8.1. Odważny i spontaniczny [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od Autorki:

UWAGA: w opowiadaniu wykorzystałam atrybuty należące do urban-fantasy: zaklęcia, eliksiry, magiczne różdżki, portale i czarodziejskie stworzenia gadające ludzkim głosem. Użyte w niemoralnych celach są równie złe, jak broń, narkotyki i inne używki. Kiedy próbujemy wykorzystać je w jak najbardziej realnych sytuacjach, nie zawsze przynosi to zamierzony cel. Przemoc zawsze rodzi przemoc. Knucia, terror psychiczny, kłamstwa, złe traktowanie to też przemoc.

Cały rozdział 8 ma ok. 8400słów

Data pierwszej publikacji: luty 2024


"Co się wydarzyło w Wymiarze Lustrzanym, zostaje w Wymiarze Lustrzanym"

Byłoby miło, ale nie, niestety to nieprawda. Wszystko, co zdarzyło się po tamtej stronie lustra, wróciło razem ze mną do naszego świata. Miałam w głowie straszny mętlik, chyba nawet większy, niż zwykle, o ile to możliwe. W krainie czarów, za zwierciadłem, naprawdę działy się dziwne rzeczy i to nie tylko z pożądaniem, ale również z poczuciem winy, które dopadło mnie zaraz po powrocie. Wystarczyło, że weszłam do samochodu i trzasnęłam drzwiami, a w wyobraźni pojawił się spragniony wyraz twarzy i pełne pożądania oczy Elfa. Bardzo rzadki widok. Starałam się uczcić moje wybryki minutą ciszy, ale dostałam niezwłocznie reprymendę. 

— Kasia, ja nie założyłem prezerwatywy. — Marek bardzo się zmartwił, podrapał po szyi i zacisnął dłonie na kierownicy.

— No i co z tego? Mam książeczkę sanepidowską i aktualne badania. Niczym się ode mnie nie zarazisz — odpowiedziałam, gapiąc się w okno. Znowu zabrzmiałam jak wredna jędza. Jędza, która przez większość swojego życia kochała elfa. To się nie miało prawa udać i nie udawało się, a my ciągle próbowaliśmy. Przy każdej możliwej okazji. 

Jechaliśmy Obwodnicą Trójmiasta. Marek trochę się uspokoił, bo wszystko było po właściwej stronie, ale nadal marszczył nos. Prawa po prawej, lewa po lewej. Za oknem było już szaro, zegar pokładowy wskazywał dziewiętnastą.

— A jak zajdziesz w ciążę? — spytał. 

No, zastrzelcie mnie. Było pomyśleć wcześniej albo chociaż raz mi zaufać.

— No to zajdę. Fajnie by było w końcu. Będziesz mnie karmił kiszonymi ogórkami — zażartowałam. — Przepraszam, nie zajdę, mam dzisiaj bezpieczne dni, sprawdzałam dwa razy w aplikacji.

Wiedziałam, że potomstwo było również w jego planach. 

— Zawsze chciałam mieć z tobą dzieci. Nie widzę problemu. Ty przecież też.

— No tak, tak. Masz rację kochanie.

Od dawna tak do mnie nie mówił i chodzi mi o to wypowiedziane protekcjonalnym tonem "kochanie". Nie, żebym nie miewała racji, ale nie spędzaliśmy ze sobą ostatnio zbyt wiele czasu. Tak właśnie wyrażał swoją troskę, cieszył się z fajnego seksu i z eksplodujących nad głową fajerwerków? Chłodny realizm.

— Kasia, a jak się pomyliłaś i zajdziesz? — Nie dawał za wygraną. — Po prostu martwię się. A jeśli ta alergia nigdy mi nie przejdzie, jeśli nie będę mógł przebywać również z moimi dziećmi?

O tym nie pomyślałam.

Kolejny nieprzepracowany temat w naszym burzliwym związku.

— Pójdę do samego piekła, jeśli tylko miałabym tam znaleźć odpowiedź. Przekopię piekielną biblioteczkę diabła Bronisława. Przysięgam, że cię odczaruję.

— No tak — sapnął — no tak. Jest tylko ta sprawa z twoim obecnym facetem. My przecież jedziemy go wyciągnąć... ogólnie mówiąc z tarapatów. — Nutka goryczy przejęła władzę nad głosem Marka. — Tym bardziej nie chciałbym, aby moje dzieci wychowywał wilkołak. W trójkącie też się nie odnajdę, jeśli będę tym najbardziej oddalonym wierzchołkiem.

— Czubkiem — zarechotałam. —  Powiem Danielowi, że jest wolny. Ukryje się na trochę i nie będzie rzucał w oczy. A później pomyślimy.

— Ale on cię kocha. Ty jego też.

— Od lat kocham ciebie. Może nie tylko, ale głównie. Nie wiem, co mnie do ciebie ciągle tak bardzo ciągnie. 

— No tak — przyznał mi rację.

— No właśnie.

Przez dłuższą chwilę nie odrywał oczu od drogi.

— Znam cię od lat czarownico. Faktycznie kochasz nas obydwu. I to dosłownie. Przypomni ci się, kiedy tylko go zobaczysz.

Zaburczało mi w brzuchu na potwierdzenie. Na dodatek zabrzmiało to złowieszczo.

Przejeżdżaliśmy właśnie koło baru szybkiej obsługi, a moja sałata z obiadu już dawno spłonęła w ogniu kwasów trawiennych. Wiedziałam, że ta elfia sknera nie zjedzie z trasy, choćbym zemdlała z głodu, chyba że go wyraźnie o to poproszę, więc spojrzałam się na niego tak, jakby to była sprawa życia i śmierci.

Następnie wróciliśmy do kulturalnej rozmowy na temat naszego życia erotycznego, które prawie nie istniało. Elf wyglądał, jakby mnie chciał zabić wzrokiem.

— Marek, może usiadłam ci na kolanach i rozpięłam spodnie, ale mi przecież nie odmówiłeś!

— Ależ ja nie chciałem ci odmawiać!  Sparaliżowało z podniecenia, pierwszy raz w życiu. Nie umiałem się pochamować! Lustrzana magia nie pozwalała mi logicznie myśleć.

— No w końcu! Wiesz, jak długo na to czekałam? Żebyś przestał być jak sopel lodu?

— Ze dwie godziny?! Leżałaś pod kominkiem z moim alter ego.

— A tu cię boli! Nie zwalaj teraz winy na mnie!

— Kasia, ja też cię kocham. Było mi dobrze. Może zrobimy to jeszcze raz pod barem na parkingu?

W sumie to chętnie, ale pewnie to miało być podchwytliwe pytanie. Tłumacząc z Elfickiego na nasze, brzmiałoby to tak: "Kocham cię na zabój, chcę się z tobą pie*rzyć, jestem zazdrosny nawet o swoje odbicie w lustrze, a to żarcie jest niezdrowe." Trochę dosadnie.

Marek był bardzo uczuciowy, otwarty i troskliwy, tylko nie umiał tego wyrazić. Ani okazać. Ale to dało się wyczuć i ujrzeć przez pryzmat tego, co robił i w jaki sposób.  Sarkazm i ironia były zapisane w jego elfim DNA. Sztaby piastunek i guwernantek nauczyły go schematów zachowań, a silne więzy rodzinne tylko je utrwaliły. Mój szósty zmysł odbierał Marka inaczej niż reszta świata. Przez pryzmat miłości nawet skala szarości zabarwiała się wszystkimi odcieniami różu, najchętniej z brokatową posypką.

Podjechaliśmy pod DriveThru przy autostradzie. Podał mi nawilżane chusteczki do rąk i plastikowy widelec ze schowka, kiedy odbierałam zamówienie z okienka.

— Jak chcesz, to pozwolę ci zapłacić — rzekł i rozejrzał się poszukiwaniu klakiera, aprobaty i oklasków, ale Artura akurat nie było w pobliżu, a ja nie miałam serca robić mu zawodu, więc zaśmiałam się teatralnie, rozpoznając przedni żart.

Wiedziałam, że wcale nie jest mu do śmiechu. Byliśmy w sytuacji trudnej, nawet nie do kwadratu, a do sześcianu. Nie dość, że przeze mnie tkwiliśmy w uczuciowym trójkącie, to jeszcze jedna ze składowych tkwiła w bliżej nieokreślonym miejscu.

Zjedliśmy w aucie i Marek nawet poczęstował się surówką. No, jak faceta nie kochać. Właśnie nie wiem. On przynajmniej zabierał mnie do restauracji, Daniel zawsze wolał jeść w domu. 

Przejeżdżaliśmy przez moją wieś, kończyłam frytki w kartonowym pudełeczku. Oblizałam palce z soli i zdrapałam z fotela niewidzialny pyłek, czy jakiś farfocel. Markowi zadrżał kącik ust. Zrobiłam coś do cna złego i niemoralnego, więc wymyśliłam na poczekaniu coś jeszcze gorszego.

 — Wiesz, te wilki w zagajniku w Wyczeszewie nie były prawdziwe. Powiesiłyśmy kiedyś z Marysią na drzewach stare płyty CD i one odbijały światło, kiedy przejeżdżał samochód.

— Wiem, byłem tam. Nie mogłem wytrzymać samotności, dni bez ciebie były bez sensu. Snułem się po lesie. Miałem niezły ubaw. Zabrałem je stamtąd i wyrzuciłem do kosza.

— Daniel mi mówił, że tutaj naprawdę krecą się stada wilków.

— Uwierzyłaś Wilkołakowi, który cię uwiódł i wykorzystał?

— Ale się czepiłeś, jak rzep psiego ogona. Nie wykorzystał, pomagałam mu z własnej woli.

— Jasne. Chcesz podjechać nad jezioro? Na pomost? Nadal jest tam wydrapany twój numer — zaproponował z przekorą.

— Serce i napis "Kasia i Marek na zawsze" — dodałam, uśmiechnęłam się szczerze i z nostalgią. Marek miał już na szyi wysypkę. — Może kiedy indziej, w marcu grasują tam jezórnice*. Dzisiaj musimy się pospieszyć.

Rzeczywiście, nasze kaszubskie demony były szczególnie aktywne na przedwiośniu, a ja nie chciałam zostać znowu wciągnięta za nogi do jeziora.

— Kiedyś tu były dwa sklepy — rzekłam nostalgicznie, ocierając udawane łzy.

— Uhym. A teraz są cztery — przyznał i przetarł oczy. — To dwa razy więcej.

O, i to był dowcip na miarę mojego Marka.

Wyczeszewo nie było już takie jak kiedyś. Niby te same budynki, obszczane latarnie i brudne chodniki, ale jednak dziury w asfalcie były dwa razy większe, nowe gryzmoły na poszarzałych fasadach i lśniące dyskonty z tłumami klientów. Aż się chciało płakać. Wszystko przywoływało wspomnienia.

Stadnina Elwartów położona była na wschód od wyczeszewskiej starówki, niecały kilometr od jeziora, w urokliwym otoczeniu, pełnym lasów i łąk, z dala od szumu głównej  drogi.

Właściciele prowadzili własną hodowlę koni, organizowali zajęcia nauki jazdy, treningi i rajdy po malowniczej okolicy. Na terenie kompleksu, oprócz stajni i budynków gospodarczych, krytej ujeżdżalni i padoku, znajdował się również niewielki pensjonat z restauracją. Aktualnie, z informacji na stronie w internecie, wynikało, iż Elwartowie mieli również winnicę, hurtownię i sklep. Teren do przeszukania robił się coraz bardziej rozległy. 

— Są dwie opcje. Rzucę czar lokalizacji, włamiemy się tam, uwolnimy Daniela i chodu. To jedna opcja. Drugiej jeszcze nie mam. 

— Wytłumacz mi, proszę, na czym polega "Czar lokalizacji"? — Marek zwolnił i skręcił w boczną drogę, przejechał kilkanaście metrów i zatrzymał się na poboczu. — Musimy się zabezpieczyć czymś więcej niż gumą. — Wydawałoby się, że z ciekawości pyta i żartuje, ale on sprawdzał moje przygotowanie. 

Wyszliśmy z samochodu, żeby rozprostować nogi. Na szczęście, będąc w biurze, zabrałam moją zapasową sakwę czarownicy z podróżnymi miniaturkami. Spryskałam samochód mgiełką z atomizera i wymruczałam pod nosem dwie krótkie komendy, machając wściekle rękami. Z daleka wyglądało to, jakbyśmy zatrzymali się w drodze i kłócili się o to, kto pierwszy pójdzie sikać w krzaki.

Zaciskałam dłoń na klamce i otworzyłam drzwi.

— Właśnie, zarzuciłam na twój samochód zaklęcie niewidzialności, na pewno mają kamery po drodze. Nie działa na podczerwień, ale — zawiesiłam złowieszczo głos — wjedziemy w polną drogę od strony jeziora, zatrzymamy się pod dębem. Mam dla nas peleryny niewidki. Sam czar lokalizacji to dedykowane zaklęcie związane z eliksirem. Rozbiję fiolkę, uniesie się czerwony dym i poprowadzi nas do miejsca, gdzie ukrywają Daniela.

— Będziemy widzieć ten dym? Jest ciemno... Używałaś już go?

— Tak, kilka razy, kiedy Artur nie wracał na noc do domu. Mam w zanadrzu zaklęcie otwierające drzwi, wybudzające z letargu, umiem wyczarować kubek kawy, albo wiadro wody. A w razie, gdyby trzeba było go nieść nieprzytomnego, mam ciebie. 

Elf zdjął elegancką marynarkę i wymienił ją na czarny polar, który woził ze sobą w bagażniku, po czym zgodnie z planem, podjechaliśmy od drugiej strony, drogą za jeziorem. Niestety, niegdyś drewniany płot ze sztachet, dzisiaj był dwumetrowym ogrodzeniem z siatki, wykończonym drutem żyletkowym. Ogrodzenie nie było dla czarownicy przeszkodą, ale monitoring i strażnicy z bronią i psami już tak. 

— Ależ to wygląda jak pilnie strzeżony teren jednostki wojskowej! — żachnął się elf. — Wprawdzie nie byłem tu kilka lat, ale nie podejrzewałem, że aż tak im się powodzi!

Przeszukiwałam moją podręczną torbę, kompletując w pamięci składniki eliksirów i zaklęć pod kątem ich użycia w magii bojowej. Bez dostępu do czarodziejskiej różdżki miałam niewielkie możliwości. Ale...

Marek zakroplił sobie oczy, wziął kilka tabletek i zastrzyk. Uśmiechnął się do mnie ciepło, starając się za wszelką cenę przywołać ducha przygody, którego ja, Kasia-tchórzem-podszyta, za grosz nie miałam.

— Jaki masz zapas leków — spytałam rzeczowo. — Na jak długo ci wystarczy? Od tego zależy cała nasza akcja. Dzisiaj nie mogę sobie pozwolić na pochopne działanie i pomyłki. 

 — Trzy dawki, każda co osiem godzin. Więc mamy czas do jutra, do północy. Potem muszę cię opuścić i zrobić co najmniej miesiąc przerwy, w innym przypadku wykończę sobie serce, płuca i wątrobę.

— Nie zapomnij o jelitach. Jelita zwierciadłem duszy! No tak, kiepsko by było, jakbyś przeze mnie jeszcze umarł, albo podupadł na zdrowiu. Kaszëba mô cwiardą mòwă, ale mitczé serce. [Kaszub ma twardą mowę, ale miękkie serce]. Wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy.

Uśmiechnął się przepraszająco, mrużąc oczy i pochylając lekko głowę.

— Nie wiem Kasia, skąd bierzesz te przezabawne powiedzonka.

— Przësłowié samò sã rodzy w głowie! [Przysłowie samo się rodzi w głowie]

— Jeśli przeżyjemy tę ryzykowną akcję, porozmawiamy o miłości, ustalimy co dalej. Przepraszam, że cię wtedy zostawiłem, myślałem, że nie ma innego wyjścia.  Razem poszukamy rozwiązania.

— Marek, zwróć uwagę na pozytywne strony. Radziliśmy sobie, samodzielnie. Nawet ja. Nadal nie znamy lekarstwa na alergię, a leki pomagają na krótko. Będziemy się spotykać raz na miesiąc?

— Możemy te rozmowy prowadzić online, przez komunikator. Nie marnujmy teraz czasu.

W pelerynach niewidkach mogliśmy wejść, choćby główną bramą, ale wybraliśmy włam od strony jeziora, gdzie rósł rozłożysty, stary dąb. Kiedyś dzieciaki miały na nim huśtawkę, po której od dawna już nie było śladu, ale gałęzie nadal przewieszały się przez ogrodzenie. Sposób, w jaki Marek pokonał przeszkodę, był zdumiewający. Przywodził na myśl raczej zwinną wiewiórkę, a nie prawie dwumetrowego faceta po trzydziestce. Wspiął się z lekkością po pniu, przeszedł po gałęzi i zeskoczył po drugiej stronie. Moja sprawność fizyczna powodowała, że solidnie stałam na ziemi, nie ruszył mnie nawet mocny wiatr, więc zdecydowałam się pokonać przeszkodę klasycznie dla czarownicy, czyli na miotle. Nadal było widać nam głowy, ręce i stopy, więc okryliśmy się szczelnie kapturami i ruszyliśmy na rekonesans.

Mrok wieczoru skrywał nasze sylwetki, a ciemność zasnuła również podejrzane szczegóły, takie jak ślady uginającej się pod nogami trawy, uchylające się drzwi, ruszające firanki, czy przesuwane obrazy. W ten sposób zwiedziliśmy biura i magazyn. Marek usiłował poruszać się bezszelestnie, ale przez kurzą ślepotę obijał się od mebli i potykał o dywany. Hotelik i restaurację zostawiliśmy sobie na koniec. W stajni, niestety, konie nas wyczuły i zdenerwowane niewidocznym niebezpieczeństwem, zaczęły rżeć w swoich boksach, wzbudzając zainteresowanie pracowników i ochrony.

W jednym z pomieszczeń zauważyłam zwisającą bezwładnie rękę, wyglądającą na ludzką, ale nie mogliśmy kręcić się dłużej pośród zwierząt. Zaintonowałam szeptem inkantację, która zwykle pomagała mi uciszyć wyjące psy i przestraszone kury, z nadzieją, że zadziała również na konie.

—  To nie jest ręka Daniela, ale dzieje się tam coś dziwnego — powiedziałam najciszej, jak umiałam. — Musimy to sprawdzić. Chwatko [szybko], chodź za mną!

Zaglądaliśmy przez uchyloną bramkę, wstrzymując oddech.

W niedużym pomieszczeniu boksu stał wierzchowiec, a obok niego, na polowym łóżku leżał półnagi mężczyzna. Na ruchomym podeście umieszczono aparaturę do transfuzji krwi. Pomiędzy nimi kręciła się młoda kobieta w zielonym fartuchu ochronnym, maseczce i gumowych rękawiczkach. Wbiła wprawnie igłę w żyłę dawcy i pobrała krew do worka na transfuzję, następnie przygotowała odbiorcę, wkuwając się w żyłę szyjną konia. Włączyła urządzenie, wydające ciche pomruki, monitorowała stan pacjentów, gładząc od czasu do czasu pochylony czarny jak smoła łeb zwierzęcia.

Po chwili dwóch ochroniarzy wniosło na ramionach drugiego półprzytomnego mężczyznę i rzucili go na siano w boksie obok.

— Ten jest już prawie na wykończeniu. Powiesz szefowi, żeby szykował egzekucję w tym swoim magicznym świecie — parsknął śmiechem jeden z nich, a kobieta ciężko westchnęła, ale nic nie powiedziała.

Pociągnęłam Marka za rękę do wyjścia i kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, ukucnęliśmy pod ścianą budynku.

— Może wyprowadzą kolejnego. Musimy poczekać. To konie wyścigowe, jeśli robią im transfuzję krwi od wilkołaków, to oznacza, że stosują niedozwolony doping, a przy okazji wykorzystują więźniów.

— Marek — odszukałam i chwyciłam zdenerwowana dłoń elfa. — Ten, który był podłączony, to strażnik. Rozmawiałam z nim dzisiaj rano, kiedy byłam u Daniela, na widzeniu.

— Widać nie wypełnił zadania i jego też aresztowali.

— Może... ale jest jeszcze inna sprawa. Ta kobieta w środku to moja młodsza siostra Marysia. Wolałabym, żeby nie stała się jej żadna krzywda.

— W takim razie, kończymy na dzisiaj twój plan i zaczynamy mój. Plan B. Zatrzymamy się na noc w hotelu, zjemy kolację w restauracji, a po śniadaniu poproszę wuja Elwarta, żeby oprowadził nas po terenie ośrodka. Jesteś oficjalnie moją asystentką, uczesz się i zachowuj tak wstrzemięźliwie, jak tylko umiesz.

— Plan B? Długo nad tym myślałeś?

—  Cały dzień, kochanie. Cały dzień. I dodam tylko, że nasze dzisiejsze rozmowy dużo mi dały. Cieszę się, że mogę ci pomóc.

Nachylił się nade mną i lekko pocałował w policzek. Mógł jeszcze powiedzieć: "Oj Kasia, co ja z tobą mam".

* jezórnice — polecam "Bestiariusz słowiański", stworzenia zamieszkujące słodkowodne akweny, okrutne i bezlitosne oczywiście.

Kochani, mam nadzieję, że przygody Kasi jeszcze wam się nie znudziły. Postaram się wrzucać rozdziały częściej, krótsze, bo ani tego się wygodnie nie pisze, ani nie czyta. 

Od dzisiaj  jest również nowa okładka, bardziej bajkowa, ale nie przyzwyczajam się ;)

Buziaki! :)* Iza

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro