44. Pomyłki Bywają Głupie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chrissy zawsze lubiła Środę. To był idealny dzień tygodnia. Człowiek zdążył już nabrać rozpędu do pracy po weekendowym odpoczynku, a jednocześnie nie przytłaczała go już wizja pięciu znojnych dni szkoły. Ta środa dodatkowo zaskoczyła ją pozytywnie ulewnym deszczem i stłumionymi grzmotami. Oznaczało to, że Sandy za Chiny nie wciśnie jej w jakąkolwiek spódnicosukienkę. I tak też się stało.

Szkolne korytarze przemieszczała ubrana w czarne, dopasowane spodnie, które robiły jej osią talię, oraz romantyczną bluzkę w letnim chabrowym kolorze. W związku z pogodą nawet włosy zostały potraktowane inaczej, bo, jak stwierdziła z wybitnie ponurą miną Alexandra, loki nie przeżyją ani godziny. Stąd czuła się tego dnia prawie jak stara dobra Chrissy. Znaczy... pomijając tą idealną twarz z warstwą makijażu.

Wesołym prawie skocznym krokiem podeszła do tablicy ogłoszeń, ale nie musiała nawet czytać przyczepionych do niej kartek. Tuż obok członkowie samorządu rozkładali właśnie stoisko z biletami. Mimo wszystko poczuła ucisk w żołądku. A co jeśli Greg się wstrzyma? Ostatecznie rozmawiali raptem raz w szkole i byli na jednej wspólnej imprezie. W dodatku takiej, o której Siss wolałaby jak najszybciej zapomnieć.

Zawróciła na pięcie i skierowała się do swojej szafki, licząc na to, że znajdzie tam Shannon. Dzisiaj przyjechały oddzielnie, jako, że Chrissy chciała przede wszystkim upewnić się co do imprezy, a przyjaciółka miała brzydki zwyczaj pojawiania się w szkole na styk. Mimo to zamiast przyjaciółki z daleka dostrzegła wysoką postać opartą o jej drzwiczki. Cottingham. Jakby wczorajsza, w polotach sięgająca pięciu minut rozmowa, mu nie starczyła. Może ma ochotę mnie przeprosić?

Zerknęła nieufnie na zegarek, który jasno oznajmiał, że pierwsza lekcja zacznie się dopiero za jakieś dwadzieścia minut, co dodatkowo stanowiło dziwny dodatek do zobaczenia Dylana w szkole, jako że zwykle, podobnie jak Shannon, wolał pojawiać się na ostatnią chwilę. I wtedy zobaczyła, że idzie w jej stronę, a mina wcale nie wyraża skruchy. O nie, są granice. Odwrót panno McKinnan, no już! Przyspieszyła kroku i złapała za klamkę do łazienki. Nim weszła do środka rzuciła Dylanowi jedno, tryumfujące spojrzenie, jednak na widok ponurej determinacji malującej się na jego twarzy skończyła przedstawienie i, niczym spłoszona mysz, schowała się do środka. Uśmiechnęła się kwaśno, wspominając zeszłotygodniowy poniedziałek. Podobieństwo sytuacji uderzyło ją z całą siłą, zwłaszcza gdy zestawiła go z poniedziałkiem, który dopiero co minął. Parsknęła gniewnie i wyjęła telefon. Czekanie na odsiecz wydawało się jedynym logicznym wyborem. Pociągnęła lekko nosem. Nawet, jeśli muszę go spędzić w łazience pachnącej niczym publiczna toaleta. Wolała nie dopuszczać do myśli możliwej przyczyny wątpliwego zapachu. Ostatecznie widziała w tej szkole już dość dużo, a wiadomo. Co się zobaczy to się nie odzobaczy, nawet jeśli Shannie twierdziła, że wystarczy splunąć przez lewe ramię i obrócić się trzy razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.

Z rezygnacją oparła się o zimną ścianę i napisała do Shannon. Ergo, zrobiła coś, co powinna była uczynić już przy pierwszych kłopotach, nawet jeśli doskonale wiedziała co Shannon jej powie, albo raczej co jej wykrzyczy.

Wiadomości zwrotnej nawet nie odczytała. Z resztą jaki miało by to sens, skoro jej nadawca pojawi się w łazience za kilka minut? Znając przyzwyczajenia przyjaciółki, której z rzadka zdarzało się sprawdzić telefon przed dojechaniem do szkoły, skoro odpisała, było to równoznaczne z tym, że zaraz wejdzie do szkoły.

Wiele się nie pomyliła, bo, po zaledwie 10 minutach, jej wybawca wszedł do toalety. Chociaż bardziej pasowałoby powiedzieć wparowała do środka.

- Droga wolna, stara. – Jej twarz przeciął uśmiech. – Albo mi się wydaje, albo wszystko wraca do normy. Cottingham na pewno. O co poszło tym razem? Musiałam mu praktycznie zagrozić, żeby odkleił się od drzwi.

- Pokłóciliśmy się wczoraj – odparła sucho Chrissy.

- O co?

Siss ściągnęła usta w wyrazie niechęci, jednak miała już dość niedomówień, jakich ostatnio między nią a Shannon się nazbierało.

- Chciałam, żeby podał mi nazwisko fagasa Margie. Tego prawdziwego. W ramach odpowiedzi nazwał mnie żałosną i wyszedł. Tak o.

- Ocipiałaś? Po cholerę ci to nazwisko? – zapytała bezpardonowo Shannon. – Nie, proszę nie. Nie masz prawa tego robić!

- Czego nie mam prawa robić? – burknęła gniewnie. – Chcę utrzeć Margaret nosa. Co w tym złego? Ten idiota Scott już dosyć się nacierpiał. Chcę zakończyć zemstę. Więc potrzebuję nazwiska, które on zna.

Przyjaciółka westchnęła z kompletnie nie udawaną ulgą, co wywołało konsternację Chrissy. Niestety, dzwonek jak zwykle wyczuł najbardziej intrygujący moment dyskusji i postanowił ją ostro zakończyć. Ten paradoks. Kiedy się nudzisz możesz odliczać konkretne sekundy, a kiedy rozmawiasz, przez chwilę dosłownie mija nagle kilkanaście minut.

- Widzimy się na lunchu – powiedziała rozkazującym tonem, którego przy Shannon prawie nie zdarzało się jej używać. – To nie jest rozmowa na krótką przerwę. Nie obchodzi mnie twoja drużyna, żeby było jasne. Rusz się, nie mam zamiaru spóźnić się na pierwszą lekcję po nieobecności, nawet jeśli Jenkins jest dość litościwy.

- Marudzisz – jęknęła Shannon, ale ugięła się jej woli i drogę do klasy pokonały w milczeniu.

Lekcja upłynęła jej w niemiłym rozkojarzeniu. Możliwe, że dzięki niemu pan Jenkins machnął ręką na jej ostatnie nieobecności i nijak nie skontrolował czy nadrobiła zaległe lekcje, ale nie doceniała tego. Cała spinała się na myśl o Gregu, pełna nagle powstałych obaw. Bo jeśli nie zaprosi jej na tę zabawę, cała ta głupia akcja może ciągnąć się dużo dłużej i miała świadomość, że będzie to ponad jej siły. Nie. Skoro już zyskała nadzieję na koniec tego cyrku, nie chciała jej utracić.

Poza tym spokoju nie dawało jej zachowanie Dylana. Za każdym razem, gdy przypominała sobie jego twarz, jego ton głosu, coś w środku zaczynało się łamać. Jakby na złość, równocześnie z tymi wspomnieniami, pojawiało się niemalże namacalne wrażenie dotyku jego ust, ramion obejmujących ją i to wrażenie, że jest mała, ale bezpieczna, bo on jest obok. Nieważne jak bardzo starała się wyrzucić te wspomnienia. Czuła się jak małolata. Bardzo naiwna.

Na jej ławce wylądowała karteczka. Chrissy mogła tylko ciężko westchnąć, domyślając się, że autorką jest nikt inny jak Alicia. Przez moment, nim rozwinęła karteczkę, zastanawiała się dlaczego Boulevard uznawała biologię za najlepszy moment do wysyłania durnych liścików. Ostatecznie z rezygnacją stwierdziła, że prawdopodobnie jest na tyle żałosną istotą, że potrzebuje dokopać komuś o poranku, by poczuć się lepiej.

Liczysz na coś w piątek? Greg nie zaprosi cię na imprezę po jednym numerku, wieśniaro, musisz się bardziej postarać. Nie jesteś na jego poziomie, ale to powinnaś wiedzieć od dawna. Znam kogoś dużo lepszego na twoje miejsce – mnie J. Nie bój się, wspomnę o tobie, kiedy już mnie zaprosi. Zdążyłam już wybrać odpowiednią bieliznę, która na pewno mu się spodoba, więc nie wchodź mi w drogę.

Dość długa wiadomość z zawoalowaną groźbą. Tak bardzo w stylu Alicii. I tak bardzo podkreślające, że jest tylko wredną larwą. Jakbym planowała jej kraść złotego chłopaczka. Sarknęła. Wystarczy, że dzisiaj ją zaprosi na zabawę, ona go ośmieszy i wszystko będzie skończone. Alicia pewnie poczuje, że wygrała, ale to dobrze. Niech wierzy w swoją papierową wygraną. Przynajmniej da mi spokój. Kartkę zmięła i zrzuciła do torebki. Wiadomość nie była warta odpowiedzi – z resztą czy Alicia kiedykolwiek była warta dyskusji z nią?

Kolejne lekcje mijały nadzwyczaj spokojnie, w przeciwieństwie do przerw. Sfrustrowana Chrissy miała dość skradania się jak mysz, w obawie, że zobaczy gdzieś Dylana. Nawet jeśli ich kłótnie oznaczałyby powrót do normalności, nie czuła się na nie gotowa. Nie po tym co się między nimi stało. Tylko los bywa przewrotny. Czasami nawet za bardzo.

Do długiej przerwy została raptem jedna lekcja, więc uspokojona dotychczasowym brakiem kłopotów Chrissy spokojnie wyszła na korytarz. Planowała tylko zajść do szafki po książki i w tempie ekspresowym udać się pod kolejną salę, by tam schować się przed Dylanem, nic więcej. Dlatego kiedy poczuła dłoń łapiącą ją za nadgarstek ledwo stłumiła okrzyk.

Cottingham stał niedbale oparty o ścianę i przeszywał ją ponurym spojrzeniem.

- Teraz nie umkniesz – powiedział sucho. Przez ułamek sekundy Chrissy wydawało się, że widzi w jego oczach ból, ale wrażenie zniknęło nim zdążyła to przemyśleć. – Idziemy.

- Nie mam ochoty – odpowiedziała tym samym tonem.

- Nie masz wyboru. Przemyślałem wszystko, McKinnan. Powiem ci, kim jest facet, którego szukasz. Nie dla ciebie.

- Więc dla kogo?

Chrissy nawet nie zorientowała się, że prowadzi ją w kierunku składziku woźnych. Domyśliła się dopiero kiedy zrozumiała, że nic nie zmusi go do udzielenia odpowiedzi na tłocznym korytarzu. Właśnie dlatego odważnie weszła w ciemność. Przez moment poczuła ciepło Dylana, który nim zapalił światło, prawie w nią wpadł.

- Odpowiesz mi?

W jego oczach mignęła ta sama mieszanka bólu.

- Prawdziwym ojcem jest Richard Benson. W tym roku kończy studia i chce wyjechać do Japonii. Dlatego nasza droga Margie na gwałt szuka ojca. Benson wyjedzie bez względu na wszystko i zostawi ją z dzieciakiem.

Chrissy skupiła się na nazwisku, ale nie kojarzyła chłopaka.

- Jak go znaleźć?

Dylan spojrzał na nią z niedowierzaniem, a ból, który wcześniej tylko mignął w jego oczach, tym razem zalał całą twarz. Wbrew sobie Chrissy ściągnęła brwi i spojrzała na niego z troską.

- Cottingham? Wszystko... czy dobrze się czujesz?

- Nie, Chrissy – odparł zdławionym głosem, ale twarz nie straciła wyrazu cierpienia. – Jeśli tak ma być i jesteś na tyle głupia, pozwól mi się pożegnać.

- Pożegnać? – zapytała całkowicie zaskoczona.

W tym zaskoczeniu pozwoliła na pocałunek. Bardzo dziki i bardzo pospieszny. Dylan całował ją tak, jak narkoman, który bierze ostatnią dawkę, wiedząc że nie dostanie kolejnej. Wtedy właśnie spłynęło na nią olśnienie. Złość Dylana i nagła ulga Shannon miały tą samą przyczynę. Obydwoje słysząc pytanie o faktycznego ojca dziecka Margaret pomyśleli odruchowo o tym, co wydawało im się najgorsze.

Odepchnęła Dylana od siebie i dysząc z braku tchu obserwowała go przez dłuższą chwilę. Tak długo, aż milczenie stało się zbyt bolesne.

- Ty durniu. To, że potrzebne mi nazwisko, nie znaczy,że zamierzam wrócić do Scotta. Jesteś głupszy niż kiedykolwiek mogłamprzypuszczać. Ty jesteś kompletnie...


Ba bum tsss

Nie zabijajcie Meduzy. Meduzy są mało winne temu jak ponosi je pokrętna wyobraźnia. Meduzy są niewinne czytania Meg Cabot. No co one winne?


Niewinna Niczym Mięso Popite Mlekiem,

Blanccca

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro