Rozdział ✦ Drugi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zawsze było tak, że gdy Archibald Waldorff pakował swoje kufry na ciężkie sanie, Natii towarzyszyło pulsujące uczucie niepokoju. Nie lubiła, gdy ojciec wyjeżdżał, nie lubiła widoku jego oddalającego się powozu tudzież sań w zależności od pory roku. I nie tylko dlatego, że po jego wyjeździe madame dawała jej do wiwatu, a Olina robiła się jeszcze bardziej złośliwa.

Zawsze bała się, że ojciec nie wróci.

Tym razem to samo, dobrze znane, uczucie jest po wielokroć spotęgowane, niemal przeszywając ciało dziewczyny jak zamach nożem.

— Co mam przywieźć, moje panie? — Archibald przywołuje na wargi charakterystyczny uśmiech, mający wszystkich zapewnić, że będzie dobrze, jednakże to tylko powoduje, że zacisk w gardle Natii wzmacnia się.

— Przydałaby się nowa zastawa do salonu — odzywa się madame, otulając szczelniej lisim futrem, które puszy się wokół jej szyi.

— Ja bym chciała coś z biżuterii, papo. Jakieś korale, albo bransoletkę — mówi z podnieceniem Taya, która zawsze na swój sposób jest wyjątkowo słodka i nieświadoma niczego wokół.

— Będziesz jechał przez Helgene, prawda? Sprzedają nam tam najlepsze perfumy kwiatowe, jakie znał ten świat. Przywieź mi parę flakoników. — Życzenia Oliny są zawsze mocno sprecyzowane i wyrażone w taki sposób, jakby się jej należały.

— Oczywiście, moje piękne. Wszystko dla moich dziewczyn. — Archibald mocno przytula do siebie Taye, a potem całuje nieznacznie w policzek Olinę, która nie przepada za pieszczotami. — A ty, moja droga? — Jego łagodne spojrzenie odnajduje Natię, od dłuższego czasu nerwowo przestępującą z nogi na nogę.

— Dla mnie nic nie trzeba. — Natia czuje na sobie ogniste spojrzenie madame Waldorff.

— Jak to nie trzeba? — Archibald otwiera szerzej oczy. — Zef już powiedział, że chciałby nowe cugi do siodła. Wszystkim coś przywiozę.

— Nie rozpieszczaj służby, Archi. Nie wyjdzie im to na dobre — prycha madame.

— Nawet kucharce obiecałem parę drobiazgów, czemu Natia miałaby być gorsza? — Archibald ogląda się na moment w kierunku żony, a potem posyła uśmiech dziewczynie. — To jak? Obrażę się, jeżeli niczego nie wybierzesz.

Chciałabym, żebyś został., myśli Natia z gorączką w sercu, ale wie, że absolutnie nie może powiedzieć tego na głos. Złowróżbne przeczucia powinna zachować dla siebie.

Poza tym, kilka dni temu słyszała, jak ojciec rozmawia z Zefem na tematy finansowe. Kopalnie na południu zaczęły coraz gorzej prosperować, górnicy wszczęli bunty, kilka korytarzy podziemnych się zawaliło. Nie był to korzystny rok dla rodziny Waldorffów. Natia uważała, że w takiej sytuacji należy oszczędzać.

— Przywieź mi cokolwiek... — Chce powiedzieć tato, ale Olina zawsze reaguje na to alergicznie. — Ucieszę się z każdego drobiazgu.

— Patrzcie no jaka słodka! — Olina śmieje się głośno. — Uważaj, żeby się do ciebie nie zleciały gołąbki i jaskółki, i żebyście wspólnie nie zaśpiewali jakiejś rozkosznej pioseneczki.

— Olino, proszę. — Archibald karci najstarszą z córek tego rodzaju surowym spojrzeniem, który na nikim nie robi zbytniego wrażenia.

Olina prycha, wywracając oczami.

— Dobrze. — Archibald muska dłonią ramię Natii. — Przywiozę ci coś ładnego, nie martw się. No to na mnie już czas! — woła głośniej i wsiada do sań.

Natia z bólem serca zauważa, że kolana ojca nie są sprawne tak jak kiedyś i wsiadanie sprawia mu teraz dużo więcej trudności, której stara się po sobie nie pokazywać.

Ojciec się starzeje, a czasy stają się coraz brutalniejsze dla kupców i biznesmenów.

Potem odjeżdża, a sanie zostawiają w śniegu dwa, mocne wgłębienia, ciągnące się przez całą drogę.


***

Tego samego dnia do posiadłości przybywa posłaniec z listem. Stolica wzywa, książę Arun wyprawia dwudzieste pierwsze urodziny, wszystkie niezamężne panny w królestwie są zaproszone.

Taya wydaje z siebie spazmatyczny, przepełniony radością wrzask, na dźwięk którego Olina ostentacyjnie zasłania sobie uszy z grymasem na twarzy.

„Co za dzieciak.", mówi jej ponure spojrzenie.

— No dobrze dziewczęta. — Madame jak zwykle trzyma głowę na karku, spokojnie składając list i chowając go do koperty. — Trzeba wszystko zaplanować. Jedziemy do Lenny.

Wszystkie trzy siedzą w obszernym pokoju dziennym na piętrze, połączonym bezpośrednio z sypialnią Oliny. Są tu miękkie kanapy z puchowymi poduszeczkami, małe okrągłe pufy i wielka, owalna toaletka z kości słoniowej, calutka zasłana przyborami kosmetycznymi, których Olina używa w tym momencie, aby zasłonić paskudne krosty pojawiające się dość często na jej twarzy.

By je zlikwidować Olina już nie raz uciekała się do obrzydliwych metod, jak nacieranie cery wyciągiem z odchodów słowika czy małpiej śliny, ale krosty jak były tak są, ku utrapieniu starszej Waldorffówny.

— O bogowie, to takie niesamowite! W co my się ubierzemy, mamo? Potrzeba nam natychmiast nowych sukienek! — Taya z entuzjazmem dziecka podrywa się z kanapy, a jej jasnorude, trochę marchewkowe włosy wysuwają się z warkocza, by odstawać w różne strony.

— Już wysłałam depeszę do Melemy — odpowiada spokojnie madame Waldorff, a jej jastrzębi wzrok nie odrywa się od koperty z królewską pieczęcią, jakby kobieta chciała się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiała.

Melema to oczywiście ich ulubiona krawcowa ze stolicy. Jej elegancki butik mieści się na jednej z zamożnych dzielnic, wśród najznakomitszych jubilerów i szewców.

Natia, która właśnie klęczy u stóp madame Waldorff, przekładając w miarę szybko sznurówki do jej nowych, lakierowanych trzewików, dobrze pamięta zapach tkanin i piżmu unoszącego się w butiku madame Melemy.

Kilka razy była w Lennej razem z macochą i siostrami, by oczywiście służyć za tragarza lekkich i ciężkich pudeł, z którymi wracały do posiadłości obładowane, jakby nadchodziły czasy kryzysu.

Melema prawdopodobnie zna wymiary Oliny i Tayi na pamięć, więc depesza wystarczy, by po przyjeździe do stolicy, kreacje czekały już gotowe do odbioru bez zbędnych przymiarek.

Dlatego Melema jest taka ważna, ponieważ nigdy nie myli się w żadnym szwie, a jej kreacje zawsze pasują jak ulał i wszyscy wiedzą, że jest to zasługa czarów, ponieważ Melema jest wysokokwalifikowaną czarownicą.

Natia z czystym sercem może przyznać, że nawet słusznych rozmiarów Taya w sukienkach od Melemy zawsze wygląda nieomal filigranowo.

Oddaje przewiązane lepszej jakości sznurówkami nowe trzewiki madame Waldorff, która chwile ogląda buty krytycznie, jakby podejrzewając, że Natia zostawiła na nich odciski swoich brudnych palców.

Potem Madame kładzie trzewiki na ziemi i podchodzi do drzwi obszernej garderoby, gdzie kurzą się niekiedy tylko raz założone sukienki jej córek.

— Trzeba się spakować. Wyruszamy lada dzień — oznajmia uroczyście. — Natia? Podaj walizki, niezwłocznie!

— Tak jest. — Natia natychmiast wstaje i chociaż madame Waldorff jest od niej wyższa prawie o dwie głowy, to Natia musi ściągnąć walizki z wysokiej półki w garderobie, prawie się przy tym wywracając. — Ale z ciebie niezdarne dziewuszysko! — Madame robi wściekłe oczy i wyrywa jedną walizkę z ręki dziewczyny. — Nabierz trochę ogłady. Tym razem jedziemy do Lennej na dłużej. Nie chcę się najeść wstydu przez niezgrabność służki!

— Natia jedzie z nami? — W głosie Oliny na się słyszeć nieskrywane rozczarowanie. — Przecież to ważne wydarzenie! Będzie tylko przeszkadzać.

— Oczywiście, że jedzie! — Madame odwraca się ku córce z oburzeniem. — A co żeś myślała!? Waldorffowie żyją na pewnym poziomie i ludzie oczekują to po nas zobaczyć. Obecność służącej jest obowiązkowa.

Tym samym przekazała Olinie cenną lekcje na przyszłość, bo jako przyszła dziedziczka rodzinnej spuścizny, zaraz po Zefie, musi mieć wpojone ważne zasady eleganckiego stylu życia.

Natia kompletnie nie zwraca uwagi na ton, w jakim się o niej rozmawia. Sama wieść o tym, że ponownie zobaczy stolicę napawa ją energią i radością.

I nie szkodzi, że nie zobaczy hucznego balu matrymonialnego księcia Aruna. Lenna to miejsce, do którego Natia zawsze z ochotą powraca.

Na krótką chwilę z jej serca znika obawa o ojca.


***

— Nie ruszaj się, książę, zrobię ostatnie nakłucie. — Tęgiej postury krawiec wbija igłę w bordowy materiał cieniutkiej szaty.

Na zegarze w pałacu wybija właśnie późne popołudnie. Arun stoi na nieznacznym, półkolistym podwyższeniu już dobrą godzinę, nudząc się za wszystkie czasy podczas zdejmowania miary.

Tuż przy wysokich oknach krąży jego matka, królowa regentka, Pani Miłościwe Serce Jej Szlachetność Ansia, jak okrzyknął ją lud wiele lat temu.

Spogląda przez okno na wschodnie ogrody, a za nimi na wysokie dachy Lenny i wydaje się zaniepokojona.

Czas odbił się na jej wąskiej, pociągłej twarzy, naznaczonej drobnymi ustami i długim nosem, odbierającym delikatność, ale błękitne oczy pozostają niewzruszenie intensywne w swej barwie mimo pięćdziesięciu lat na karku.

Jasne włosy związane ma w ciężki warkocz, opleciony niczym wianek wokół głowy.

— Gotowe. — Krawiec z dumą odsuwa się od księcia, by zajrzał w lustro na swe odbicie, prezentujące wysokiego dwudziestojednoletniego młodzieńca o oczach matki. Już teraz widać, że posturę ma silną i pewną, ramiona szerokie, a dłonie duże i żylaste.

Coś jednak w jego twarzy ostało się jeszcze, jako chłopięce, szczególnie gdy Arun się uśmiecha, albo gdy wiatr nieostrożnie trąca za fale jego kręconych włosów w kolorze zboża.

Teraz jednak widok zdobnego płaszcza z mankietami i naramiennikami, przyozdobionymi frędzlami nie jest w stanie odpędzić wyrazu znudzenia z jego twarzy, ani przywołać owego uśmiechu.

— W porządku, Albercie. Może być.

— Tylko tyle, panie? — Krawiec wydaje się poruszony. — To najprawdziwszy jedwab prosto z Tangary. Wyglądasz znakomicie!

— Oczywiście, to widać od razu. — Arun przytakuje wyłącznie dla świętego spokoju i zerka w lustro na matkę, której wzrok wciąż trwa nieruchomo zawieszony w kierunku okna.

Już ma się odezwać, kiedy w tym samym momencie rozlega się pukanie i matka odwraca twarz w stronę dwuskrzydłowych drzwi.

— Wejść. — Ma mocny, szorstki głos.

W rogach komnaty stoi nieruchomo służba, wtapiając się w tło tak długo, dopóty nie zostaną wezwani.

Nie reagują na posłańca w ciężkiej zbroi i czerwonej narzucie, który po wejściu do środka od razu kieruje kroki w stronę Aruna. Następnie pokornie spuszcza głowę, wyciągając pakunek.

— Do Waszej Wysokości.

Arun nieufnie spogląda na średnich rozmiarów pudełko, zapakowane w zdobny papier. W zasadzie spodziewał się go już kilka dni wcześniej, ale nie dał się zwieźć opóźnieniom.

— Ja go wezmę! — Ansi sięga po pakunek, nim jej syn zdąży zaczerpnąć kolejny oddech.

— To do mnie, matko! — Arun zeskakuje z platformy ku oburzeniu krawca i odbiera pudełko Regentce.

Nie zważając na jej nieszczęśliwą minę, stawia je na stole i odprawia posłańca machnięciem ręki.

Posłaniec oddala się z wyrazem widocznej ulgi, jakby nie chciał przebywać w jednym pomieszczeniu z pudełkiem ani chwili dłużej.

Wszyscy wiedzą, co ono oznacza. Nawet krawiec wymownie odwraca wzrok, a powietrze w komnacie robi się nieprzyjemnie rzadkie. Niewidzialna do tej pory służba, zerka mimo wszystko niespokojnie na księcia.

— Co on znowu wymyślił? — Ansi zwija dłonie pod brodą, wyczekująco wpatrując się, jak książę drżącą ręką zdziera papier.

— Przecież wszyscy wiemy, że nie odpuści. Zwłaszcza teraz, gdy zbliża się bal. — Arun wstrzymuje oddech, a następnie unosi wieczko i od razu odsuwa się, zasłaniając nos rękawem płaszcza.

Komnatę wypełnia fetor zgnilizny i odór ten jest tak intensywny, że matka natychmiastowo otwiera okna, mimo iż na zewnątrz panoszy się sroga zima, a płatki śniegu radośnie wirują, by osiąść na dywanie.

W środku pudełka znajduje się odrąbana głowa kruka z wydłubanymi oczami. Cała w stanie sukcesywnego rozkładu. Kilka much z zadowoleniem żeruje na gnijącym mięsie.

Regentka nie ma zamiaru tolerować obecności pudełka ani minuty dłużej, toteż porywa je jedną ręką.

— Chwila! — Arun robi krok w stronę niefortunnego prezentu i z obrzydzeniem wyciąga małą karteczkę ze środka.

„Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, braciszku. Z wyrazami miłości, Rakshan."

Królowa wrzuca pudło do dużego kominka, obitego kamieniem i wyciągnąwszy rękę, magicznie podwaja siłę palącego się tam ognia, który wybucha jak oszalały, pochłaniając z wyjątkową namiętnością pudełko wraz ze zgnilizną.

— Jak długo mamy to tolerować? — pyta zbolałym głosem, a zarazem jest wściekła.

— Lepiej skupmy się na tym, co to oznacza, matko, a oboje dobrze wiemy co. — Arun podnosi na Regentkę poważne spojrzenie. — Będzie atak. W dniu balu. Ktoś może zginąć.


Mam nadzieję, że się Wam podoba. Poznajemy tak trochę pierwszego księcia, czyli Aruna. No i po troszkę także Rakshana, ale na razie pobieżnie. Dla wszystkich, którzy jeszcze nie zapoznali się z opisem historii zaznaczam, że KC jest pisane na motywach klasycznych bajek dziecięcych

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro