, nic tu po mnie. Na pewno znajdzie się ktoś, kto ją pocieszy.

Ale jak to nie zamierza wracać? No przecież, że zamierza. Od początku zamierza, wręcz o niczym innym nie myśli. Właśnie w tym tkwił cały problem. Na spokojnej i dość łagodnej twarzy Daniela zagościł ironiczny grymas. Wykrzywił usta, jakby mu się odbijało śledziami po kaszubsku, których nie zagryzł chlebkiem. A może to po tej herbacie? No nieważne...

— A co ja niby mogę zrobić innego, żeby jej nie narażać? Marek zaopiekuje się Kasią, w zamian za czar z księgi (nie będzie kichał), ja zrobię swoje, a ty dostaniesz to, co chciałeś. Tak jak zostało zapisane w cyrografie. - Daniel nie dał po sobie poznać, że pewne rzeczy uległy zmianie i plan nie wydawał się już tak realny, jak dwa miesiące temu. Przy okazji tak sformułował zdanie, żeby nic konkretnego nie powiedzieć.

— Zabijesz Teresę, zabierzesz jej różdżkę z jednorożca, ja cię odczaruję z tej twojej klątwy, będziesz na stałe w pełni sprawny, nawet bez pierścienia i każdy pójdzie w swoją stronę? Tak tylko, chciałem się upewnić, czy aby mamy to samo na myśli — powiedział Diabeł.

— Aha i oczywiście, oddasz mi Duszę, ale to kiedyś tam, przy okazji — przewrócił oczami, uśmiechając się szeroko i zarechotał teatralnie, tak na pokaz, dla wywołania lepszego efektu.

Daniel pamiętał doskonale dzień, w którym poznał Bronisława Biesa. Był jeszcze dzieciakiem, a starszy mężczyzna w zielonym stroju z Decathlonu wędkował często ze spinningiem nad rzeką, tuż przy jego rodzinnym domu, zezując od czasu do czasu na jego babkę — Lubawę Karczmarczyk. Wyglądał niegroźnie, ale Podkarpacie obfitowało w różne mityczne istoty, sam był w końcu wilkołakiem.

— Nie było mowy o mojej duszy — zaprotestował mężczyzna. — Nawet drobnym drukiem. Może i jestem naiwny, ale bez przesady.

— Tak tylko sprawdzam czujność. Szkoda, żeby się zmarnowała, a tobie i tak nie będzie potrzebna. Każę odkręcić ogrzewanie, bo się przeziębisz — dodał Bronisław, wychodząc z przedziału, zostawiając Daniela sam na sam z myślami.

— Teraz to już mi ciepło, nawet się chyba spociłem — pomyślał wilkołak, przecierając krople potu z czoła.

Wysiadając na stacji Warszawa Centralna, miał już gotowy plan. Odebrał z przechowalni dużą torbę i futerał od kontrabasu, zataszczył wszystko do zaparkowanego miesiąc temu samochodu i opłacił Blikiem absurdalnie wysoki rachunek. W drodze do swojej warszawskiej patokawalerki, gdzie nocował podczas licznych delegacji, Daniel marzył tylko o ciepłym prysznicu i porządnej drzemce, takiej, żeby mógł w końcu normalnie odpocząć.

~~

Zimowe popołudnie szybko zmieniło się w wieczór, słońce zakryły chmury, a z nieba zaczął walić śnieg, tak gęsty, że przez okno nie było widać nawet żywopłotu. Rezydencja Serafina tonęła w ciszy, przerywanej jedynie odgłosami, jakie wydawałam, przełykając herbatę. Marek od pół godziny wpatrywał się w sto czterdziestą trzecią stronę księgi "Casus lycanthroporum...".

— Dałbym sobie głowę urżnąć, że tego tutaj wcześniej nie było — powiedział, przesuwając powoli palcem po wiekowych stronach. — Mam chyba wcześniejsze wydanie, ale muszę koniecznie sprawdzić, czy to zadziała.

— Zachowałabym ostrożność albo chociaż umiarkowany, chłodny optymizm — zasugerowałam. — W tych tłumaczeniach jest sporo nieprecyzyjnych sformułowań. Jedno niewłaściwe słowo i ... — zawiesiłam głos. — Już to przerabiałam, z fatalnym skutkiem.

Skrzyżowałam ręce na piersi, nie czułam się tu swobodnie. Gabinet Marka zawsze działał na mnie przygnębiająco. Żółte światło lampy, białe ściany, antyczne meble z ciemnego, litego drewna. Stół z blatem na wysoki połysk, krucha porcelanowa filiżanka na ręcznie zdobionej, lnianej serwetce i echo słów odbijających się w mojej głowie. „Musicie odejść, obydwoje. Nie jestem w stanie normalnie funkcjonować w waszym towarzystwie".

— Pofarbowałaś włosy i zmieniłaś fryzurę? Ładnie, pasuje ci taki kolor.

— Dzięki. Nikt nie zauważył. — Przegarnęłam długie, lekko rudawe fale. Miałam dość jasnych, prostych drutów w kolorze siana. — Dobra herbatka — oddałam komplement.

— Sam zbierałem latem zioła — powiedział, nie podnosząc wzroku znad księgi.

— Nadal kiepska ze mnie zielarka. Może zacznę znowu na wiosnę. Zimą chyba nic nie znajdę, oprócz białoporka brzozowego i może kilku innych grzybów.

— Jałowiec możesz zbierać. Jemiołę. Owoce rokitnika, tarniny, berberysu, teraz są najlepsze ... - mówił spokojnie, przewracając strony. W końcu zaczął coś notować, w otwartym pliku, na laptopie. - Możesz wziąć sobie z regału i poczytać „Ziołolecznictwo" Muszyńskiego.

— W zasadzie, chcę wypić do końca i wrócić do domu. Czas na mnie — powiedziałam i podniosłam się z krzesła. — Odniosę filiżankę do kuchni.

Elf uśmiechnął się nieznacznie, lekceważąc działanie tarcia i grawitacji, odchylił się mocno, razem z krzesłem. Chwycił mnie delikatnie za nadgarstek, przyciągnął do siebie i objął, przytulając głowę do mojego biodra.

— Zobacz jak sypie. Pójdziesz, jak przestanie  — odpowiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— Jak ty to wytrzymujesz? Mam na myśli twoją alergię, na mnie — spytałam, przegarniając opadającą mu na oczy blond czuprynę.

— Mam nowe leki. Mam nadzieję, że nie zacznę się po nich świecić — odpowiedział wesoło. — Poza tym, jesteś dzisiaj sama. Chociaż, w sumie szkoda, Artur zna bardzo dobrze łacinę.

Uwolniłam się od jego ramienia i przechodząc przez długi hall, salon, jadalnię, doszłam do kuchni i wymyłam filiżankę. Ubrałam się, przygotowałam miotłę i trzymając ją w ręce, gotową do użycia, otworzyłam drzwi. Wiatr wyrwał mi z rąk klamkę, a gwałtowny powiew zerwał z dachu zmrożoną hałdę śniegu, która wraz z soplami elegancko runęła mi prosto pod nogi. Zamknęłam z powrotem drzwi, rozebrałam się i wróciłam do gabinetu. Zanim usiadłam, pocałowałam go w policzek.

— Mam nadzieję, że przestanie sypać.

— Kiedyś przestanie — odparł Marek, nie odrywając nosa od księgi, a palców od klawiatury.

U siebie w domu nie wyglądał aż tak zabójczo, jak w klinice, z resztą do jego wyglądu szło się przyzwyczaić i po kilku godzinach oczy nawet aż tak nie piekły. Gorsza sprawa, że burczało mi w brzuchu. Z nudów zaczęłam przechadzać się po domu. Zanim przekopałam się przez wszystkie kosmetyki do pielęgnacji, które miał w łazience byłam niemal pewna, że jego nieskazitelna cera wymagała dużych nakładów finansowych. Niestety lodówka świeciła pustkami.

— Marek ty coś w ogóle jesz, czy wystarczy, że dam ci do polizania rękę? — zagaiłam, bo w żołądku przelewała mi się kolejna porcja ziołowego naparu. Wydeptałam już ścieżkę do toalety. —  Może masz chociaż mleko albo kawę?

— Mam pudełka.

— Jesz pudełka? To jakaś nowa dieta? Sam plastik? — zażartowałam.

— Catering, chyba o tym słyszałaś? — zdziwił się elf. — Możesz otworzyć i podgrzać, w szufladzie jest kasza gryczana, to ją ugotuj, podzielimy to co jest. W spiżarni są jakieś przetwory.

— Jo, chyba lembasy ... — zamruczałam pod nosem.

— Słyszałem. Mam słuch absolutny. Nie planowałem zapraszać gości, trzeba było zadzwonić i uprzedzić o wizycie, to bym coś kupił.

Marek oderwał się od pracy i podszedł do lodówki wyraźnie niezadowolony. Wyjął pojemnik z jakąś cienką zupą i drugi z surówką.

— Nie planowałam zostawać tak długo, bo wzięłabym kanapki. Zostało mi trochę bigosu ze świąt, mogłam zabrać słoik. — Poczułam na sobie karcące spojrzenie. — Przecież wiem, że nie jesz mięsa, ale nie robiłam dla siebie wegańskiego bigosu z tofu i boczniaków.

— Kasia, daruj sobie uszczypliwości. Mam słabą tolerancję na twoje ironiczne żarty i na sarkazm. Kasza jest na dole, garnki tam gdzie zwykle. Nie mam nic więcej — powiedział, wychodząc z kuchni.

— Tylko włącz wyciąg nad kuchenką — krzyknął już z gabinetu.

Znalazłam i ugotowałam tę kaszę, kilka marchewek, upiekłam w piekarniku jabłka, polałam je syropem klonowym. W spiżarni wykopałam słoik ogórków kiszonych i marynowane grzybki. Faktycznie, nie było nic innego, chyba myszy zżarły. Przydałby mu się kot... albo gryf. Jo, gryf. Nawet jednego miałabym pod ręką. Wniosłaby tu trochę życia. Nakryłam w jadalni dla dwóch osób i czekałam, aż szczęk sztućców zwabi Marka do stołu.

— Nigdy nie umiałaś gotować — powiedział, siadając. — Ale widzę postępy — dodał od razu, żeby nie robić mi przykrości.

Jedliśmy w milczeniu. Zmyłam i sprzątnęłam po obiedzie. Ubrałam się, wzięłam do ręki miotłę i stanęłam w przedsionku, po raz kolejny. Marek otworzył drzwi. Zza progu sypnęło we mnie wywrotką śniegu.

— Niech to diôble wezna! — zaklęłam i zrobiłam dwa kroki do tyłu.

Marek pomógł mi zdjąć kurtkę i odstawił miotłę na stojak z parasolami. Zaprosił gestem dłoni z powrotem do salonu.

— Zawsze się śmiałaś, że jem tylko korzonki i żołędzie, więc na deser będą orzechy i lampka wina. Rozpalę w kominku.

— Zamordowałeś jakąś wiewiórkę, że masz orzechy? — usiadłam wygodnie na sofie i położyłam stopy na stolik. — Och, przepraszam, wybacz. Gdzie moje maniery. — Wyprostowałam mimowolnie plecy i położyłam stopy z powrotem na zimnej podłodze.

— Zaraz będzie ci cieplej, przyniosę koc i wełniane skarpety, tutaj nie da rady chodzić boso, szczególnie zimą — powiedział Marek. Drewno w kominku zaczęło przyjemnie trzaskać, zapachniało żywicą, a na szybie wesoło tańczyły złote płomienie.

— Zdrzemnij się albo rzucić okiem na tłumaczenie. Może uda ci się stworzyć zaklęcie — powiedział, stawiając na stoliku laptop, a obok niego kieliszek czerwonego wina.

— Marek, nie mogę pić wina. Nie wrócę pijana na miotle. Artur został sam, głodny. Rano muszę jechać do biura. Powinnam już wracać.

— Odwiozę cię. — Marek wzruszył ramionami i podał mi kieliszek.

— Ugrzęźniesz w zaspie tym swoim elektrykiem. Muszę lecieć — wtuliłam się w pachnący lawendą miękki, kaszmirowy koc.

— Mam jeszcze Jeepa Wranglera i quada. Zaraz na pewno przestanie sypać, a nawet jeśli, to możesz zostać na noc. Twój pokój czeka, tak jak go zostawiłaś. Znalazłem kilka twoich starych ubrań. Rano jadę do Gdańska, chętnie zawiozę cię do pracy, albo zadzwonię do Filipa i powiem, że nie przyjdziesz.

— Od kiedy tak się przyjaźnisz z wampirami?

— Jestem stomatologiem, pomyśl — zasugerował delikatnie. — Oni mają specyficzne wymagania.

Marek usiadł po przeciwnej stronie i splótł ręce pod brodą. Co mu chodziło po głowie?

— Grosik za twoje myśli, Marku — powiedziałam.

Przetłumaczony tekst z księgi sugerował, że inkub był czymś w rodzaju wirusa, albo ducha, który potrafił opętać ciało. Taki wampir, tylko wysysał energię, a nie krew. Nienawidził prawdy, rokitnika i pachnących ziół, lubił budzić nocą swojego żywiciela i zmuszać, do korzystania z życiodajnych soków ofiary wtedy, kiedy była najbardziej bezbronna, czyli najchętniej podczas współżycia seksualnego. Alergia była gratis, nie miała z tym nic wspólnego i ujawniła się, dopiero kiedy uratowałam kota, łącząc z nim swoją moc.

— Chcesz przestać być inkubem i nie pożywiać się już więcej energią, czy zwalczyć alergię, żeby żywić się mną nadal? — spytałam, czytając pierwsze zdania przetłumaczonego akapitu. — Słuchaj, wiem, że żadne z nas nie planowało dzisiaj wspólnego wieczoru. Przepraszam, że naszłam cię tak bez zapowiedzi.

— Nie ma tematu — Marek machnął ręką.

— Mówiłam ci setki razy, nie wiedziałam, że moje połączenie z Arturem wywoła tak silną reakcję. Gdyby nie to, nie wiedziałabym o tym, co mi robisz i jak mną manipulujesz. Niestety nasze rozstanie nie było spowodowane tylko tym.

— Nie tylko tym, że spuchłem, nie mogłem oddychać, ciągle wymiotowałem i dostawałem swędzącej wysypki, jak byłaś gdzieś w pobliżu?

— Trzeba było się powstrzymać i nie wysysać ze mnie mocy!! — odstawiłam zbyt energicznie pusty kieliszek na stoliku. — Przepraszam cię, wiem, że to nie było celowe, tak działa elfi urok. Widać nie byliśmy sobie pisani.

— Siedem lat — burknęłam pod nosem.

— Wziąłem dzisiaj silne środki, ale to jest tylko doraźne rozwiązanie — wytłumaczył od razu.

— Rodzice się ode mnie odcięli, a rodzina wyklęła przez to, że pokochałem Czarownicę. Kaśka, codziennie miałem poczucie, że zawiodłem Ród Serafinów, a ty na dodatek wybrałaś tego cholernego kota, a nie mnie.

Powoli docierało do mnie, z czym tak naprawdę się borykał.

— Ułożę dla ciebie zaklęcie, ale nie zrobię eliksiru, nie mam składników.

— Och to nic nie szkodzi. Mam w domu chyba wszystko, czego będziemy potrzebowali — powiedział elf spokojnym głosem.

— Poza tym i tak nie mam czarodziejskiej różdżki. Znaczy... nigdy nie miałam i nadal nie mam — roześmiałam się, popijając drugą lampkę wina.

— Wydaje mi się, Kasiu, że masz wystarczającą moc i nie jest ci potrzebna żadna różdżka — uśmiechnął się ciepło Marek, po czym przysiadł trochę bliżej, tak, że stykaliśmy się ramionami. — No, to do dzieła — klasnął w ręce, zadowolony.

Dochodziła północ i nadal sypał śnieg, zasypy sięgały już pół metra, ale byłam wystarczająco zadowolona z ułożonego zaklęcia. Podzieliliśmy się pracą, Elf przyrządził eliksir według przepisu, więc nie musiałam się martwić o prawidłowe przygotowanie.

„W śniegu, wichrem zapętlony, zapatrzony w ciemną noc, w okamgnieniu odmieniony, zanurzony w jasną moc, siłą woli głód omotać pragnę, nagiąć chęci do swych słów, aby były mi oddane, póki prawda u mych wrót."

— Rewelacja, już czuję się lepiej. A teraz sprawdźmy, czy to naprawdę działa — powiedział zadowolony Marek.

— Prrr... czekaj, bo to dwie zwrotki są. Położyłam mu dłoń na ramieniu.

„By zapomniał swą niedolę, ten co katar ma na kota, niechaj żywi się istota tylko mocą swoich cnót. Odgoń wietrze jego smutki, zasiej w duszy pragnień żar, gdy stopnieje śnieg na wiosnę, niech poczuje szczęścia dar."

— Zapisałam sobie w pliku. Trzeba odczytać o północy, kierując twarz w stronę księżyca. Szkoda, że nie masz czarciego kręgu w ogrodzie.

— Właśnie wybiła północ. Spójrz przez okno na księżyc i niech się spełni.

Podał mi do ręki fiolkę z eliksirem.

— Będzie bałagan — ostrzegłam.

— Sprzątnę, tylko już rozbij tę fiolkę! — popędzał mnie.

Trzasnęłam nią z całej siły o posadzkę. Poczułam olejek rokitnikowy, miętę, lubczyk, rozmaryn, szałwię, rumianek, jałowiec i leśne jagody. Nagle pokój zalała fala światła, potem otworzyło się okno i wiatr zgasił ogień w kominku.

— Kiepskie rymy trochę, ale sam lepiej bym nie umiał. Dobrze ci poszło — powiedział Elf, zamykając w pośpiechu okno. - Masz jakieś zaklęcie sprzątające, czy iść po odkurzacz?

Czułam, że kręci mi się w głowie i zaraz się przewrócę, ale Marek podał mi płyn do szorowania i ręczniki kuchenne. Lubczyk, po co ten lubczyk? Lubczyk na miłość, szałwia na pamięć? Zapalił światło i zabrał się za zbieranie szkła z podłogi. Cichutko przeklinał pod nosem tłuste pomarańczowo — granatowe plamy na kamiennej posadzce. Robiłam się coraz bardziej senna.

— Ja już pójdę — powiedziałam słabym głosem, ale nie umiałam się sprzeciwić.

Po jakimś czasie skończyliśmy sprzątać, a Marek odprowadził mnie do sypialni i objął.

— Nadal sypie. Wykąp się, idź spać. Jutro o tym pomyślimy. Przecież nic ci nie zrobię.

Zmiękłam w jego ramionach jak szmaciana lalka i położyłam zmęczone czoło na jego ramieniu. Zostałam zasymilowana. Powinnam zmienić imię na Siedem z Dziewięciu jak dziewczyna Borg, z serialu Star Trek.

Oczywiście, idiotka! Nie zauważyłam, kiedy straciłam czujność, a potem totalnie strzeliłam sama sobie w kolano. Eliksiry i wszystkie elementy czaru należy przygotowywać własnoręcznie, tylko wtedy działają prawidłowo, to znaczy tak, jak chce czarownica. Zasada równie ważna, jak trzymanie się receptury i oryginalnych składników, dobrej jakości.

— Gdybym miała różdżkę z rogu jednorożca, mogłabym cię odczarować bez tych wszystkich ceregieli — mówiłam sennie. — Mogłabym wtedy otworzyć portal, podróżować gdzie chcę i kiedy chcę, mogłabym kontrolować pogodę i odczarować Daniela.

— Kto to w ogóle jest ten Daniel? Jakiś twój znajomy? — spytał podchwytliwie Marek, przesuwając swoje cudownie miękkie, elfie usta po moim policzku i szyi.

— Nie wiem, nie pamiętam. Nie znam chyba żadnego Daniela — powiedziałam.

Elfia twarz, bez jakiegokolwiek zarostu prześlizgiwała się w kierunku płatka ucha. 

— Doskonale. Kasia, tak się cieszę. Nareszcie — mruczał z zadowolenia. — Nawet nie wiesz, jaka jesteś cudowna. Taka piękna. Doskonała. Dam ci wszystko. Wszystko, czego zapragniesz.

Usiadłam na łóżku i poczułam, że tracę przytomność. Nakrył mnie kocem i wyszedł.

Plum. Wpadłam jak śliwka w kompot, choć rzeczywiście trochę to trwało. Marek pożegnał alergię, a ja straciłam częściowo pamięć, w zakresie dość istotnym z mojego punktu widzenia.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro