3. ♡ obserwacje i ćwiczenia ♡

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gilbert nie polubił tego Feliksa.

Nie wolno ufać wyglądowi. Blondynek przypominał ciche, urocze dziecko, które lubi się przytulać i jest niewinne. Do czasu, aż się odezwie. Wtedy szatan schowany w marnych nieco ponad sto sześćdziesięciu centymetrach wzrostu się ujawnia. A że z siłami zła trzeba walczyć, to Gilbert, jako Boży zesłaniec, postanowił wszczynać kłótnie za każdym razem.

To już trzeci dzień, odkąd tu przyszedł. Na szczęście albo i nie, przebywał tu od samego otwarcia do zamknięcia, więc nie sposób było go uniknąć. Większość czasu siedział za kasą, obok kasjerki, i patrzył z bezpiecznej odległości. Dużo czasu poświęcił przyglądaniu się gilbertowej pracy, pewnie z powodu jego wspaniałych umiejętności aktorskich i oszałamiającego wyglądu.

- Hej - szepnął mu do ucha Francis. - Skup się.

A, tak. Praca.

Brunetka zaczęła piszczeć, jakby kto ją dusił, kiedy Gilbert wyznał Francuzowi swoją (udawaną, bo inaczej to fuj) nieprzejmijającą miłość. A potem się pocałowali, przytulili i żyli razem długo i szczęśliwie, do czasu, gdy dziewczyna wyszła z lokalu i pozostawiła za sobą brudny talerzyk po cieście i przewróconą szklankę. Patrząc po reakcjach odwiedzających ich osób stwierdził, że powinien zostać profesjonalnym aktorem. Miałby fanów na pęczki. Tyle że do szkoły aktorskiej go nie przyjęli. I to nie tak, że nawet nie próbował.

W końcu nadeszła wymarzona przerwa na jedzenie. Codziennie objadał się tu słodyczami, co byłoby niezbyt korzystne dla zwykłych śmiertelników, ale cóż to dla Gilberta? Kto powiedział, że dusza artysty (bo nim niewątpliwie był) nie może lubić siłowni?

Zjadł swoje drugie śniadanie w pomieszczeniu, które służyło im też do zmieniania ubrań na robocze mundurki i odpoczynku. Łączyło się też z małym gabinetem szefa i łazienką. Pachniało tam nie za przyjemnie, co nie było niczym dziwnym, skoro przebywali tam głównie ledwo dorośli chłopcy, a dostępu do świeżego powietrza poprzez okno nie było.

Wtem ktoś przerwał JEGO przerwę, wchodząc do pokoju.

Albo Gilbert był przewrażliwiony, albo Feliks ciągle próbował zająć jego uwagę.

- Hej, szwabie.

- Co...

- W końcu masz tak na nazwisko. Beilschwab.

- Co? - Gilbert wstał. We wściekłości nie przejął się pudełkiem po jedzeniu, które spadło na podłogę. - Nie! Czemu mnie tak wkurzasz? Beilschmidt! Przeliterować ci?

Feliks aż się zgiął ze śmiechu. Co? Co było tak zabawne? Czyżby spojrzał w lustro?

Może i tylko próbował się pocieszyć, bo od początku coś poruszyło Gilberta, jak tylko go zobaczył. A może i nie. Zresztą, co za różnica? To naturalna reakcja na zobaczenie kogoś pięknego. Nic wielkiego. Skoro już wiedział, jaki on jest, to więcej się nie da oczarować niewinnym, fałszywym wizerunkiem. Tak…

- Przepraszam. - Feliks potarł rozciągnięte przez uśmiech policzki i założył przeszkadzające włosy za ucho. - Po prostu masz śmieszne miny, jak się wkurzasz, więc generalnie to możesz się przygotować, że będę tak robił.

- Nie jest ci żal, czyli tak naprawdę nie przepraszasz - mruknął Gilbert.

- Dokładnie.

Białowłosy miał zamiar znowu się wkurzyć, ale przecież o to szatanowi chodziło. A nie mógł dać mu satysfakcji.

Więc stwierdził, że flirt będzie świetną obroną.

- Skoro cię to uszczęśliwia, to nie mam nic przeciwko. - Zrobił krok do przodu i położył rękę na ramieniu Feliksa. - Byle tylko bym mógł zobaczyć twój uśmiech~.

Cisza. Zero reakcji. Nawet się nie zarumienił, nic.

Niezręcznie.

- Co to było? - zapytał Feliks. Aha. Czyli urok działa, tylko był za bardzo w szoku, na pewno.

- Podrywam cię - stwierdził ze spokojem Gilbert - żeby potem móc odrzucić twoje uczucia, które wzbudzę i powiedzieć, że żartowałem.

- Och. Szkoda...

- Co... co?!

- Ha! Totalnie się nabrałeś.

- Jak ja ci przyłożę…

No i znowu dał się sprowokować.

Odetchnął, poprawił strój i spojrzał na nieistnienący zegarek na ręce.

- Innym razem. Muszę wracać do pracy.

- Idę z tobą! - zaoferował się Feliks, czym znowu prawie doprowadził Gilberta do białej gorączki. - No wiesz, stanie w miejscu i patrzenie się jest, tak jakby, no, nudne. Wiem, muszę się uczyć, aleee. Śmianie się z ciebie jest fajniejsze.

- Bo ja jestem fajniejszy.

- Nie.

Gilbert po prostu wyszedł.

Weszli do kawiarenki tylnym wejściem - bo Feliks mu nie odpuścił, o, nie, i to nie nastąpi za szybko - i zameldowali się z powrotem u kasjerki.

- Coś wcześnie skończyłeś tę przerwę - zagadnęła.

- Wcale nie. Lepiej daj mi coś do picia, Mei.

Dziewczyna uśmiechnęła się i sięgnęła pod ladę po sok.

- Totalnie się zawstydził w moim towarzystwie - stwierdził blondyn. - Więc uciekł.

- Słucham?! Chcesz oberwać?

- Nie możesz zniszczyć mi wizerunku, bo pójdzie ci z wypłaty.

Kiedy Gilbert milcząco zabijał wzrokiem śmiejącego się Feliksa (bliski był użycia rąk, ale to jeszcze nie dziś), rozległ się dzwoneczek i wszyscy odwrócili się w stronę drzwi. Jedyna w tym momencie klientka nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat, patrzyła nieśmiało w podłogę, jakby nie wiedziała, gdzie podział wzrok.

- Dzień dobry! - zawołała wesoło Mei, jakby przed chwilą nie była świadkiem kłótni. - Pierwszy raz?

Dziewczyna pokiwała głową.

- Podejdź tu. Proszę - kasjerka wyciągnęła do niej kartę, coś w rodzaju menu - wybierz sobie. A potem chłopców.

Padło na Torisa.

I Feliksa.

- Przecież on jeszcze tu nie pracuje! - zaprotestował Gilbert. - Nawet nie ma stroju. Nie możesz.

- Jesteś generalnie zazdrosny, że ciebie nie wybrała. Dam sobie radę. Chcę spróbować.

- Jasne. I niby nie spanikujesz?

- Patrz. I się ucz.

Feliks zabrał od Mei przygotowane zamówienie, zaprosił dziewczynę do stolika i bojowym krokiem podszedł do Torisa. Pewność siebie gwałtownie wyparowała, kiedy musiał się odezwać.

- Hej, Feliks - zaczął łagodnie szatyn, mimo że to nie on powinien to zrobić. Zauważył jego stres i postanowił ułatwić mu zadanie. Feliks był za to wdzięczny. - Chciałeś porozmawiać?

- E… No… Tak. Generalnie, znaczy się, ogólnie, mam ci coś ważnego do powiedzenia. - Oparł się tyłem o stolik. Był świadomy rozbawionego wzroku Gilberta, co go tylko bardziej dekoncentrowało. - Bo ja… Chcę wyjść z tobą na kawę.

Toris zamrugał w zdziwieniu. Zupełnie nie tak szedł scenariusz. Ale co mógł innego zrobić? Kontynuował to.

- Och, jasne. Ostatnio zaniedbaliśmy naszą przyjaźń, prawda?

Dobrze, to było dziwne. Bardzo dziwne. Jak się patrzyło z boku, wyglądało prościej. Feliks powtórzył sobie w głowie, że to tylko na chwilę, na niby, odetchnął i pokręcił głową.

- Nie, nie o to chodzi. - Sprawdził, czy stoją tak, żeby dziewczyna dobrze widziała. Zmniejszył odległość między nim a Torisem i oparł ręce na jego piersi. - Chcę wyjść z tobą na randkę. Nie obchodzą mnie inni. Zakochałem się w tobie.

Ha! Udało mu się. Po wszystkim.

- Naprawdę?… Cieszę się, kochany.

Zorientował się, że wcale nie, że zapomniał o czymś, dopiero kiedy truskawkowe pocky wylądowało w jego buzi, a za nim podążyły usta Torisa.

Ach, tak. Pocałunek. Nieistotny szczegół.

- W porządku? - zapytał zatroskany chłopak, odgarniając mu włosy z bladych policzków, kiedy ten się nie odzywał.

- Taak. Jasne. Czyli wychodzimy jutro?

- Bardzo chętnie.

Feliks schował twarz w jego ramieniu, pewny, że zaraz umrze z zażenowania. W co on się wpakował? Może się wycofa, póki jeszcze czas.

Dziewczyna z nienaturalnie szerokim uśmiechem zaklaskała, zadowolona z przedstawienia. Jeszcze nawet nie tknęła swojego napoju.

Mimo wszystko, było zabawnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro