8.3. Odważny i spontaniczny [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


"Żyj tak, jakbyś żył po raz drugi, i tak, jakbyś za pierwszym razem postąpił równie niewłaściwie, jak zamierzasz postąpić teraz" Viktor E. Frankl, "Człowiek w poszukiwaniu sensu"

Marek uważał, że do spontanicznego zachowania najbardziej brakowało mu odwagi. W szkole nie zgłaszał się pierwszy do odpowiedzi ani nie wyrywał na ochotnika na wuefie. Wychodził z założenia, że nie każdy musi pchać się przed szereg. Jednak, kiedy doszło co do czego...

Przyznam, że trochę podsłuchiwałam. Nie umiałam czytać z ruchu warg.

— Walczysz jak lew o tę swoją wiedźmę, ale to nie ma na dłuższą metę żadnego sensu. Spójrz na mnie. Pół-Elf to tak naprawdę jeszcze nie elf, a już nie człowiek. Chociaż ja umiałem wykorzystać sytuację — mruknął z zadowoleniem starszy mężczyzna.

Szczupły i wysoki, trochę szerszy w ramionach. Wyglądał na nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Poklepał Marka protekcjonalnie po ramieniu i zaprosił do stolika położonego na uboczu w oszklonej werandzie. 

Całe Wyczeszewo wiedziało, że Elwartowie to dorobkiewicze, ale nikt nie ujmował sąsiadowi sprytu i dobrego nosa do okazji. Potrafił gospodarować majątkiem żony i teściów. 

Mina mu zrzedła, kiedy tylko zobaczył mnie na horyzoncie.

— Ponoć przyjechałeś z asystentką, więc spodziewałem się panny Lukrecji — powiedział.

Nie wytrzymałam napięcia, kiepski byłby ze mnie szpieg.

Weszłam do restauracji, szeleszcząc odświeżoną, wyprasowaną czarną suknią i sztywną, wykrochmaloną halką. Strój jednoznacznie wskazywał na moją wiedźmą profesję. Starałam się iść jak najciszej i nie stukać obcasami, nie zwracać na siebie uwagi, jednocześnie nastawiając uszu.

— Nie, Wuju. Zwolniłem ją. Pamiętasz Kasię? — Wstał od stolika i przedstawił mnie, odsuwając przy okazji krzesło.

— Córka tego rolnika? — spytał z grymasem na twarzy, nadal siedząc. Ostrożnie przesuwał wzrok, żeby ominąć moją osobę.

— Magister Magii Technicznej i Demonologii Stosowanej, adeptka Kursu Obrony Parapsychicznej, członkini szacownego grona Sióstr Nadbałtyckiego Sabatu Czarownic — powiedział Marek z dumą i objął mnie delikatnie ramieniem.

Już chciałam machnąć na to ręką.

— Mam też uprawnienia pierwszego stopnia do prowadzenia rytuałów i tworzenia amuletów — dodałam nader skromnie, aczkolwiek skwapliwie.

Wstał powoli, ale nie mógł się przemóc, żeby uścisnąć prawicę Czarownicy. Rozglądał się z zażenowaniem po stole, szukał chyba chusteczki, czy lateksowych rękawiczek. W końcu, z mozołem podał mi rękę.

— Wuju, jesteśmy tu z Kasią, w pewnym celu. Szukamy miejsca na nasze zaręczyny — skłamał i pocałował mnie delikatnie w policzek. A potem w wierzch dłoni. 

Otworzyłam szeroko oczy.  

To było zwykłe niedomówienie.

Stary Elwart chciał, żeby mnie piekło pochłonęło, nawet kosztem nowiutkiej restauracji.

— Zaproszę was po śniadaniu na zwiedzanie winnicy — ponownie zwrócił się tylko do Marka. — Skoro zamierzasz się w końcu zaręczyć i wziąć ślub, to mam nadzieję, że przekazałeś przyszłej narzeczonej smutną informację? Posiadanie elfiego potomstwa mogą zapewnić tylko elfie kobiety. Powiedziałeś jej to? Mam nadzieję, że Pani Kasia zaprzyjaźni się z Lukrecją, wiesz, że kobiet w ciąży nie należy denerwować.

Starałam się nie wyglądać, jakby mi ktoś przejechał przez plecy mokrą ścierą.

— Wuju, doprawdy. Lukrecja nie jest ze mną w żaden sposób związana. Odprawiłem ją pod koniec roku. Zapewniam cię, że Kasia wie wszystko na niezbędne tematy.

— Marku, cała nasza rodzina chce dla ciebie jak najlepiej, ale musisz zrozumieć, że nie ma innego wyjścia. Pożegnaj się ze swoim elfim pragnieniem nieśmiertelności. Będziesz zwykłym mężczyzną, na którego nie czeka po drugiej stronie absolutnie nic.

— To się jeszcze okaże — odburknął Marek.

Wuj Elwart obserwował mnie, skanując dokładnie moją twarz, każde mrugnięcie, drżenie kącików ust. 

Uśmiechnęłam się, najładniej jak umiałam. Na śniadanie były jajka, a ja naprawdę byłam bardzo głodna. Marka ręką ześlizgnęła się dyskretnie na moje kolano, pozwoliłam jej tam leżeć, bo chyba było mu to potrzebne. Żeby się tylko nie tłumaczył "to nie tak jak myślisz kochanie".

Przypomniałam sobie nasze wspólne lato, jedno z pierwszych, kiedy miłość objawiała się motylami w brzuchu.  Świat czekał na nas z otwartymi ramionami. Myśleliśmy, że wszystko jest możliwe dopóki mamy siebie.

Jego rodzina traktowała mnie jak powietrze, w ich domu czułam się jak intruz, zakłucający idealną atmosferę swoim zbyt głośnym oddechem. Mój ojciec po prostu zakazał nam się spotykać. Sprzeciwiałam mu się, tłumacząc, że moda na podziały klasowe minęła sto lat temu, a on uparcie twierdził, że różnice między nami są zbyt duże. Walczyłam z przekonaniem, że każdy ma prawo kochać kogo chce, niezależnie od pochodzenia.

Świat, z którego pochodził Marek był pełen poczucia wyższości i nieskrywanej pychy. Ich piękno, elegancja i długowieczność sprawiały, że nazywali siebie homo sapiens nobilis. Elfy naprawdę uważały się za lepsze. 

Marek nigdy nie dał mi odczuć, że jestem inna, właśnie dlatego, że sam był outsiderem. Oboje nie pasowaliśmy do norm i łamaliśmy schematy. Uczucie pomiędzy elfem i czarwnicą zepchnęło nas na margines społeczny.

A ja nie wiedziałam, że chodzi o coś jeszcze.

***

Zwiedzanie Winnicy miało się zacząć o dziesiątej, więc spacerowałam po pokoju, stukając obcasami, Markowi nie udało się skupić nawet na żenujących wpisach w mojej kronice.

— Jeszcze godzina, ale to nie czas na rozmowy. — Patrzyłam nerwowo na zegarek, wmawiając sobie, że znajdę później czas na poważną rozmowę.

— Kasia, wyjdziesz za mnie, prawda? — spytał Marek znienacka.

Patrzył na mnie tym samym rozbrajającym wzrokiem, co szturchający mnie łokciem blondas na sylwestra w wyczeszewskiej remizie. Jakby to była oczywista oczywistość, że TAK. Chciałam mu odpowiedzieć, że musi mi wyjaśnić, co to za Lukrecja, że nie wiem, że się zastanowię, w końcu było to moim marzeniem przez jakieś osiem lat... ale akurat ostatnio to w sumie nie bardzo. Więc nie. NIE. Jaki ślub i po co?

— Muszę odpowiadać od razu? — zapytałam rozmarzonym wzrokiem i zagryzając wargę, zaczęłam rozpinać mu koszulę. — Wiesz, ty masz swoje sprawy, o które się nie pytam, ja mam swoje — kontynuowałam.

— Wszystko ci wytłumaczę — wypalił elf, przegarniając oburącz jasne włosy i schwycił mnie delikatnie za rękę. — Ale nie rozumiem, jak możesz się nakręcać w takiej chwili? Chcesz się teraz kochać, żeby przestać myśleć?

— Jeszcze jedno słowo, a zarzucę cię gradem pytań, na które zaczniesz mi odpowiadać i wtedy nie wyciągniemy stąd Daniela, bo będziemy nadal rozmawiać, aż leki przestaną działać. Myślałam, że może się pokłócimy, ale skoro nie chcesz, to możemy od razu się pogodzić?

Marek wypuścił głośno powietrze i objął mnie w talii.

— Wróci Daniel, ja pojadę do domu, nie podejmiesz tematu przez pół roku, a potem wykręcisz się sianem, czarownico. Owszem, zerwałem z tobą, ale nie umiem przestać cię kochać. Nie potrzebuję kłótni, więc jeśli chcesz, pomogę ci się zrelaksować.

Po jego minie widziałam, że pytanie o ślub jeszcze wróci. Usiadłam na krawędzi łóżka, upewniając się, że moja gotowość jest widoczna. 

Niestety zadzwonił telefon i mogłam ją jedynie przełożyć na inny termin.

— Tak Wuju, jesteśmy teraz zajęci, ale może przekonam Kasię, żebyśmy weszli do winnicy z wcześniejszą grupą.

Uklęknął przede mną, po czym zapiął mi sukienkę i poprawił jakiś niesforny kosmyk wystający z koczka. Nie powinien mówić, że mnie kocha, na swój elfi sposób, więc nie powiedział coś innego.

— Naprawdę jestem z ciebie bardzo dumny, Kasiu. Zaufaj mi.

— Cały czas się staram. Ostatnio nawet się na tobie nie zawiodłam.

— Wszystko ci wytłumaczę, kiedy to się skończy. Przysięgam.

Zachciało mi się płakać, bo przede mną klęczał znowu ten sam chłopak, którego znałam kilka lat temu. Szczery i dobry.

***

Na dworze nadal było chłodno i padało, mgła otulała okoliczne pola i łąki, więc nie udało nam się doświadczyć zapierającego dech w piersiach widoku malowniczych winnic, rozciągających się, zgodnie z ulotką, aż po horyzont. Poza tym, przedwiośnie na Kaszubach to oprócz deszczu: błoto, szaruga, dziesięć stopni na plusie. Jak zwykle marzec wyglądał jak listopad. Otuliłam się szczelnie płaszczem. Wchodząc do budynku, który na początku lat osiemdziesiątych mógł być szkołą, czy ... szpitalem, poczułam zapach lawendowego płynu do podłóg. Oprowadzający podał nam fiszkę z tekstem, jeszcze gorszym niż moje rymowane pseudozaklęcia.

„Podczas wizyty w winnicy u producenta wina, węchowa podróż się rozpoczyna. Od intensywnych aromatów dojrzewających winogron, a następnie przechodzi w subtelne nuty drewna z beczek . Podczas degustacji, smakosz może odczuć bogactwo smaków, od świeżości owoców po delikatne nuty przypraw i dębu, tworząc niezapomniane doświadczenie dla podniebienia." 

O rany, rany.

Przy wejściu czekał na nas bufet z kieliszkami do degustacji, przygotowaną tacą serów, winogron i orzechów. Facet rozpływał się w zachwytach nad bukietem i aromatem wina, ja natomiast dla niepoznaki przestępowałam z nogi na nogę. Od razu rozpoznałam wnętrze, które zobaczyłam w wizji ze szklanej kuli.

— Marek, ja skręcam — szepnęłam mu do ucha. — Mam pelerynę niewidkę, znajdę Daniela i jakoś cię ściągnę. Kryj mnie. W razie czego powiesz, że poszłam do toalety. — Mrugnęłam do niego okiem i zniknęłam, zanim zdążył się sprzeciwić.

Szeroki boczny korytarz urwał się, prezentując schody do piwnicy. Ciemnej i złowieszczej. Rozbiłam fiolkę z eliksirem i wypowiedziałam zaklęcie, czekając aż czerwony, fluorescencyjny dym zaprowadzi mnie do celu. Zapachniało białą szałwią.

„Prowadźże mnie, prowadź, tam gdzie dymne znaki, ... znajdują ... nieprzytomne wilkołaki."

— Totalny brak weny. Coraz gorzej mi idzie — westchnęłam na samą myśl o koślawym, chociaż skutecznym zaklęciu.

Kolejny korytarz, tym razem podziemny, pulsował słabym światłem, po suficie ciągnęły się stalowe rury. Raz po raz coś, miejmy nadzieję, że woda, kapało na kaptur. Czerwona para wiła się jak wąż tuż przy mojej prawej dłoni. Zatrzymywała się za każdym razem, gdy musiałam ominąć przewalone szpitalne łóżko, czy otworzyć zaklęciem stalowe drzwi. Poza kilkoma szczurami i pajęczynami nie było jakoś wybitnie źle, dopóki nie usłyszałam jęków, stękania, warczenia i nieludzkich krzyków. Mogły one dochodzić z głębi wilkołaczych trzewi, osobnika zmieniającego się ponownie w człowieka. 

Nie było to miłe ani dla słuchacza, ani dla obserwatora.

Stanęłam na palcach, wpatrując w przeszklone drzwi do pomieszczenia, przypominającego szpitalną salę. Wśród oparów wydobywających się z instalacji, kabli, zamocowań i dziwnych narzędzi, stała z tabletem w dłoni moja siostra Marysia i coś notowała. Zza krat wystawały wytatuowane ramiona mężczyzny.

— Nie uratuję całego świata. Dzisiaj tylko Daniel — pomyślałam.

Czerwony dym zatrzymał się pod stalowymi drzwiami, przy zamku magnetycznym, po czym rozpłynął niezauważalnie w powietrzu.

„Otwórz się zamku" — wypaliłam, nie znajdując rymów i odpowiednich przymiotników.

To zdecydowanie nie był mój dzień. Kreatywność zero. Seksu zero, kawy zero. Smród po otwarciu drzwi 100%.

W niewielkim pomieszczeniu, mizernie oświetlonym pulsującą jarzeniówką, ustawiono rzędem cztery stalowe łóżka. Spoczywały na nich nagie ciała mężczyzn, spowite różowo-szarą mgiełką, zupełnie jak w pociągu do Międzywymiaru. Wyglądali na żywych, ale zatopionych w magicznym śnie.

— Daniel, kto ci to zrobił — usiłowałam wyszeptać zaklęcie, ale słowa grzęzły mi w ściśniętym z nerwów gardle.

Mogłabym powiedzieć: „Scottie, trzy osoby do teleportacji", ale nic nie było takie proste. Wyciągnęłam z kieszeni komórkę, modląc się, żeby w piwnicy był zasięg.

„Wiem, gdzie jest. Za 10 minut w pokoju. Szybka wyprowadzka, podstaw auto pod samo wejście." — Napisałam krótką wiadomość.

Wypowiedziałam Danielowi do ucha zaklęcie wybudzające tak, żeby nikt poza nim nie słyszał. Otworzył powoli oczy, a szara mgła otaczająca jego ciało powoli rozpraszała się, zostawiając pojedyncze różowe nici, przypominające sieć, którą pająki owijały muchy. Starałam się być cicho, ale niestety, brzęk srebrnych kajdan okalających jego kostki i nadgarstki, wywołał niepotrzebne poruszenie. 

Usłyszałam odgłos kroków i w drzwiach stanęła ciemnowłosa kobieta, celując do mnie z broni palnej.

— Marysia, to nie tak jak myślisz — szepnęłam powoli podnosząc ręce. Na jej twarzy nie widziałam żadnej reakcji, jakby była z kamienia.

Właśnie otwierałam portal, ale przez myśl mi przeszło, że teleportacja to w sumie nie taki głupi pomysł. Rozbiłam kolejną fiolkę eliksiru o kamienną podłogę i przezroczysty migotliwy błysk rozświetlił pomieszczenie, rozpylając nas na atomy. Zostawiłam Marysię z otwartymi ustami, a ja, Daniel wraz z kajdanami i odcięte fragmenty łańcuchów, zmaterializowaliśmy się w pokoju hotelowym.

Otępiały mężczyzna padł na łóżko, a ja uklękłam przy nim i czekałam na Marka, szepcząc pod nosem słowa modliwy. 

"Aniele Bóżi, Stróżu mój, Te wiedno prze mie stój... , Reno, wieczór, w dzień i ob noc, Stani mie na pómóc wiedno, Broni mia od wszetecznego złego i doprowadze do zewota wiecznego. Amen".  [Modlitwa do Anioła Stróża po Kaszubsku]

Ciąg dalszy nastąpi...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro