Rozdział Dwunasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy ciocia Margaret przed wyjściem do pracy mówiła, że będzie padać, myślałam, że to będzie mżawka. Drobny deszczyk, który w ciągu godziny zniknie i będę na spokojnie mogła spotkać się z przyjaciółmi w barze. Niestety myliłam się. Nawet bardzo.

Kiedy deszcz tylko zaczął swój spektakl, nie sądziłam, że w ciągu trzydziestu minut będzie widać tak wielką różnicę. Studzienki na drodze ledwo dawały już sobie radę i coraz bardziej miałam wrażenie, iż rozpoczyna się powódź.

Nie pozostało więc ani mi, ani Lucienne nic innego niż siedzenie w salonie oglądając telewizję, a dokładnie powtórkę wczorajszego koncertu Adele. Pomimo tego jednak nie mogłam skupić się na telewizji. Ani niczym innym. Cały czas mój umysł uciekał do ostatnich wydarzeń oraz wizji.

To było okropne uczucie bezsilności. Cholerne wizje, dziwne uczucie bycia obserwowanym oraz poczucie wejścia w otchłań bez wyjścia były jednym wielkim koszmarem na jawie, z którego nie było możliwości się obudzić. Jeszcze niedawno bym się śmiała. W końcu klątwy, wiedźmy, innymi słowy magia były niegdyś dla mnie nierealne. Znane jedynie w filmach bądź bajkach... teraz jednak były bardziej prawdziwe, dotkliwe oraz ciążące. Nie było przed nimi ucieczki... nie w Killtown.

— Scarlett? Wszystko w porządku? Zaraz wysypiesz jedzenie na dywan.— spokojny głos Luc sprawił, że wróciłam na moment ze swoich myśli.

Leciały teraz reklamy i moja siostra korzystając z przerwy, odwróciła głowę w moim kierunku. Nie wiem, jak długo nie kontaktowałam wpatrując się w pustkę zanim zdążyła się odezwać, ale czułam, że minęłam już sporą część powtórki.

— Jest okej. Jestem po prostu zmęczona.

Nie uwierzyła mi. W sumie to się nawet nie dziwię. Samo zmęczenie nie byłoby raczej takim powodem, a nawet jeśli, sen byłby wtedy moim zbawieniem. A ja kompletnie bałam się zasnąć. Bałam się czegokolwiek dotykać w tym domu w niepewności, że lada moment znów dostanę wizji. Jakbym grała w jedną wielką pierdoloną rosyjską ruletkę i czasem dołączali by do niej moi znajomi.

Przypomniałam sobie o kluczu w torebce, którą Alexander mi wręczył, kiedy wyszedł od koronera. Pochyliłam się i natychmiast zaczęłam w niej grzebać w nadziei, że ten cholerny worek bez dna nie pochłonął go wraz z moją pomadką oraz paczką gum do żucia.

Poczułam zimny dotyk stali, przez co od razu wyjęłam dłoń. To był on. Srebrny klucz z płaskim wykończeniem przypominającym trzy listną koniczynę. Wyglądał bardziej jak klucz do kufra bądź starej szafy. Nie wyglądał zbytnio obiecująco... chociaż Lucienne chyba była innego zdania.

— Znalazłaś już klucz do tego zeszytu? Gdzie był? — uniosła zaskoczona brew, przyglądając się mojej dłoni zaciskającej klucz i już nawet skończona reklama nie przywróciła jej wzroku w ekran.

Zmarszczyłam brwi nie wiedząc, co powiedzieć. To było niemożliwe, ale po ostatnich wydarzeniach już nawet nie wykluczałam tej opcji. Wstałam z kanapy i pobiegłam szybkim krokiem do mojego pokoju. Od razu wygrzebałam z pod łóżka zeszyt, którego i tak delikatnie z wierzchu przetarłam ściereczką.

Włożyłam klucz do dziurki, łudząc się, że napotkam opór, lecz tak się nie stało. Klucz wszedł do końca, a ja z ekscytacją pięciolatki otwierającej prezent od Mikołaja przekręciłam go. Pasował. To był on. Kłódka otworzyła się, jednak szybko ją zamknęłam. Nie mogłam sama być przy tym. Musiałam zadzwonić!

— Witaj, my...

— Wiem do czego jest ten klucz. Znalazłam wejście .— przerwałam natychmiast starszemu chłopakowi, po czym rozłączyłam się odruchowo nawet nie mówiąc, gdzie jestem.

Zupełnie jakbym łudziła się, że chłopak sam będzie znał odpowiedź. Mimo to jednak nie zadzwoniłam ponownie, ani nie napisałam mu informacji o swoim położeniu. Wzięłam tylko zeszyt z kluczem i zeszłam po schodach w dół do salonu.

— I co? To on?

— Tak, zaraz powinnyśmy mieć gości.— mruknęłam, na co brązowowłosa spojrzała w stronę okna, po którym spływały krople deszczu.

— Jak cię nie wyklnie to się zdziwię .— parsknęła z rozbawieniem Lucienne, a ja puściłam tę uwagę mimo uszu.

Może mnie nie zabiją jeśli okaże się, że w zeszycie jest coś pożytecznego?

Czekanie na nich było tak samo wydłużające się jak wyczekiwanie Alexandra przed biurem koronera. Słowo daję, nie sądziłam, że kiedykolwiek tak bardzo ucieszy mnie dźwięk pieprzonego dzwonka. Nim Lucy zdążyła się podnieść z fotela, automatycznie rzuciłam się w kierunku drzwi.

Widząc ich spojrzenia pod parasolami wiedziałam, że przyszli jak najszybciej się dało, chociaż pogoda nie sprzyjała im w dotarciu do celu.

— Do czego był ten klucz? — zapytał Victor, wchodząc wraz z towarzystwem do środka domu odkładając jedynie na bok przemokniętą parasolkę oraz płaszcze.

— Dziennik, który znalazłam na strychu. Z początku myślałam, że to niemożliwe...

— W Killtown to, co powinno być niemożliwe, zostaje szybko obalone pokazując, że to słowo nie istnieje. — powiedział nastolatek przekręcając oczami.

Weszliśmy do salonu. Lucy już wyłączyła telewizję kompletnie nie zainteresowana wczorajszym koncertem. Całą jej uwagę przykuła nasza czwórka.

Usiadłam na kanapie przy oparciu, a obok mnie młoda Crane. Młodszy brat o dziwo usadowił się na dywanie naprzeciwko nam, przez co miejsce obok ciemnowłosej zajął dwudziestolatek.

— Czytaj. — poleciła Melanie z zaciekawieniem.

Ponownie otworzyłam zeszyt na pierwszej stronie, czując ekscytację. Szybko jednak minęła, kiedy przeczytałam pierwszą linijkę.

Xavery Frederic Reynolds. Dziennik badacza...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro