Rozdział ✦ Trzeci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Nie jedziesz z nami, Zef? — W głosie Natii da się słyszeć głębie rozczarowania. Obecność brata w Lennie byłaby dla niej bardzo pomocna, a przynajmniej uczyniłaby całą tę wyprawę nieco znośniejszą.

Brat jednak wybucha śmiechem.

— I darować sobie te wszystkie spacery po sklepach, przymierzanie tony bucików na obcasach i rękawiczek? Słuchania gderania Oliny i panikowania Tayi? Nieeee... — Robi śmiertelnie przerażone oczy. — Jakże mógłbym przegapić coś tak fascynującego?

Natia przewraca oczami i szturcha go łokciem.

— Nie musisz być taki wredny, wiesz?

— Nigdy nie jestem wredny, gdy mówię prawdę. — Zef z miną niewiniątka wzrusza ramionami, a potem poważnieje. — Poza tym, pod nieobecność ojca ktoś musi doglądać majątku.

Natia kiwa głową. Doskonale to rozumie. Bal w Lennej to sprawy czysto kobiece, należące do świata macochy i jej córek, i gdyby nie Zef majątek w Inalli, ich rodzinnej wiosce, już dawno by podupadł.

— Trzymaj się i nie daj się im zjeść bardziej niż to konieczne. — Ramiona brata szczelnie ją opasają na pożegnanie.

— Jasna sprawa. — Uśmiecha się i poklepawszy Zefa po plecach, wsiada do przestronnego powozu – wyglądającego jak wszystkie eleganckie powozy na świecie, tyle, że zamiast kół ten posiada długie, drewniane narty, co w połowie czyni go saniami - gdzie madame Waldorff wraz z córkami kokoszą się już od dobrych kilku minut, wygłaszając światu niezadowolenie.

— Taya, na litość bogów, przestań się tak rozpychać! Nie tylko ty tu jesteś! — Olina niemal dusi się przy boku pulchnej siostry, która mimo szczerych chęci nie jest w stanie zmniejszyć swych gabarytów.

— Dziewczęta! Spokój! — Madame strofuje je tonem pozbawionym emocji, przywykła do wygłaszania podobnych komend przynajmniej z pięćdziesiąt razy na dzień, co po kilku latach straciło u niej na znaczeniu, a przybrało bardziej odruch mechaniczny.

Natia siada obok macochy i kiedy Tobias, ich woźnica, pakuje wszystkie kufry na sanie, rozpoczyna się żmudna, męcząca podróż ośnieżoną drogą, pośród krystalicznie białych drzew i zimowych wzgórz w kolorze lodowatej szarości.

Niebo ma odcień wyblakłej żółci, rzadkie chmury rozpływają się zwolna, a wiatr wyje i wyje, obijając się o ściany powozu.

Madame Waldorff nieustanie przepytuje córki z wiedzy o Królestwie Lagori i stolicy Lennie. Pyta również o rodzinę królewską, obdarzoną wielkimi mocami oraz Wielką Radę Doradców, zasiadającą w rządzie.

Dla Natii sprawy te nie mają większego znaczenia. Zna to wszystko na pamięć i Taya oraz Olina również świecą przykładem, więc macocha po prostu za bardzo panikuje.

Jedną noc spędzają w nieco obskurnym zajeździe, gdzie madame wygrywa swe serenady oburzenia ku warunkom sanitarnym oraz nietaktownej obsłudze knajpy, podającej rzekomo mięso jakiegoś zdechłego, poczwarnego zwierzęcia, udającego kurczaka.

Chociaż właściciel sam pokazywał tuzin rozkrzyczanych kokoszy w kurniku za zajazdem, Madame wie swoje, dyskwalifikując mięso już po samym smaku.

Następnego dnia, ruszają wczesnym świtem, mimo głośnych lamentów Tayi.

— Ależ mamo, nawet kogut jeszcze śpi!

— I dlatego nigdy nie zostaniesz królową, Taya. — Olina uśmiecha się z wyższością. — Książę potrzebuje kogoś zdyscyplinowanego, a ty nawet nie potrafisz o czasie podnieść głowy z poduszki.

— Mamooo! — Taya zaczyna swoją starą śpiewkę, jak zwykle oczekując, że to rodzicielka załagodzi wszystkie bolączki świata.

Dopiero późnym południem dojeżdżają do Lennej. Stolica jest tak ogromna, jak Natia zapamiętała. Wśród wąskich uliczek i szerokich kamienic można by się łatwo zgubić, gdyby nie kręcąca się tu i tam, wszędobylska straż miejska, gotowa nieść pomoc damom w opałach i chwytać co mniej wprawionych w dyskrecji złodziejaszków.

Ich czerwone mundury i równie czerwone nakrycia głowy zdają się nie ochraniać ich przed okropnym mrozem, lecz jeżeli mają w sobie chociaż domieszkę krwi naznaczonych nie powinno stanowić to dlań problemu.

Pełno tu powozów, rozkrzyczanych handlarzy, chłopców z katarynkami i wielkich dam z małymi pieskami, drepczącymi obok z wypisaną na pyskach pogardą wobec świata.

Sklepy i sklepiki z różnościami za witrynami, strzeliste wieże świątyń, ratusze i pomniejsze urzędy, place targowe, fontanny, na czas zimy pogrążone w śnie, brudni kominiarze, czerpiący zyski z sezonu grzewczego i wiele innych rzeczy i szczegółów, sprawiających, że Lenna jest jak wielki, samowystarczalny organizm, nawet w tak srogą zimę oddychający pełną parą.

Ich powóz dojeżdża pod trzypiętrowy, szeroki budynek z milionem okien i piętrzącymi się do wejścia schodami. Hotel Królewski.

Natia wstrzymuje oddech, wysiadając z wnętrza powozu, nagrzanego oddechami jej i sióstr.

Kolejne minuty pochłania konieczność zameldowania się w recepcji. Hol jest ogromny i tonie w barwach złota. Uprzejmy portier uśmiecha się do Madame z wdziękiem, chwaląc taktownie urodę obu córek.

Natia i Tobias taszczą ciężkie walizki i kufry na drugie piętro hotelu do pokoju sto dwadzieścia, posiadającego dołączoną do zestawu komórkę dla pokojówki.

— A niech mnie piorun trzaśnie, można by pomyśleć, że te damy ubierają się w kamienie, takie to ciężkie! — Tobias odstawia ostatnią walizkę na dywan w pokoju i ściera rękawem pot z czoła.

— Ale to mnie przyjdzie te kamienie rozpakować. — Natia posyła mu znaczący uśmiech.

Chwile jeszcze gawędzą, póki madame i jej córki zajmują się ostatnimi formalnościami, po czym Tobias wychodzi. Nie zamierza mieszkać w jednym pokoju razem z panią Waldorff. Ta zresztą prędzej dostałaby zawału niż na to pozwoliła, więc Tobias musi zakwaterować się w jakimś zajeździe w Lennej, co zresztą wywołuje na jego wargach pełen zadowoleni a uśmiech.

Natia zostaje zatem sama i nim madame zjawia się z córkami, zdąża już poukładać w szafach kilka sukienek, opakowanych w materiałowe pokrowce. Równie delikatnie obchodzi się z pudełeczkami, wypełnionymi biżuterią.

Taya i Olina od razu rzucają się na łóżko, by odpocząć po ciężkiej podróży, zaś madame sporządza listę sprawunków, które mają pomóc wspiąć się jej potomkiniom do rangi idealnych pretendentek do serca królewskiego dziedzica.

Natia zawiesza w szafie ostatnią sukienkę, chwaląc się w duchu, że udało jej się ją wcisnąć mimo iż szafa wygląda na ewidentnie przejedzoną, a potem, kiedy wiatr z głośnym, niemalże ludzkim jękiem ociera się o zamarzniętą szybę okna, nawiedza ją okropny ścisk w okolicy serca.

— Wszystko dobrze? — Madame zatrzymuje spojrzenie na wysokości pleców służącej, niespecjalnie zatroskana. — Możesz się położyć, jak chcesz.

Natia ogląda się na macochę przez ramię.

— Nic mi nie jest.

— Jutro jesteś potrzebna. Nie chcę się martwić, czy nie osłabniesz gdzieś na środku drogi, czy to jasne? — Głos madame twardnieje.

Natia bez słowa kiwa głową, a madame Waldorff wzywa hotelową służbę, by dołożyła drwa do ognia, oraz nagrzała wodę do wanny, bo ona i dziewczęta pragną się wykąpać.

Pokojowej też przyda się odświeżenie, bo zaczyna brzydko pachnieć. Tak madame skwitowała stan Natii, która wszystko słyszy, siedząc drętwo na skraju twardego łóżka.

Ani trochę nie słucha macochy, myślami będąc cały czas przy ojcu. Wiatr wciąż jęczy, a ją nawet na moment nie opuszcza przeczucie, że właśnie teraz, w tym momencie, gdy ona spokojnie siedzi, a macocha domaga się gorącej wody, coś złego dzieje się ojcu.


***

Minęły już trzy godziny odkąd Archibald Waldorff snuje się bez celu po ciemnych lasach Yeveso, szukając traktu jak zagubiona dusza odkupienia.

Wszędzie jest ciemno i zimno, a jedyną obecność stanowią tu gęsto rosnące, nagie drzewa i unoszące się w mroźnym powietrzu tajemnice, jakieś pradawne klątwy i jęki upiorzyc, chowających się w dziuplach starych dębów.

Wiatr bez wytchnienia próbuje zerwać gruby płaszcz z ramion samotnego wędrowca, którego ciemny koń rży niespokojnie, dostrzegając to, czego ludzkie oko nie dostrzeże: duchy wyglądające na nich zza konarów drzew.

Mężczyzna słabnie, kładąc głowę na ciepłej szyi zwierzęcia, a ponieważ jest tak zmęczony, nie ma czasu uświadomić sobie, że najprawdopodobniej yeveskie lasy będą jego grobem.

To stało się tak szybko, szybciej niż mrugnięcie okiem. W jednej chwili korowód powozów, napędzanych przez jego konie i ludzi posuwał się nieśpiesznie wytyczonymi trasami traktu, a w drugiej chwili zza pobliskich gór wyleciała chmara zbójecka, krzycząc jak rozwścieczone psy.

Zachodzące słońce odbiło się niezbyt subtelnie od metalicznych jęzorów ostrych mieczy, a potem trysnęła krew, wiele krwi, pozostawiającej po sobie szkarłatne plamy na krystalicznej bieli śniegu.

Jego ludzie bronili się dzielnie, tego Archibald nie mógłby im zarzucić, ale zbójców była cała gromada, więcej niż dało się naprędce zliczyć i to zadecydowało o ich porażce.

Stracił wszystko. Ludzi i wozy, zabrali też konie. On zdołał uciec z pamiątką po nich w postaci głębokiej rany po mieczu, którym został trafiony w lewym boku.

Z powodu silnego mrozu krew szybko zakrzepła, ale mężczyzna i tak miał wrażenie, że stracił jej całe wiadro.

A teraz słabnie i nie minie chwila, gdy spadnie z grzbietu wierzchowca, pozwalając, aby prószący śnieg okrył go białą, puchową powłoką, pozwalając w spokoju odejść ku krainie boga.

Natia... ma ją przed oczami i cierpi, że nie zdoła się pożegnać ze swoją ukochaną córką, wraca też myślami do Tayi i Oliny, do Zefa... do wszystkich, których kocha.

A potem coś błyska w oddali. Jakieś pełne nadziei światełko w paszczy nieprzeniknionej ciemności; zdaje się, że słyszy również szum potoku, co wydaje się niezbyt realne w środku surowej zimy.

Archibald wie, że nie wolno ufać na wpół umierającej świadomości, że podejrzane światło w głębi lasu obiecuje tyleż nadziei na ocalenie, co wabi tylko po to, aby pochłonąć człowieka jeszcze szybciej niż śmierć, ale nie zostało mu zbyt wiele.

Tak czy owak umrze, a gdy pojawia się szansa, należy zaryzykować. Nie ma już nic do stracenia, wiec po omacku odnajduje końskie lejce i naprowadza wierzchowca ku światłu.

Zwierzę niespokojnie przestępuje z kopyta na kopyto, wyraźnie niezadowolone z podjętej przez jeźdźca decyzji, ale Archibald umie panować nad końmi nawet najbardziej dzikimi, a jego Kasztan jest jednym z łagodniejszych rumaków ze stajni, więc po chwili koń posłusznie, chociaż z pełnym wyrzutu rżeniem, pozwala się prowadzić ku nieznanemu.

Potem las rzednie, a szum strumienia staje się donośny, jakby otwarło się przed nimi ogromne morze.

Archibald charczy, czując wstępujący na czoło pot, dowód trawiącej go gorączki. Ocalenie... potrzebuje ocalenia.

Koń do połowy zanurza się w strumieniu, które okazuje się głębsze niż można by przypuszczać, a potem wychodzi na otwarty teren, gdzie z ciemności wyłania się widok na ogromne zamczysko, utwierdzone na szczycie skały. W oknach palą się świece.

Mężczyzna znajduje w sobie przypływ nadspodziewanej energii i popędza konia po stromym zboczu, gdzie słychać szum obsypujących się kamieni, ale zwierzę dzielnie radzi sobie z nierównościami, doprowadzając jeźdźca, aż pod zamkniętą bramę, wbudowaną w okalający zamczysko mur.

Archibald oddycha ciężko i zmyka oczy, potem, jakby zamek wyczuł obecność przybyszów, brama sama się otwiera, a koń z nieprzytomnym jeźdźcem na grzbiecie przekracza jego granice.


Na razie jeszcze jedziemy osią fabularną typowej baśni, ale obiecuję, że już niedługo opowiadanie nabierze swojego charakteru. Mimo wszystko, mam nadzieję, że się Wam podoba! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro