Rozdział Trzynasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— To dziennik taty? On był tutaj? Żyje?

Pytania zadawane przez zdezorientowaną Luc były jak najbardziej trafione. Ale nie były możliwe! Pamiętam dzień, kiedy zniknął bez śladu ani pożegnania. Nie zostawił żadnego listu, tylko wyszedł mówiąc, że wychodzi tylko do pracy. Pieprzonej pracy.

Miałam wtedy ledwo skończone dziesięć lat i do teraz pamiętam jak tym wybrykiem doprowadził do tego, że zostałyśmy zabrane przez opiekę społeczną, a na własną siostrę poczucia obowiązku, że musi nas wziąć pod opiekę. Policja nie wiedziała, gdzie się udał. Nie zostawił nic, nawet psy tropiące nie były wstanie go uchwycić. Byłam nawet przekonana, że wkrótce dostaniemy wiadomość, że znaleziono jego ciało... ale nawet to się nie stało.

Zniknął jak duch, pozostawiając swoje córki same.

Mama zmarła w trakcie połogu po urodzeniu Lucienne. Nie znaliśmy nikogo od jej strony, a nasz ojciec oraz Margaret nie byli zbyt chętni do rozmawiania o swojej rodzinie. Nie było to spowodowane tym, że byli skłóceni z swoją rodziną, ale po prostu, że sami ich nigdy nie poznali. Co do mamy, to był już według taty temat, kiedy któraś z nas będzie mogła z nim wypić whisky, co oznaczało jedno. Odwlekanie.

— Margaret mówiła, że wychowywali się na Manhattanie w domu dziecka. Może tata dostał informację, że tu znajdzie rodziców? — powiedziałam próbując znaleźć logiczne wytłumaczenie możliwości pobytu ojca w tym przeklętym mieście.

— Ale policja by coś znalazła, prawda? Poza tym ten dom był opuszczony, więc co tutaj robi ten dziennik? — kolejne pytania siostry doprowadzały tylko do tego, że nie miałam na nie odpowiedzi.

Wpatrywałam się tylko zdezorientowana w pierwszą kartkę i coraz bardziej upewniałam się w tym, że faktycznie to był dziennik taty. Jego podpis zawsze charakteryzował się starannością.Te same staranne pismo charakteryzowało podpis taty. Stale pilnował swojego pisma w przeciwieństwie do swojej siostry, której styl pisania zbliżony był do lekarskiego .

— Mnie bardziej interesuje, skąd Dotty go miała?

Pytanie Victora sprawiło, że wszyscy spojrzeliśmy na nastolatka. Miał rację. To mogło oznaczać wiele opcji, ale upewniło nas w jednym. Szurnięta Dotty musiała widzieć naszego ojca, on musiał dotrzeć tu do miasta. Nie było na to innego wytłumaczenia.

— Czytaj dalej, Scarlett. Skoro to należy do waszego ojca, istnieje może chociaż garstka odpowiedzi. — powiedziała Melanie, kładąc dłoń na moim kolanie w geście wsparcia.

Kiwnęłam głową i przewróciłam kartkę, analizując powoli notatki. Pierwsze strony były mi znane w maleńkim stopniu. Tata czasem czytał nam swoje zapiski, jakby czytał swoją biografię. My zawsze tylko go słuchaliśmy i po skończonej "lekturze" zadawaliśmy pytania. Były to zapiski z wycieczki do Egiptu, zapiski z paryskich katakumb albo jego ekspedycji po bunkrach z czasów II Wojny Światowej. Ponoć kiedy mama żyła, często podróżował, przez co ciocia Margaret śmiała się, że cudem spłodził dwójkę dzieci.

Zatrzymałam się na zapiskach zapisanych niezbyt schludnie, jakby w pośpiechu. W przeciwieństwie do poprzedników nie były pisane w kolorze błękitu, lecz czerni i na dodatek w ich rogu znajdował się kleks po tuszu.

— Przybyłem do Killtown po otrzymaniu telefonu. Ponoć według detektywa, którego wynająłem, odpowiedzi o mojej rodzinie powinienem otrzymać w tym mieście. Wynająłem nocleg u pewnej kobiety, liczę, że szybko wrócę do domu. Jutro mam spotkanie z burmistrzem O'Reilly, który ma mi pomóc poszukać mieszkańców o moim nazwisku. Z tego, co wiem, Reynolds jest prawdziwe i było na kartce napisane, kiedy nas znaleziono...

— A więc spotkał się z burmistrzem... on wie, że możemy być jego rodziną zwłaszcza, że Margaret jest jego sekretarką?

— Może tak, o ile ciocia nie używa tutaj sztucznego nazwiska. — mruknęłam, spoglądając na następne zapiski ojca.

— Coś jest nie tak. To miasto niesie za sobą śmierć i mrok. Pewna kobieta ostatnio mówiła o klątwie. Nie powinienem w to wierzyć, ale gdy na moich oczach woda zmieniła się w krew zwątpiłem. Wczoraj przez okno mojego pokoju wpadł czarny kruk i przywalił o ścianę. Nie przeżył. Zaraz będę szedł do biblioteki w poszukiwaniu informacji o górzystym mieście oraz klątwie.

— Był w kościele?

— To by wyjaśniło zachowanie księdza. — mruknęłam w odpowiedzi na pytanie córki koronera, po czym przewróciłam kartkę.

Kartka wielkości A4 zwinięta w połowie spadła na moje kolana. Chwyciłam ją i przyjrzałam się dokładnie. Było to drzewo genealogiczne spisywane w miarę dokładnie, a obok niego przyczepione małe, troszkę zamazane, ale w miarę czytelne zdjęcie.

— Drzewo Rebecci Liverty. Nie ma co prawda niektórych imion, ale w miarę prowadzi.

— Dokąd?

— Do taty...do nas. — spojrzałam na siostrę, przełykając ślinę.

To było oczywiste. Była żoną Reynolds'a. Mordercy Morgany i to ona osiwiała, przez co musieli uciekać. A mimo to nie chciałam potwierdzenia tego. Wręcz cieszyłam się, łudząc życiem bez tej informacji.

— To wyjaśnia kolor włosów. Efekt klątwy. Rebecca wyjechała unikając przeznaczenia, przez co klątwa stała się dziedziczna. Mimo to dopiero teraz stworzyła kolejne wcielenie Rebecci. Musiała wiedzieć, że przyjedziesz do Killtown. — uzasadnił Alexander, mrużąc oczy w zamyśleniu.

— Co to znaczy? Moja siostra jest przeklęta? Mało śmieszne. — mruknęła Lucienne, przewracając oczami.

— Ale prawdziwe. To może znaczyć, że miasto może zostać wyzwolone, ale do tego potrzebne jest to górzyste ...

— Nie chcę być wybawicielką miasta. Nie mogę wyjechać? — zapytałam, przerywając starszemu brat, na co czarnowłosy podniósł się z fotela.

— Rebecca wyjechała i zobacz. Jako jej potomek powróciłaś do miasta. Istnieje możliwość, że klątwa cię nie wypuści. Zupełnie jakby chciała konfrontacji.

— Ale czemu? Przecież jestem zagrożeniem!

— Według księgi Dorothei możesz też zginąć. A ginąc w bitwie...

— ...możesz zginąć we wszystkich wcieleniach. — dokończyła Lucienne wypowiedź dwudziestolatka.

— Myślałam, że nie wierzysz w...

— Masz w rękach dziennik taty. Uwierzę nawet w kosmitę w lodówce — burknęła brązowowłosa, przewracając oczami. — To co postanowisz, siostrzyczko? Pobawisz się w wybawicielkę?

Zagryzłam wargę zamykając dziennik ojca. Nie miałam dużego wyboru. Skoro klątwa faktycznie znów dotknęła moją rodzinę, tak jak twierdził Alexander. Tym razem mogła chcieć konfrontacji, która dała by jej pewność, że nie stanę jej na przeszkodzie. Kto wie, może dlatego burmistrz zatrudnił ciocię, a jego dzieci nie pałają miłością w kierunku mieszkańców? Czyżby wiedzieli i celowo doprowadzili nas do Killtown?

Westchnęłam spoglądając na moich towarzyszy. Czekali na odpowiedź, chociaż prawdopodobnie już ją znali. Była zbyt oczywista.

— Trzeba znaleźć górzyste miasto. Czas to zakończyć.

Ostatnie słowo, a usłyszałam dźwięk pękniętego szkła. Potem ciemność i głośny, przeraźliwy krzyk mojej siostry.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro