Rozdział Jedenasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Dziwne... to klucz? Ale to niemożliwe, aby go dało się połknąć. Nawet z pomocą osób trzecich. — ojciec Melanie zdezorientowany wpatrywał się w znalezisko, które udało się odszukać we wnętrzu ciała zmarłej.

Mężczyzna odłożył klucz na bok, po czym westchnął próbując zachować trzeźwość rozumu i powrócił do swojej pracy. To było szalone. Jak ten klucz znalazł się w jej środku, skoro sam koroner twierdzi, że nawet mordercy nie byliby w stanie jej tego wsadzić, a co dopiero ona sama. Jeszcze brakuje, aby ona parała się magią, to już dosłownie sama wtedy bym pojechała na oddział bez klamek.

Sam pan Crane również miał przerażenie w oczach, pomimo iż dalej wykonywał swoją pracę, ale cóż się mu dziwić. W filmie, o którym mówiliśmy działy się podobnie niezrozumiałe rzeczy, które nie miały dobrego zakończenia. Zapewne nie sądził, że będzie przeżywać sequel filmu z sobą w roli głównej.

— Przepraszam, ale ja muszę wyjść. — mruknęła Mel, na co Victor wziął dziewczynę pod ramię i wyprowadził ją z miejsca pracy ojca.

Zostaliśmy we troje. Ja, pan Crane oraz starszy Stone. Nasza trójka nie chcąc przerwy, pragnąca jak najszybciej zakończyć to okropieństwo, nawet nie pomyślała o chwili spokojnego oddechu.

Koroner ostrożnie oddzielił ludzką skórę od tkanki. Niespodziewany huk upadającego skalpela doprowadziło do niedowierzenia w naszych oczach. Pod skórą niczym tatuaże w kolorze czerni po pokazanej w wizji części ciała Dorothea miała wzory. przedstawiały rośliny, góry, miasto Killtown oraz zatoczkę... oraz w miejscu krtani u prawie szczytu tatuażu góry, miasto. Górzyste miasto, o którym wspomniała Morgana w godzinach swej śmierci. Napisy nie były czytelne, nie były nawet w naszym języku. Były obce.

To przełamało moją silną wolę. Musiałam już wyjść.

Nie wysilając się na żadne słowa, odwróciłam się i ruszyłam w kierunku wyjściach po drodze rozbierając się z fartucha i rękawiczek. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem.

— I tak dużo wytrzymałaś. — głos Melanie powitał mnie, kiedy tylko odetchnęłam świeżym powietrzem, aby chwilę później usłyszeć głos młodszego brata.

— A gdzie Lex?

— Chyba...został...

— Wytrzymały skurwysyn .— mruknął Victor, spoglądając na swoje buty, które były w tym momencie chyba najbardziej interesujące.

Podczas gdy Alex wraz z koronerem znajdowali się w środku, nasza trójka wyczekiwała końca autopsji na zewnątrz. I chociaż dla nas wydawało się, że minęły wieki, tak dla nich mogło minąć zdecydowanie mniej.

— Czemu tak długo tam siedziałeś? — zdezorientowany głos młodszego sprawił, iż odwróciłam wzrok w stronę wyjścia z biura koronera.

Alexander stał na pierwszych górnych schodach z rękami w kieszeniach spodni. Nie wyglądał na zniesmaczonego. Zupełnie jak do perfekcji opanował pokerową twarz, aby móc doprowadzać ludzi do dezorientacji.

— Musiałem poczekać na okazję.

— Okazję? — na moje pytanie Stone podszedł bliżej mnie i wyjął lewą dłoń z kieszeni.

Zdezorientowana wpatrywałam się w zawartość, zastanawiając się jakim cudem to było możliwe. W ręku trzymał klucz, który wyciągnął z kobiety pan Crane.

— A kamery?

— Wyłączył je wtedy. Udało mi się go zabrać, ale to kwestia czasu nim się zorientuje. Na szczęście kamera nie ma dokładnie nagranego wyglądu klucza, więc będzie nawet łatwo go podmienić na jakiś uniwersalny.

Wpatrywałam się zdziwiona na spokojną odpowiedź Alexandra. Zupełnie jakby nie bał się konsekwencji kradzieży dowodu w sprawie Dotty. Mimo to moje zdziwienie musiało go delikatnie wkurzyć, ponieważ starszy Stone westchnął tylko dyskretnie, wsuwając mi do torebki troszkę oczyszczony klucz.

— Na razie niech będzie u ciebie. Później pomyślimy co dalej... a teraz chodźmy. Odprowadzę cię do domu.

To nie była propozycja i nawet gdybym próbowała się sprzeciwiać, niewiele by to dało. Alex chciał być pewien, że po ostatnich wspomnieniach nie dostanę nudności albo nie zostanę pochłonięta przez mroki wizji. Byłam bezbronna, a on to wiedział. Właśnie to było dla niego motywacją, by mnie pilnować. Doskonale wiedział, że Vic zapewne odprowadzi młodą Crane do domu, więc nie była ona jego obecnym zmartwieniem.

Po krótkim pożegnaniu udałam się wraz z dwudziestolatkiem w stronę mojego domu już bez towarzystwa córki koronera oraz młodszego brata. Szliśmy tylko we dwoje w milczeniu, jakby jakieś słowo miało zabrać nam długo wyczekiwany spokój. Chociaż nawet bez nich nasz spokój został naruszony.

Fioletowe włosy splecione w boczny warkocz odsłaniały długą szyję córki burmistrza. Siedziała na ławce w towarzystwie swojego brata, grzebiąc w telefonie. Z początku myślałam, że przejdziemy niezauważeni, jednak nim zdążyliśmy wykonać krok w boczną uliczkę, jej krucze oczy skierowały wzrok na nas.

— No proszę. Zjawa wychodzi zza dnia? Myślałam, że wolicie noc.— warknęła chłodno nastolatka, podnosząc się, podczas gdy Norman tylko obserwował naszą trójkę.

Słowo daję, w przeciwieństwie do swojej siostry on praktycznie był niewidoczny.

— No proszę, kurwa wychodzi do pracy za dnia? Myślałam, że stajecie pod latarnią wieczorami.

— Ty tępa...

To była chwila nim ktokolwiek zdążył coś zrobić. Córka burmistrza ruszyła biegiem w moim kierunku, natychmiast rzucając mnie na chodnik. To były chwile, momenty. Cordelia zdążyła zrobić mi parę zadrapań i siniaków, ale nie pozostałam jej dłużna. Co prawda nie sądziłam, że połamię jej dwa paznokcie na lewej i trzy na prawej dłoni, ale obstawiam, że gdyby nie Norman oraz Alexander byłoby zdecydowanie gorzej.

— Ty zdziro! Wczoraj zrobiłam te paznokcie! — krzyknęła O'Reilly, próbując wyszarpać się z uścisku brata, podczas gdy Stone zasłaniał mnie przed napastniczką.

— Cord! Ojciec się wścieknie, jeśli sprowadzisz do domu policję .— warknął jej brat wzmacniając uścisk, przez co nastolatka syknęła.

Przez dłuższą chwilę córka burmistrza próbowała się wyrwać, lecz cierpliwy Norman nie pozwalał siostrze na dodatkowe kłopoty. W końcu udało się poskromić dziewczynę i bez żadnych zbędnych słów dzieci burmistrza minęły nas.

— Pokaż się. — polecił Alex, pomagając mi podnieść się z chodnika.

— Nie trzeba...

Nie słuchał mnie. Bacznie analizował miejsca uderzeń bądź zadrapań, marszcząc brew. Zupełnie jakby młoda O'Reilly rzuciła się na mnie z nożem albo czymś jeszcze gorszym.

Po upewnieniu się, że nie jest zbytnio potrzebna nam interwencja w szpitalu, Stone złapał mnie delikatnie za dłoń i ruszyliśmy w dalszą drogę do mojego domu. Tak samo jak wcześniej nic do siebie nie mówiliśmy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro