3.5. Dobre chęci [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pełznące macki ciemności oblepiały wieżowiec w centrum Warszawy, czyli po prostu zapadał zmrok. Wirująca sfera portalu oślepiała blaskiem, zakleszczona pomiędzy oknem i biurkiem w gabinecie Wróżki Chrzestnej, a przynajmniej tego, co z niej zostało. Lustrzana powierzchnia zdradziecko pulsowała, bulgotała, w powietrzu czuć było ostry, przenikliwy zapach ozonu.

Daniel dusił się, pluł krwią, sapał, ale podniósł bezwładną Kasię z podłogi. Kolczuga ciążyła mu niemiłosiernie, na dodatek dostał solidnie w kość, walcząc ze strzygą. Nie był w dobrej kondycji fizycznej, emocjonalnie stał się kłębkiem nerwów, więc to nie była równa walka. Czarownica bez żadnego przeszkolenia bojowego, nie powinna była się tam w ogóle pojawiać, a elf okazał się totalnym durniem, skoro jej na to pozwolił. Ostra różdżka przeszyła ramię Kasi na wylot. Istniały przecież zaklęcia ochronne, magiczne tarcze, czy coś. Wilkołak nie miał pewności, czy Czarownica jeszcze żyje i nawet jeśli, to ile czasu jej jeszcze zostało?

Otwarty portal destabilizował się, rozszerzał, pochłaniał materię i groził implozją. Powstaniem czarnej dziury na pół Warszawy. Z jego wnętrza dobiegał warkot i przeciągły świst, drażniący wrażliwe uszy elfa i wilkołaka, zwiększając powoli natężenie, aż do granic ich wytrzymałości. Ciało potwora i odcięta głowa z wytrzeszczonymi oczami, pośmiertnie wróciły do naturalnej, ludzkiej postaci. Zwłoki z niemym krzykiem na ustach domagały się uprzątnięcia zdemolowanego pokoju, ale nie było na to czasu.

Marek patrząc na nieprzytomne oblicze Czarownicy, odgarnął jej włosy z twarzy. Widział, że uparty wilkołak ledwo stoi na nogach, więc wziął Kasię delikatnie na ręce. W jego ramionach była leciutka jak piórko, cekiny na jej zakrwawionym sweterku połyskiwały czerwoną, lepką mazią. Z trudem zachował kamienną twarz, starał się nie ujawniać emocji, skoro już jakieś miał, choć błędnik wariował i ostro zbierało mu się na wymioty. Spiralnie skręcony róg jednorożca tkwił w ranie, lśnił, a krople krwi kapały na czyste buty elfa. Nie słyszał uderzeń serca, ponieważ zagłuszały je dziwne wibracje, pochodzące najprawdopodobniej z gigantycznej różdżki.

— Marek, przestań się gapić jak sroka w gnat, spadamy. To dziadostwo osiąga masę krytyczną — krzyknął Daniel i obydwaj przeszli bez wahania na drugą stronę. Portal zgasł jak obraz w starym telewizorze z kineskopem. Mrok i cisza kaszubskiego odludzia otuliły ich zapachem sosen, świerków i chłodnego, zimowego powietrza.

— Ciemno tu — powiedział Daniel.

— I nic nie widać — dodał Marek. — Poświeć sobie oczami wilkołaku.

— To może wyczaruj coś? „Lumos maxima" powinno zadziałać — rzucił z przekąsem Daniel, niedawno czytał w pociągu Harrego Pottera.

— Niby jak? Różdżka jest w jej ramieniu! — zirytował się elf, nadal trzymając Kasię na rękach. — W kieszeni spodni mam kluczyki, włącz światła w samochodzie. W schowku jest czołówka i latarka — wykonał nieznaczny gest głową. — No co, nigdy nie biegasz w nocy po lesie? — dodał zmieszany. Nie był jedyny w towarzystwie z odrobinę słabszym wzrokiem, nosił szkła kontaktowe i cierpiał (o zgrozo) na kurzą ślepotę.

Wilkołak zacisnął zęby, bo bez swoich nadnaturalnych mocy też widział tylko ciemność, ale siedział cicho. Na szczęście miał na sobie skórzane rękawiczki. Nie miał ochoty na taką zażyłość, lecz nie było innego wyjścia. Włożył dłoń do kieszeni i wyciągnął dwoma palcami kluczyki, jakby to była zdechła mysz.

— Uważaj Daniel, to inkub! — krzyknął koci pomagier, wyskakując z krzaków otaczających taras chatki czarownicy.

— To nie jest zaraźliwe, podobnie jak wegetarianizm — wytłumaczył Marek, szczerząc zębiska w karykaturalnym uśmiechu i przewrócił oczami. — Przecież nic mu nie zrobię, mam zajęte ręce!

— Homofobia level master. Po prostu nie lubię grzebać obcym po kieszeniach, co w tym dziwnego? - obruszył się wilkołak i uruchomił cichutki silnik elektrycznego Volvo EX90. Nieduży ogródek przed domkiem oświetliły samochodowe reflektory.

Ręka Kasi wyślizgnęła się z silnego uchwytu elfa i dyndała bezwładnie.

Gdyby mężczyźni zwrócili uwagę na plączącego się pod nogami kota, dostrzegliby malujące się w jego zielonych oczach przerażenie, własną i to najprawdopodobniej rychłą śmiercią.

— O w mordę jeża! Kasia! - zawył przeraźliwie. — Moja Kasiulencja! Co jej zrobiliście, gamonie! — Moc zaklęcia wiążącego kota z czarownicą malała z każdą minutą.

— To gdzie mam ją odłożyć? Do domku, czy może do czarciego kręgu — spytał Marek niewyraźnie, nie każdy przecież w ciągu kwadransa skręca kark strzydze i traci ukochaną.

— Raczysz żartować — mruknął Artur, wskakując do samochodu. — Do szpitala! Chyba że jesteś w stanie wyjąć różdżkę i zoperować ją na miejscu!

— Jestem dentystą, a nie cudotwórcą! — odpalił strapiony, jasnowłosy elf. — Ładuj się do tyłu i trzymaj ją, żeby się ten cholerny kołek nie przemieszczał — krzyknął na Daniela, zastanawiając się, czy nie ma w bagażniku plandeki, bo ślady z krwi tak łatwo nie zejdą z kremowej tapicerki.

— Schowaj pazury — skarcił kota, widząc, jak Artur wbija się w siedzisko fotela. — To wegańska skóra z chityny i chitozanu z grzybów, za dopłatą — zaakcentował. — Jeszcze mi tu tego kłębu alergenów brakowało.

— Przestań pieprzyć! Jak nie ruszysz dupy, ona umrze, ty... „ty spiczastouchy goblinie"! — wydarł się czarny kocur.

Daniel chciał parsknąć śmiechem, ale tylko się uśmiechnął szyderczo. Musiał przyznać, że poczucie humoru, zarówno Artura, jak i Marka, było wyborne i w innych okolicznościach przyrody...

— A ty, z czego się ryjesz? Zapnij lepiej pasy! — upomniał go czarny kocur. Elf zachichotał, markując drwinę kaszlnięciem i zasłonił usta wypielęgnowaną dłonią i ruszył, chlapiąc na pół metra błotem spod kół.

Siedząca na kalenicy Falka, jak na gryfa przystało, została pilnować domostwa. Z wysokości spoglądała na oddalający się samochód, który po przejechaniu stu metrów, zawrócił i pojechał w przeciwną stronę, wpadając w lekki poślizg przy zielonej tablicy informacyjnej z uroczą nazwą miejscowości: Piekiełko. Na podwórzu pojawił się jaśniejący kłąb zielonkawej pary, z którego wyszedł wysoki, starszawy facet, ubrany na czarno. Pomachał dłonią przed nosem, odganiając smród siarki.

— W nocy wszystkie diabły są czarne — powiedział złowieszczo, spoglądając na dach, prosto w małe, bystre złote oczy.

Przeszedł się dookoła domku sprężystym krokiem, skrzypiąc skórzanym płaszczem i schował zmarzniętą twarz w wełnianym szaliku.

— Gdzie pojechali? — spytał donośnym głosem. — Lewo czy prawo?

— Tam — pokazała dziobem gryf, wątpiąc w swoje zdolności nazywania kierunków. — Za tima chójkama skrãcë w prawò na flaster — dodała. (Za tymi sosnami skręć w prawo na utwardzoną drogę.)

— W moje prawo czy twoje prawo? Do Kościerzyny?

— Na północ.

— Czyli na Lębork. Dobrze, bardzo dobrze. Tam jest bliżej, lepszy szpital i lekarze, może da radę — westchnął. — Szkoda by było, fajna z niej babka — powiedział i zniknął, a z nim również ślady czarcich kopyt na białym śniegu.

Pseudo‐terenowe Volvo mknęło z zawrotną prędkością przez łąki, przez pola. Kierowca i pasażerowie modlili się w duchu, by nie ugrzęzło w błocie, więc auto zdawało się pędzić, unoszone kilka centymetrów nad ziemią przez jakieś siły nadprzyrodzone.

Artur mruczał niezrozumiale pod nosem, Marek brzęczał coś bardzo podobnego.

"Anticipation In domination
A sea of hearts beat as one,
unified Magnification
All generations Approaching thunder awaiting the light
Full speed or nothing
Full speed or nothing
Lux Æterna Lux Æterna"
[*Metallica - Lux Æterna]

Daniel swoimi słowami odmówił pacierz, tak jak go nauczyła Babcia Luba. Ona wierzyła, że każda istota ma duszę, nawet czarownice i wilkołaki, niezależnie, czy chcą tego, czy nie. Przekonywał się o tym bardzo często, nie był tylko pewny co do elfów, z żadnym wcześniej nie miał przyjemności. Poza tym nie chciał zawracać za długo Bogu głowy, a nie znał łaciny, chociaż dyskografia zespołu Metallica nie była mu obca.

Dusza Kasi spotykała się chyba z duchami przodków albo stała na rozwidleniu dróg, może widziała światło, życie przelatywało jej przed oczami, niczym film w przyspieszonym tempie.

Oj, zdziwiłby się. Byłam poza ciałem, a jednak łączyły mnie z nim cienkie nici porozumienia. Czułam ręce Daniela i Artura, który uwalił mi się na nogach i mruczał coś o światłości wiekuistej, ale ja nie chciałam się ruszać w stronę światła. Było mi dobrze, miękko i ciepło. Nie patrzyłam, nie słuchałam, choć docierały do mnie bodźce z zewnątrz. Umysł oddalał się coraz bardziej od rzeczywistości, otaczająca mgła gęstniała, odsuwając na dalszy plan pytania i problemy, ale myśli stały się lżejsze i szybsze. Gnały, nie znajdując oporu materii, gotowe, aby wszystkie moje marzenia zmienić w realną i namacalną pseudorzeczywistość. Wtedy, niespodziewanie poczułam, że stoję we własnym domu, pod prysznicem. Z odgłosami spływającej wody poczułam chłodny wiatr, przeciąg wbijający się pomiędzy krople z deszczownicy. Zaczęłam zdejmować przemoczone ubranie, oblepiające skórę jeansy, a potem porwany i zakrwawiony sweter. W miejscu, gdzie powinna być rana, została tylko spiralnie skręcona, srebrna blizna, wyglądająca jak niewielki wir.

— Jest coraz słabsza — stwierdził Artur, opierając się karkiem o tylną kanapę, a łapkami o moje plecy. Starał się uspokajająco mruczeć i ugniatać pazurami. — Muszę coś zrobić, bo ona nie dojedzie do tego cholernego szpitala.

Oparł głowę o umazany krwią sweter i przymknął oczy, oddając mi to, co sama mu kiedyś ofiarowałam. Maleńka cząstka mojej siły, która pozwoliła zwalczać jego postępującą chorobę, obudziła się, wracając znacznie silniejsza, zaprawiona w boju.

Przez chwilę stałam naga, w oparach absurdu, słysząc swój głos z przeszłości mówiący „Kocham was obydwu". Czułam pocałunki przenikające moją szyję i kark, przeszywające z każdym lodowatym powiewem wiatru i dotyk na skórze, wywołujący gęsią skórkę. Tak dobrze mi znany, a jednocześnie bardzo obcy. Nie opuszczało mnie wrażenie, że obydwaj są ze mną jednocześnie, tak samo mnie pragną i starają dopasować się do moich potrzeb. Jeśli naprawdę gdzieś istniało piekło, to wcale nie było w nim kadzi z bulgoczącą, wrzącą lawą, tylko niepewność, chłód i przerażające zimno. Myślałam, że umiem być sama, szczęśliwa.

— W głębi serca ... ale przecież to nigdy nie będzie możliwe. Marek, Daniel, oni nigdy nie będą ze mną szczęśliwi. Po co mówiłam, że ich kocham. Idiotka. Wybory, decyzje, analizowanie, rywalizacja, teraz się zacznie — pomyślałam zrezygnowana i znalazłam się gdzieś na krawędzi własnego ciała, które wsysało mnie łapczywie z powrotem.

Serce, które zwolniło tak mocno, że nawet elf nie był w stanie usłyszeć jego bicia, nagle rozpoczęło dziką walkę z czasem i waliło jak oszalałe, a płuca wypełniły się powietrzem. Moje ciało wypchnęło całą magię różdżki, która do tej pory utrzymywała mnie w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią. Zaczęłam kaszleć, wijąc się z bólu, a kiedy odzyskałam przytomność, poczułam obejmujące mnie ręce. Mężczyzna trzymał mnie cały czas w ramionach. Jego szare oczy przez sekundę wyrażały coś nieuchwytnego, pomiędzy rozpaczą a nadzieją i zaskoczeniem. Samochód zatrzymał się przed jasno oświetlonym budynkiem, kierowca wyskoczył na chodnik, otworzył tylne drzwi i wziął mnie na ręce. Pachniał lśniącą elegancją białej koszuli, zmieszaną z krwią i stresem. W intensywnie niebieskich oczach odbijał się czerwony neon w kształcie krzyża.

— Kasia, nie poddawaj się. Wszystko będzie dobrze — pocieszał mnie, przebiegając przez podjazd dla karetek. — Ofiara wypadku — krzyczał od wejścia. — Zostało niewiele czasu ... — powiedział ciszej, przekazując mnie sanitariuszom.

Przegarnął opadające na czoło, zlepione włosy i podparł dłońmi wąskie biodra. Zdążył. Artur zasnął strudzony, ciężko zipiąc. Daniel zdjął skórzane rękawiczki, wytarł dłonie w chusteczki nawilżane, które akurat miał w kieszeni, z trudem panował nad stresem, starając się ustabilizować oddech. Człowieczeństwo obdarte z wilkołaczych talentów przerażało go i paraliżowało. Przeparkował pod szpitalem samochód, chwycił Marka płaszcz, po czym skierował się na Oddział Ratunkowy.

— A pan to kto? Wpuszczamy tylko rodzinę. Wie pan, COVID, CBC, te sprawy — zatrzymała go kobieta z recepcji.

— Mąż. Tej, co przed chwilą została przyjęta — powiedział wymijająco.

— Myślałam, że ten drugi to mąż — rejestratorka obrzuciła go wymownym spojrzeniem, oceniając długą czarną parkę, czarne jeansy, Martensy i zwykły golf z przeceny. Plamy z krwi na ubraniu wyglądały po prostu jak brud.

— Tak powiedział?

— No, nie... Tak podejrzewałam, był bardzo roztrzęsiony. Myślałam, że mąż — zawahała się. — Imię i nazwisko? — spytała.

— Daniel Karczmarczyk.

— Żony! — syknęła.

— Katarzyna Ceynowa. Ceynowa-Karczmarczyk. Jesteśmy świeżo po ślubie — na szczęście kłamstwa przychodziły mu z niezmienną łatwością.

Marek z Danielem stali na korytarzu, czekając w milczeniu na jakąkolwiek informację o przebiegu operacji i ekstrakcji różdżki oczywiście. Ofiary wypadków na szczęście nie musiały sterczeć w kolejce z opaską na nadgarstku, w przeciwieństwie do ich bliskich. Obaj mężczyźni, pijąc kawę za kawą, dotrwali do północy i doczekali się lekarza dyżurnego. Niewyspany mężczyzna w białym fartuchu podejrzewał ich o najgorsze.

— W co się szanowni państwo bawili we trójeczkę? — spytał. Widząc jednak, że żart nie na miejscu i nikt się nie śmieje, dodał. — Zanim zadzwonimy po policję, sugerowałbym przekazać nam informację, co to za cholerstwo jest w nią wbite. Pacjentka straciła już dużo krwi, a to coś ... wydaje się, jakby w nią wrosło. Nie idzie tego wyciągnąć. Na razie dostała środki znieczulające, dlatego też zdecydowaliśmy się, że wprowadzimy ją w stan śpiączki farmakologicznej.

— Kura przez „w"! — rzucił Marek, osunął się po ścianie, przykucnął i schował głowę w ramionach.

— Poczekajcie z tym jeszcze 5 minut, znam kogoś, kto umie to wyjąć — powiedział Daniel twardo, zachował zimną krew, ale jego oblicze pobladło i udał, że musi wyjść na świeże powietrze, bo zemdleje.

— Czy któryś z panów mógłby służyć pomocą, jako honorowy krwiodawca? — zaproponował lekarz, ale Daniel rzucił tylko krótkie „Nie".

— W zasadzie, to ja mogę — powiedział Marek z wysokości podłogi. — Mogę oddać krew, ale tylko dla niej.

— Ma pan „0 Rh—" zero Rh minus?

— Można powiedzieć, że jestem uniwersalnym dawcą — dodał Marek z lodowatym uśmiechem i wtedy piekło całkowicie zamarzło.

Daniel stał niedaleko samochodu, przy głównym wejściu, paląc już nie wiadomo którego papierosa, bo w stresie nie liczył, a dla relaksu nie palił wcale.

— Oddam ci duszę, ch*ju, tylko się tutaj pojaw! Bronisław! Mówię do ciebie! — wrzasnął w końcu, ponieważ diabeł nie materializował się na wcześniejsze wezwania.

— Różdżka mi wystarczy, Wilkołaku. Prowadź! — powiedział Bies, pojawiając się nagle przed nim w chmurze zielonkawego dymu, po czym obaj mężczyźni udali się w stronę izby przyjęć. — Rzuć palenie, Daniel, to cię w końcu zabije. Rak płuc to nic przyjemnego — dodał.

— I tak miałem ci ją dać, taka była umowa. Chciałem tylko przy okazji prosić, żebyś nie pomagał tym popierdolonym wampirom.

— Oni nie umieją z niej korzystać. Różdżka beze mnie im się nie przyda. — Bies był wierzchołkiem góry lodowej, składającej się z samych tajemnic i niedopowiedzeń, a Daniel z całej siły starał się w niego nie przyjebać, jak przysłowiowy Titanic.

— Nie ufaj mu.... to diabeł — szepnął cichutko Artur, patrząc przez okno samochodu, ale mężczyzna go nie słyszał, a nawet jeśli... nie miał wyjścia.

— A ten, co za jeden?? — spytała przerażona rejestratorka na widok wysokiego, szpakowatego mężczyzny.

— Profesor doktor habilitowany Bronisław Bies — wrzasnął diabeł, przechodząc zdecydowanym krokiem przez korytarz. Zamaszystym ruchem ściągnął skórzany płaszcz, rzucił go w kierunku Daniela, otworzył drzwi z napisem „TYLKO DLA PERSONELU" i wystawił do przodu ręce.

— Jestem tu celem ekstrakcji wbitego przedmiotu. Podajcie mi fartuch, rękawiczki, czepek! Szybko!

Umysł płatał mi figle, znieczulenie pozbawiło zdolności odczuwania ciała, ból nadal skręcał cierpiącą duszę. Moje astralne wcielenie lewitowało obok łóżka w postaci różowej chmurki. Dookoła zwisały rurki, przewody i kable wijąc się jak żmije. Różdżka zaczynała zapuszczać we mnie korzenie, kiedy pielęgniarka zawiesiła na stojaku i podłączyła do wenflonu kolejny woreczek z kroplówką.

— Jeszcze cieplutka — powiedziała, ściskając mnie troskliwie za rękę. — Fajny ten twój mąż, oddał dla ciebie krew. Bardzo przystojny, tylko strasznie blady.

— To nie mąż. — Moje ciało zareagowało gwałtownymi wstrząsami, twarz zrobiła się purpurowa, mięśnie zaczęły drżeć, a skóra pokryła kropelkami potu. Krew wilkołaka zabiłaby mnie na miejscu, więc to musiał być ten drugi. — Chytrze, Marku — pomyślałam w duchu. Elfia krew dla odmiany zabijała czarownice długo i w okrutnych męczarniach. — Ale dlaczego chcesz się mnie pozbyć?

Pielęgniarka z przerażeniem patrzyła na pusty już pojemnik, wielkości worka od mleka. Wszystko działo się za szybko.

— Wstrząs anafilaktyczny! — krzyknęła.

W tej samej chwili do sali operacyjnej wbiegł lekarz, a za nim dwóch następnych. Poznałam te chłodne, stalowoniebieskie oczy, choć ukryte były za przezroczystą przyłbicą. Bronisław Bies, diabeł we własnej osobie, konduktor, obieżyświat, lekarz.


— To nie jest wstrząs, zaraz jej przejdzie. Wyjmę ten kołek, a wy szykujcie się, żeby ją pozszywać. — Wskoczył na stół i stanął w rozkroku nad moim ciałem, po czym uklęknął na jedno kolano, żeby mieć lepszy chwyt. — Na trzy... UWAGA!

Za drzwiami Daniel trzymał Marka kilka centymetrów nad ziemią za kołnierz i tłukł nim o ścianę. Musiał dostać ogromny zastrzyk adrenaliny, bo elf nie był ani niski, ani lekki.

— Jeśli ona umrze, zabiję cię, świrze! Na śmierć! Jak mogłeś podać jej swoją krew!

— Elfia krew jest lekiem! Gdyby ktoś się o tym dowiedział, zaczęliby na nas polować! Dlatego unikamy towarzystwa i rozpuszczamy plotki o jej rzekomej szkodliwości! — mówił Marek dość spokojnie, jak na sytuację, w której się znalazł, nie zważając na płaty odpadającego ze ściany tynku.

W środku, na sali operacyjnej, również trwała walka.

— No, dajesz Bron. Jakieś diabelskie zaklęcie? Musisz czuć się jak ogrodnik, wyrywający chwasty — rechotałam bezgłośnie, a pokój zafalował. Przypomniał mi się wierszyk z dzieciństwa pod tytułem „Rzepka".

— Wnuczek za babcię, babcia za dziadka, dziadek za rzepkę, oj przydałby się ktoś na przyczepkę. Może być takie zaklęcie? — spytałam wesolutko.

— "Nie dla psa kiełbasa, nie dla ciebie wredna różdżko, nasza czarownica Kasia." Precz od niej swoje zawistne macki! — Diabeł szarpał i kręcił, ciągnął, ale nie chciała wyjść. — Trzymajcie ją za ramiona i za głowę  — rozkazał zdziwionym lekarzom. - Kasia, pomóż, wracaj do ciała i zrób użytek z tej elfiej krwi. Co cię nie zabije, to cię wzmocni!

— No dobra! — Różowa chmurka zawisła nad głową czarownicy i po chwili weszła w nią jak poranna mgła w zieloną łąkę, pokrywając kropelkami rosy spragnione źdźbła około stu miliardów neuronów.

Całe ciało mnie swędziało. Biedny Marek, tak czuł się cały czas przy mnie, ze swoją alergią. Rozpływająca się po ciele moc świadomości skierowała wszystkie dostępne zasoby przeciwko ciału obcemu, powoli je obejmując i wypychając. Cienkie nitki przypominające grzybnię, które zdążyła wytworzyć różdżka cofały się. Ramię piekło mnie żywym ogniem, a skórę pokryły pęcherze.

— Bron, twoja kolej!

Expecto Patronum! — krzyknął. — Expelliarmus! — Ciągnął z całej siły. — Wingardium Leviosa! — powiedział kolejne zaklęcie, a kiedy to nie dało efektów, wrzasnął na całe swoje diabelskie gardło: — Avada Kedavra! — Wtedy spiralnie zakręcona różdżka z rogu jednorożca, wyślizgnęła się z mojego ciała jak nóż z kostki masła i razem z Bronkiem, przeleciała przez pół pomieszczenia, lądując na zimnej podłodze.

Lekarze i pielęgniarka natychmiast mnie obskoczyli, podali kolejny środek znieczulający i w końcu zasnęłam. Bies chyłkiem skierował się do drzwi sali operacyjnej, ukradkiem wyszedł i zniknął, zanim Daniel z Markiem zdążyli się na niego rzucić.

Noc była długa, krzesła twarde, mężczyźni zmęczeni. Kawa już im nie wchodziła, a papierosy dawno się skończyły. Daniel drzemał czujnie na ławce w korytarzu, a Marek poszedł do samochodu na parking.

— Nienawidzę szpitali! — wrzasnął do siebie i walnął z całej siły ręką w deskę rozdzielczą, mając nadzieję, że ból fizyczny stłumi to, co zżerało go od środka.

— Zimno mi. — Usłyszał cichy, słaby głosik. — Zimno, przytul mnie. — Artur zwinął się w kłębek na kaszmirowym szaliku elfa. Przy każdym oddechu rzęził.

Marek wziął kota delikatnie na ręce, głaskając jego zmarźnięte uszy, otulił szalikiem i schował pod swój płaszcz, rozgrzewając ciepłem swojego ciała.

— Co za ironia, Artur. Wiesz, że to ja namówiłem ją, żeby kupiła kota? Ciągle mówiła, że za mało czasu jej poświęcam, więc znalazłem hodowlę, zapłaciłem tym ludziom trzy i pół tysiąca, a oni wepchnęli jej chorego kociaka, bez szans na przeżycie.

— Nie czuję nóg. Całkiem zdrętwiały — westchnął Artur.

— Kiedy weterynarz zrobił ci echo serca i okazało się, że masz kardiomiopatię, dawali ci rok. Kasia płakała kilka dni, w końcu wynalazła ten czar wiążący.

— Zimno... i jakoś dziwnie kręci mi się w głowie, nie mogę oddychać — rozkaszlał się.

— Szkoda, że nie umiem ci pomóc, Arturze. Kasia jest bardzo słaba, nie wiem, co z nią będzie, na razie jest nieprzytomna.

— Moje światełko też gaśnie  — wymruczał kocur. — Na mnie już czas. Szkoda, że nie mogę być przy niej, tylko jestem z tobą, gamoniu. Cóż, przepraszam, że wyzwałem cię od inkubów. Przekaż jej, że jest dla mnie najważniejsza.

— Oddałeś jej całą swoją moc, kocie. Ja zrobiłbym teraz to samo. 

Marek rzadko ulegał emocjom, a wtedy czuł ucisk w gardle i obezwładniającą bezsilność. Oto w jego ramionach odchodziło źródło najpaskudniejszej alergii, patogen, który zniszczył jego związek, a jemu chciało się płakać. Co się z nim działo? Po gładkim elfim policzku spłynęła łza, a za nią druga, trzecia, dziesiąta i tak dalej. Przytulił twarz do kociego futra i myślał o tym, co powiedziała czarownica pod prysznicem. „Masz cząstkę mnie" czy coś w tym stylu. Gdyby tylko umiał, oddałby ją. Arturowi przydałaby się bardziej. Zasnął, tuląc wielkiego, czarnego kocura do serca, powtarzając ze smutkiem "Lux Æterna Lux Æterna".

Po chwili, z jednej łzy, która ostała się na elfie brodzie, wystrzeliła światłość i zalała wnętrze samochodu tęczą barw.

Obudził ich sygnał wiadomości. Telefon wibrował w kieszeni płaszcza. Marek przecierał zaspane oczy, a Artur ziewał przepastnie, prosto we wrażliwy na zapachy elfi nos.

— No gamoniu, zobacz w końcu, co się dzieje i wypuść mnie z auta, bo się posikam! — marudził kocur. Mężczyźnie zakręciło się w głowie, więc odczekał chwilę, rozcierając zdrętwiałe dłonie.

— Kasia jest już w sali pooperacyjnej. Możemy się z nią zobaczyć. Wyjdzie z tego! — przeczytał Marek. — A ty nie miałeś umierać? Co? Arturze?! — spytał.

— Nie. Czuję się bardzo dobrze! — odpowiedział kot, zeskakując zgrabnie na trawnik. Wcale nie miał zamiaru umierać, mimo że czterema łapami był już po tamtej stronie, no ale jakimś cudem wrócił, więc nie warto o tym było rozmyślać. 

— Apsik! — kichnął elf i wytarł nos chusteczką.

Korzystając z nieobecności Daniela, który poszedł po coś do jedzenia, Marek zaciągnął kotarę, oddzielającą poszczególne łóżka, żeby pacjenci mieli choć trochę prywatności i usiadł na taborecie, tuż przy swojej czarownicy Kasi.

W zimnym świetle szpitalnych lamp wyglądała kiepsko, delikatnie mówiąc. Jego rodzina zawsze krytykowała jej wygląd. Za wysoka, za krągła, za szeroka w talii, niezgrabna i wiecznie rozczochrana. Ojciec raz nazwał ją nawet „przystojną", za co elfia kobieta mogłaby się obrazić na śmierć, a ona tylko się uśmiechnęła. Jego Matka wytykała zbyt rumiane, pyzate policzki i częstowała ją potajemnie herbatką z senesem.

— Jaki ja byłem naiwny, pozwalając ci odejść — mówił czule do śpiącej kobiety. — Podejrzewałem, że wyniesiesz się z mojego domu i wyzdrowieję, skoro zniknie przyczyna mojej choroby. Niestety, życie bez ciebie jest równie kiepskie, a chata stoi pusta — roześmiał się Marek, drobne zmarszczki wokół jego oczu rozjaśniły pochmurną twarz. — Tak, żałuję, że się nie pobraliśmy. Nie miałem odwagi zaryzykować, ale to nie tak jak myślisz.

Elf zaczął wyrzucać sobie, że nie stawał w jej obronie, a nawet jeśli, to niezbyt stanowczo sprzeciwiał się rodzinie.

— Przysięgam, jeśli się obudzisz, zmienię się, tylko otwórz oczy. Przepraszam, za to, co ci zrobiłem, za ten czar zapomnienia, za wszystkie kłamstwa. Teraz już nie mam co liczyć, na to, że do mnie wrócisz. Kasiu, błagam... walcz i wróć, do nas.

Mówił wolno, dobierał każde słowo tak, aby było idealnie wyważone. Nie miał już nic więcej do zaoferowania, poza swoim czasem. Dzielenie się błękitną krwią z innymi było niedopuszczalne przez elfi kodeks, więc tym bardziej był z siebie zadowolony. Po transfuzji Kasia była w kilku tysięcznych procenta elfem.

— Trochę krwi elfa, trochę miłości wilkołaka, trochę magicznego kota i reszta wiedźmy, oto nasza kaszubska czarownica. Żyj długo i szczęśliwie w swoim małym domku na odludziu, razem ze swoim Arturem. — Jego słowa zabrzmiały jak zaklęcie i na dodatek płynęły prosto z serca, więc Kasia uniosła kąciki ust i poruszyła małym palcem.

Marek natychmiast wziął ją za rękę, przyłożył sobie do ust, przekazując resztkę pozostawionej w sobie mocy, aż oddał wszystko, do ostatniej kropelki.

— Zawsze cię kochałem, moja mała czarownico, ale nie na tyle mocno, żeby poświęcić się, stracić ród, nazwisko, a przy okazji majątek. Po co mi to wszystko bez ciebie? — powiedział z goryczą w głosie, kiedy zaczęła powoli kręcić nosem, a słysząc otwierające się drzwi od sali, Marek zamilkł.

— Jaśniepanie, kareta czeka! — Daniel wszedł do sali z dwoma parującymi, plastikowymi kubkami kawy z automatu i postawił je na szafce koło łóżka. — Nie możemy koczować tu całą dobę, jej stan jest stabilny, rozsądnie będzie, jeśli znikniemy i wrócimy, na przykład jutro. Jeśli chcesz, ustalimy godziny odwiedzin, będziemy się wymieniać, żeby nie była sama. Jedź do siebie, a ja złapię pociąg do Warszawy i wrócę samochodem. Jutro powinienem być z powrotem.

Elf wstał ze stalowego, szpitalnego taboretu, przeczesując palcami jasne włosy. Wydął policzki i wypuścił powietrze. Wziął kawę, wyszedł bez słowa, zostawiając Daniela sam na sam Kasią, ale zatrzymał się pod drzwiami. Czarownica otworzyła oczy.

— Nie śpię już od dłuższego czasu — powiedziałam. — W gardle mi zaschło.

— Kasia, leż, nie ruszaj się. Zaraz przyjdzie lekarz. Zostanę z tobą — powiedział cicho Daniel, całując mnie w czoło.

Czułam, że Marek stał za drzwiami, ale nie podszedł.

— Nie trzeba. Dam radę, tylko załatw mi zatyczki do uszu i telefon. Jak Artur?

— Nie wiem, chyba dobrze — powiedział.

— Daniel... Gdzie różdżka? — Chciałam się podnieść, ale ciało nadal odmawiało mi posłuszeństwa. Nie mogłam nawet ruszyć głową.

— Później ci wytłumaczę. Nie powinnaś się denerwować — jakaś czarodziejska siła pchała w jego usta nie te słowa, które chciał wypowiedzieć na głos.

— Co z nią zrobiłeś?

— Bronisław Bies ją zabrał, zgodnie z cyrografem. — Daniel z przerażeniem zakrył sobie usta dłonią.

— Daniel... — wymamrotałam. — Daniel, nie pogrążaj się. Będzie lepiej, jak pojedziecie już. Zgodnie z waszym planem.

— Zaraz pójdę, ale wrócę jutro. Przywiozę ci telefon i kilka drobiazgów, jakaś miła pielęgniarka napisała mi wszystko na kartce. Trochę tu poleżysz, ale wszystko będzie dobrze, Kasia. — Schylił się nad łóżkiem i pocałował w czoło, a potem muskając moje spierzchnięte usta powiedział: — Kocham cię.

— Wiem Daniel, wiem.

Ten drugi nie chciał się pożegnać. Odeszli obydwaj, słyszałam ich kroki oddalające się wzdłuż korytarza, a potem zamykające się drzwi na oddział.

— Coś czuję, że nie będzie happy endu — powiedział Daniel, wyciągając dłoń do elfa, na pożegnanie.

— Dla mnie nie, ale tobie może uda się jeszcze coś wskórać. Jeśli będziesz ją wystarczająco długo przepraszać, ona w końcu zmięknie — przyznał Marek.

Po co dawał rady temu przeklętemu wilkołakowi? Chciał, chyba żeby Kasia była szczęśliwa, a facet wydawał się w porządku. Elf kilka razy zamrugał i pociągnął nosem, zaczynał mu spływać po gardle wodnisty katar. Jeszcze chwila, a zacznie się drapać. Alergia jak zwykle wracała ze zdwojoną siłą. Musiał wyczyścić auto z kociego futra, zanim spuchnie mu język i zacznie się dusić.

— A ty? Nie będziesz już próbował?

— Dlaczego w ogóle się tym przejmujesz? — spytał zdziwiony. — Jakoś sobie radziłem do tej pory. Nic mi nie będzie. Poza tym... Apsik!

— Głupio zabrzmi, ale jesteś moim alibi na tę martwą strzygę — powiedział Daniel. — Ty i ona.

Mężczyźni rozstali się pod drzwiami szpitala. Daniel poszedł prosto na dworzec, a Marek odwiózł Artura do domku czarownicy. W dzień doskonale było widać wielki czarny okrąg wypalonej trawy, gdzie otwarty był portal. Gryf spała jak suseł na kalenicy.

— Musisz jakoś wytrzymać sam w domu, Arturze — powiedział Marek i zaczął nerwowo pocierać swędzące oczy. — Jutro wieczorem wróci Daniel, a jak nie, to załatwię Ci tymczasową opiekę, albo jakiś hotel dla kotów.

— Dzięki, Marek — powiedział kocur na pożegnanie i przeciągnął się leniwie. — Bez ciebie byłoby kiepsko. Będziesz jutro?

— Raczej nie. — Marek pochylił głowę i podrapał kota za uchem. — Wolałbym już jej więcej nie oglądać.

Koniec rozdziału 3.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro