9.3. Rosnące oczekiwania [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cóż może być lepszego niż zadowolony klient? Szczęśliwa przyjaciółka! Taka, która przez całą noc chwali moc eliksiru i pieje z zachwytu, przesyłając SMS-y o niecenzuralnej treści.

A: "Robimy to już czwarty raz, możliwe, że spóźnię się do pracy! Stary ma takie natchnienie, jakiego nie widziałam od dziesięciu lat! Tak to ja mogę! Od razu wróciła mi ochota do życia! "

K: "Dobrej zabawy kochana! Ja zaczynam robotę dopiero o dziesiątej! Buziaczki :)*"

Zerkałam jednym okiem na telefon i za pamięci przykleiłam czerwony znacznik w notesie, przy przepisie "Piekielna siła rażenia". Kto nie docenia mocy wsparcia bliskich kobiet, ten Pùrtk!

**

Tymczasem, jadąc na poranną rehabilitację, przeglądałam lokalny szmatławiec "Głos Pomorza", bo zainteresował mnie artykuł: "Samotni ojcowie żyją krócej". Z  obawą o długość i jakość życia Pana Czartoryskiego, chwyciłam w dwa palce gazetę, którą ktoś celowo rzucił na stoliczek w pociągu i zostawił dla spragnionych informacji pasażerów.

 Społeczeństwo kaszubskie, odnotowujące wysokie wskaźniki urodzeń, napiętnowało samotne matki, a sformułowanie samotny ojciec w ogóle nie istniało. Jak kraj długi i szeroki, problem był zamiatany pod dywan, więc każdy radził sobie (albo nie radził) we własnym zakresie. Niezamężna kobieta mogła wprawdzie liczyć na pomoc rodziny, ale mężczyzna bez kobiety u boku nie miał racji bytu. No, chyba że okazał się wdowcem, ale ten stan nigdy nie trwał długo. 

W związku z powyższym obawiałam się trochę, jak zareaguje Pan Dariusz na moją wcześniejszą niedyspozycję objawiającą się spadającym z nieba różowym brokatem i sercami w oczach. Dosłownie.  

Żeby nie wyciągał pochopnych wniosków, chociaż był niezłym ciachem.

Nie chciałam wsadzać nosa w nieswoje sprawy, a tym bardziej sygnalizować chęci matrymonialnych.  Interesowało mnie za to, jak radzi sobie sam z dzieckiem, z brakiem czasu, ewentualnie z samotnością, chyba że jednak kogoś ma. 

Wyłącznie z wrodzonej wiedźmiej ciekawości!

Dariusz przegarnął ciemnie włosy, uniósł kąciki ust, ale odpowiedział bardzo wymijająco.

— Emocje? Nie, no co ty, jeśli chodzi o moje emocje, to zapisuję je na karteczkach, a potem wkładam do takiego specjalnego pojemnika, który mam pod biurkiem. —  Facet szturchnął stopą kosz na śmieci i puścił do mnie oko.

— Nie wracają do ciebie, kiedy jesteś sam? — spytałam.

Mężczyzna patrzył na mnie badawczo, a jego gładkie czoło przecięła pozioma zmarszczka.

— Czasami mam okienko, jeśli pacjent nie przyjdzie, wtedy szukam materiałów i czytam, albo idę pobiegać. Człowiek jest zmęczony, ale zadowolony. Chodzę też regularnie do psychologa. To najlepszy sposób, jaki znam.

Czarownice nie muszą leczyć duszy, bo jej przecież nie mają. 

Na myśl o kolejnych wizytach w przychodni u specjalisty dostałam drgawek. Nie miałam czasu i ochoty, ale też przecież mogłam znowu zamieść wszystko pod dywan! 

Fizjoterapeuta dwoił się i troił, żeby zminimalizować moje jęki i utyskiwania, ale zastałe po zimie gnaty dawały o sobie znać. Starał się zmobilizować mnie do dodatkowego ruchu na świeżym powietrzu, bezskutecznie. 

Ruch nie sprawiał mi przyjemności, a jedzenie pączków już tak.

Wpatrywał się we mnie i chyba bił się z myślami.

— Jeśli wierzysz, że pomoże ci rozmowa, to ja chętnie posłucham. Niekiedy trzeba się wygadać i fajnie, jeśli ktoś po prostu poświęci ci czas. Może powinnaś w końcu wyjść do ludzi. Ale ja nie jestem specjalistą.

— To samo mówi Artur. Doradzał mi dołączenie do kółka gospodyń wiejskich.

— To twój narzeczony? Ten, o którym wspomniałaś?

— Nie, Artur to tak jakby mój asystent.

Dariusz spojrzał mi głęboko w oczy i szeroko uśmiechnął się do swoich myśli.

— No dobra, to co powiesz na małe przekupstwo. Znam miejsce ze świetnymi pączkami, ale coś za coś.

Zastanawiałam się, co mogłabym mu zaoferować w zamian za dobrego pączka. Rozgryzł mnie. Wszystko! Byłam absolutnie, totalnie zakochana w pączkach.

— Może wiejskie jajka i mleko od gospodarza? — szepnęłam konspiracyjnie.

— Nie, co ty. Nie chcę nic w zamian — powiedział. — Ale jako twój rehabilitant przepisuję ci spacery po okolicy: trzy razy w tygodniu po pół godziny i dwa razy w tygodniu wycieczkę rowerem do sklepu. Za każdym razem wyślesz mi na potwierdzenie zdjęcie.

— O, ty przebiegły. Raczysz żartować — odważyłam się lekko szturchnąć go łokciem. Uścisnął mi jednak dłoń, na przybicie zakładu, więc jednak mówił całkiem serio.

— Pączusie czekają! — Zamachał brwiami.

***

Nie oddalając się zbyt daleko od tematu uczuć i związanego z nimi chaosu, postanowiłam znaleźć rozwiązanie lepsze, niż zamykanie się w domu na cztery spusty. 

Wcale nie byłam jednostką aspołeczną, po prostu rzadko wychodziłam do ludzi. Zwykle to oni zgłaszali się do mnie, najczęściej przez portal Trójmiejskiej Centrali Zleceń. Na wsi problemy były podobne, jak w mieście i wynikały najczęściej z przyczyn losowych. A to kuna zagnieździła się w podsufitce, to krety i nornice atakowały ogród, komuś zalęgły się wszystkożerne ślimaki, a innym znikało w spiżarni swojskie wino. Zapłata za wezwanie wpływała automatycznie na konto, a wtedy wkraczałam ja, machałam rękami i odczyniałam uroki. Skutecznie. Miałam od tego prowizję, z resztą całkiem niezłą, więc byłam zadowolona.

Najbliższy ośrodek cywilizacji stanowiła wieś Piekiełko, która oferowała zaledwie sklep wielobranżowy i paczkomat, za to centrum kultury mieściło się w Wyczeszewie. Musiałam dać sobie radę. W końcu czarownice nie marudzą.

Ale jeździć tam rowerem? No bez przesady.

Najbardziej okupowana była oczywiście apteka i salon fryzjerski, ale nie omieszkałam zapuścić żurawia do wspomnianej przez Falkę piekarni. Tak, tylko żeby nie było, z wrodzonej ciekawości. 

Królestwo wypieków okazało się sieciówką, znanej na Kaszubach firmy „Przecinek". Ciastka wyglądały ładnie, ale były takie sobie, a chleb, niewspółmiernie drogi do jego smaku i świeżości, następnego dnia był już czerstwy. Jak się zapewne domyślacie, bułki były wypiekane na miejscu z gotowego ciasta.

Za ladą stała moja bratowa Ewelina, a przystojnym piekarzem okazał się nie kto inny, jak Tadek, najstarszy z naszej piątki. To nie tak, że unikałam własnej rodziny, jak ognia. Za pierwszym razem zamieniłam z nimi kurtuazyjnie dwa zdania, a za drugim nie udało mi się odmówić zaproszenia na święta.

Kilka razy pojechałam do wspomnianej przez Artura Biblioteki, posiedziałam w czytelni, przeglądając czasopisma i bestsellery wydawnicze sprzed kilku lat. Postanowiłam zostać darczyńcą i sprezentować lokalnej społeczności moją kolekcję romansów i kryminałów. Oby znaleźli wolny regał, wszak księgozbiór po mojej darowiźnie mógł się podwoić. Jednym słowem, nudy na pudy i gdyby nie praca, oraz zalecenia od rehabilitanta, ugrzęzłabym na kanapie pod kołdrą, odsypiając stres i nerwy.

***

Marcowa pogoda zmuszała do brnięcia przez błoto i zapadania się w gumiakach w grząską ściółkę. Nie lubiłam spacerów w mgliste poranki i smagających mnie w twarz, mokrych igieł sosnowych gałązek, ale tylko wtedy dysponowałam czasem. Krople deszczu lśniły na pajęczych sieciach, a ja przemierzałam leśną dróżką, szukając odpowiedniego miejsca, żeby klepnąć sobie selfiaczka na zaliczenie. Bardzo chciałam zasłużyć na pączka.

O mały włos, a przewróciłabym się o wystający, spróchniały pniaczek, wtedy usłyszałam perlisty, dziecięcy śmiech. Pomiędzy drzewami mignęła mi żółta pelerynka, zaś kątem oka dostrzegłam kogoś w czerwonym płaszczu przeciwdeszczowym. Postać była wysoka, ale chuda, a odzienie wyglądało na damskie, więc prawdopodobnie w gąszczu suchych krzaków stała kobieta.

— Majeczko, proszę cię. Ciszej! Ostrożnie! — Jej głos zdawał się młody i dźwięczny.

Dziewczynka najwyraźniej nie przejmowała się nawoływaniem opiekunki, więc ta przewróciła oczami i utkwiła wzrok w czubkach błękitnych kaloszy.

— Majeczko, w lesie należy zachowywać spokój i szacunek. Nie straszyć ptaszków i zwierzątek — tłumaczyła ze spokojem, zaciskając zmarznięte palce na grubym i pozwijanym kosturze. Jej wysoki głos roznosił się echem po lesie.

Widząc mnie, uśmiechnęła się ciepło i przyjaźnie. Spojrzała ukradkiem w niebo, mrużąc oczy i energicznym krokiem skierowała w moją stronę, ale kiedy podeszła bliżej, mina jej zrzedła.

— Dobri dzéń!  — krzykneła. — No proszę, prędzej Bòrowô Cotke* spotkasz w lesie, niż własna sostra cię odwiedzi, albo zadzwoni — powiedziała z wyrzutem, zdejmując kaptur. 

— Justynka? — stałam jak wryta, oniemiała z wrażenia.

—  Marysia mówiła, że mieszkasz w okolicy, ale nie chciałam jej wierzyć. Przecież by nam dała znać! — mówiła kpiącym tonem. — Majeczka! Do mnie, natychmiast! — wrzasnęła, widząc, że dzieciak znika w sosnowym młodniku.

Dziewczyna przetarła chusteczką okulary, mokre od kropel deszczu i założyła je z powrotem na zadarty nos. Jasnoniebieskie oczy najmłodszej latorośli Ceynowów patrzyły na mnie groźnie i badawczo.

— Przygotowałam sobie nawet specjalną przemowę, którą wyrecytuję, jeśli cię spotkam. Nie ruszaj się, bo nie wyjdziesz stąd żywa — zagroziła. Stuknęła w ziemię leszczynowym, powyginanym kosturem*, z wypisaną na twarzy chęcią mordu. — Jak śmiesz pokazywać się w naszych lasach Katarzyno Ceynowa, po tym, jak nas zostawiłaś?

— Ja?! Co zostawiłam? Kaszuby, czy was, Ceynowów? To przecież mnie ojciec wywalił z domu! Nie odeszłabym z własnej woli.

— Ty wredna jędzo! Jak mogłaś nas tak zostawić?! Zerwać kontakt! — powiedziała płaczliwie. — Mogłaś olać tego chłopaka i wybrać nas!

Pewnie mogłam, ale nie mogłam, bo go kochałam. Niewypowiedziany żal ścisnął mi gardło.

— Jak ci nie wstyd! Miałam mleko pod nosem, jak się od nas wyprowadziłaś! — wykrzyczała mi prosto w twarz. — Tata powiedział, że nas już nie kochasz!

— Justyś, ojciec mówił różne rzeczy. Widziałyśmy się przecież w ubiegłym roku, wiesz na cmentarzu.

— Myślałam, że to mara*. Myślałam, że umarłaś!!! — zaczęła chlipać, a potem rzuciła mi się na szyję. Oczy szybko zajęły się łzami, a łkanie przerodziło się w cichy szloch. Przytuliłam ją i pocałowałam w czoło, chociaż musiałam stanąć na palcach, tak urosła.

Obok zmaterializowała się dziewuszka, chwytając moją siostrzyczkę za patykowatą nogę odzianą w czarne legginsy i wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu, eksponując braki w mlecznym uzębieniu. Wściekle żółta peleryna nadawała jej cerze niezdrowego odcienia.

— Majeczka jest troszkę zielona na twarzy, taka karnacja — rzuciła Justyna bez ogródek. — Latem, kiedy złapie trochę słońca wcale tego nie widać. Muszę z nią codziennie wychodzić, bo inaczej jest słaba i od razu ma katar.

Chwyciłam młodszą siostrę pod rękę i skierowałam się do domu.

— Idziemy na herbatę, to niedaleko — westchnęłam.

— Poczekaj — zatrzymała mnie. — Nie jesteśmy same w lesie, mamy ochronę. Tylko się nie przestrasz. Mùmôcz!* Hermùs!* Do nogi! — Justyna krzyknęła i zagwizdała na palcach, a Majeczka zaczęła piszczeć, klaskać i podskakiwać.

Z oddali usłyszałam skowyt, rzężenie i sapanie, jakby przez las gnał cały zastęp wargów*. Parsknęłam śmiechem, kiedy przybiegły do nas dwa nieduże kundelki na krótkich nóżkach, machając zaciekle ogonami, ale zaraz zasłoniłam usta dłonią. Byłam jedyną kociarą w rodzinie.

— Chodźcie, mieszkam w takiej małej chatce — zaprosiłam towarzystwo. — Będzie z dziesięć minut piechotą. Potem muszę iść do pracy.

— A my do szkoły, ale damy radę wypić herbatkę — powiedziała Justyna, podejrzliwie patrząc na wskazaną przeze mnie drogę. — Kiedy cię ostatnio widziałam, bałaś się chodzić sama po lesie. Jesteś pewna? 

Artur o mało co nie spadł ze stołu, a Falka aż zaćwierkała ze szczęścia, widząc dziewuszkę. Bawili się we trójkę zeszłorocznymi szyszkami, piszcząc i kwicząc ze szczęścia, jak to dzieciaki. Coś czułam, że dziewczyny doskonale się znają, więc zostawiłam ich na tarasie.

— Sąsiedzi zaczynali już rozsiewać plotki, że na skraju wsi mieszka wredna starucha z Czarnym Kotem, prawdziwa z ciebie Baba Jaga, Kasiu. Powinnaś postawić figurę Wëkrëkùsa* w tej swojej samotni, w końcu to opiekun takich odludków jak ty. — Justyna ogrzewała zmarźnięte dłonie ciepłym kubkiem i popijała napar małymi łyczkami.

— A co słychać w domu? — spytałam podchwytliwie.

— Nie wiem, naprawdę przyznam się, że nie wiem. My mamy pokój w Agroturystyce "U Stolema", chwilowo. Zawsze tam spędzam dłuższe przerwy, przyjeżdżam na lato, a potem wracam do Akademika — tłumaczyła. — No co na mnie tak patrzysz? Maja nie jest moją córką, tylko mojej przyjaciółki.

— Dobrze, kochana. Wszystko rozumiem! — roześmiałam się. — Wszyscy wzięliście ze mnie w końcu przykład i czmychnęliście z domu przy pierwszej możliwej okazji.

— Tadek został z Eweliną i dzieciakami. Zajęli piętro, a rodzice mieszkają na dole. Gospodarka jest w dzierżawie u Elwartów, zrobił na naszej ziemi winnicę. Tata mu czasami pomaga.

Picie herbatki na tarasie trwało może kwadrans. Wymieniłyśmy się numerami telefonów i pożegnałyśmy. Obiecałam zadzwonić najpóźniej w okolicach świąt. 

Ewidentnie coś mi tutaj nie pasowało.

— Falka! Kuro domowa! Do mnie! — przywołałam Gryf, ale zjawili się obydwoje, razem z Arturem.

— Na potęgę Posępnego Czerepu? — spytała.

— Nie.

— To czego, grzecznie pytam — zachichotał kocur.

— Znasz ją? Tę małą?

— No jasne, to moja psiapsi. Maja Vróbel. Chodziłam za nią do przedszkola, już mówiłam, ale teraz uczy mnie Artur — Falka spuściła skromnie oczka.

— Jasne. To driada leśna, czy rusałka? Jest zielona jak smoothie ze szpinakiem! Siostra usiłowała zamydlić mi oczy, ale ja wiem swoje. Skoro ja jestem Babą Jagą, to ona musi być Ciotką Borową, ma kostur i dwa demony, to logiczne. Adaś jest Borówcem, to by doskonale pasowało!

Artur spojrzał na mnie jak na wariatkę, ale w końcu westchnął.

— Mamy nie spuszczać z nich oka i zdać ci wieczorem relację?

— Lepiej bym tego nie ujęła. A teraz, sio na przeszpiegi, a ja lecę do roboty, zarabiać na opał i na saszety dla was, darmozjady!


Wyjaśnienia:

Bòrowô Cotka* — dobrotliwy duch borów, siostra Bòrówca. Broni leśnych zwierząt, ptaków i dobrych ludzi. Kiedy rodzice idą przez las, wtedy Bòrowô Cotka daje dzieciom zabawki, cukierki i orzechy. Dzieci bardzo lubią staruszkę. Podpiera się kosturem — wygiętym w fantazyjny sposób leszczynowym kijem. [https://magazynkaszuby.pl]

Hermùs to zły duch jadu i trucizny. Jest opiekunem jadowitych węży, pszczół i trzmieli, os komarów i mrówek. Zatruwa grzyby i rośliny. Mùmôcz to zły duch wodny, sprawca topielców. Mieszka i działa w jeziorach, rzekach, błotach i stawach. Wygląda jak wielka żaba, ma zielonkawe ślepia, ogromny łeb, szeroki pysk i obwisłe, grube wargi. Piersi ma opadnięte jak stara czarownica. Mùmôcz bez przerwy czyha na swoje ofiary. Zwodzi i wabi ludzi do wody, szczególnie dzieci. [https://magazynkaszuby.pl]

Wargowie — to inteligentne i złe wilki, w "Silmarillionie" zwane wilkołakami, będące często sojusznikami orków — istoty nieodmiennie pojawiające się w utworach Tolkiena jako wrogowie głównych bohaterów, czy wręcz ich ras. [Wikipedia]

Wëkrëkùs — kaszubski duch niższego rzędu opiekujący się samotnikami. [Wikipedia]

Mara — Zmora, zwana też marą (stąd powiedzenie sen mara, Bóg wiara) – w wierzeniach słowiańskich i nordyckich istota półdemoniczna, dusza człowieka żyjącego lub zmarłego, która nocą męczyła śpiących, wysysając z nich krew. [Wikipedia]


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro