Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

23 kwietnia 1965 r, Sant Gallen, Szwajcaria



                          Ogień trawił kolejne partie liściastego ornamentu, wspinając się zachłannie coraz wyżej po bielonych murach wysmukłej wieży. Czerwono-złote grzywy płomieni raz po raz buchały morderczym żarem. Rozsypywały się po okrągłych komnatach, porywając ku niebu nadpalone strzępki ksiąg – to wszystko, co zostało ze skrzętnie gromadzonej tutaj mądrości kilkudziesięciu pokoleń. Nie łudziła się jednak – skoro nie zawahano się przed wydarciem życia tuzina młodych ludzi, tym bardziej nikt nie użali się nad martwymi skrawkami wspomnień. Na co im one!...

                        Jęknęła cicho, kiedy jej stopa omsknęła się na śliskim od krwi stopniu i boleśnie uderzyła w rant jednego ze zdobnych, dębowych regałów. Pokrywały one niemal całą przestrzeń czwartego piętra biblioteki. Ich skrzypiące półki, ze skwierczącymi pióropuszami iskier waliły się co rusz pod nogi, tworząc upiorny labirynt.

                        Sabine poczuła narastający, klaustrofobiczny lęk. Nie mogła tutaj umrzeć. Jeszcze nie teraz. Nie, zanim odnajdzie brata. Kiedyś wszyscy to sobie obiecali i wreszcie, niecały rok temu, udało im się ponownie spotkać. Nie pozwoli mu odejść po raz drugi. Nigdy.

                        W głębi duszy wiedziała jednak, że przybyła zbyt późno, by go uratować. Raz użytego zaklęcia Wiecznego Ognia nie da się już unicestwić. Będzie kąsać tak długo, póki nie nasyci swojej żarłocznej pustki, nie wypali wszystkiego, aż do jałowej ziemi. Brak dymu i charakterystyczne, białe języczki wewnątrz płomieni, nie pozostawiały bowiem żadnej wątpliwości, co do swojej natury. Ci, którzy jakimś cudem przeżyli sam atak na bibliotekę, wkrótce zginą w tej makabrycznej pułapce.

                        Splunęła, by pozbyć się okropnego posmaku spalenizny i zmusiła drżące nogi do ponownego biegu. Nie zamierzała tego roztrząsać. Była aurorem i nauczyła się już separować umysł od beznadziejnej rzeczywistości, skupiać myśli na konkretnym celu... Martwe, zastygłe w przerażeniu twarze przyjaciół Bastiena nie mogą jej w tym przeszkodzić. Niektórych z nich znała. Byli częstymi gośćmi w domu i na jego koncertach, ale tamten mały chłopiec, którego ciało zwisało bezwładnie z ogrodzenia, musiał się tu znaleźć przypadkowo. Pewnie przyprowadził go ze sobą ojciec...

                     Potrząsnęła gwałtownie głową, aż gruby, czarny warkocz, smagnął ją boleśnie po policzku. Wirujące pod sklepieniem skrawki ksiąg, z cichym sykiem zmieniały się w popiół i opadały na posadzkę deszczem poszarzałego pyłu. Wpatrywała się w nie przez chwilę, jak zahipnotyzowana, aż żar nie wgryzł się boleśnie w jej policzek. Wrzasnęła. Ściana ognia dosłownie wyrosła po jej prawej stronie.

                              Sabine mocniej zacisnęła palce na różdżce, choć wiedziała, że w tym wypadku i tak niewiele jej ona pomoże. Odwróciła się na pięcie i pognała przed siebie, byle dalej od płomieni. Zostało ostatnie piętro. Bastien po prostu musiał tam być... A może się tu wcale nie zjawił? Może szczęśliwie się spóźnił, albo coś sprawiło, że zmienił plany?...

                       Stanęła w progu obszernej sali, gdzie dla odmiany było niewiele książek. Pomieszczenie musiało więc służyć za czytelnię, albo – w razie konieczności – salę koncertową. Lodowata dłoń zacisnęła się na jej wnętrznościach, aż przez ciało przeniknął konwulsyjny skurcz.

                    Leżał tam. Na środku wypolerowanej posadzki, z rozrzuconymi dookoła głowy lokami, jakby w kasztanowej aureoli, brudną od sadzy koszulą, na której wykwitła szkarłatna plama i upiornie bladą, spoconą twarzą. Tuż przy poparzonych palcach turlała się jego prosta, krótka różdżka, wykonana z krzewu berberysu, jak każda, przeznaczona dla charłaków. Wściekłość, biała jak płomienie, otaczające wieżę biblioteki, zapiekła ją gdzieś w głębi serca. Jakimi trzeba być tchórzami, by atakować bezbronnych!

– Bastien! – krzyknęła okropnie piskliwym głosem, który już wkrótce ugrzązł jej w gardle. Zanosząc się czymś pomiędzy szlochem a kaszlem, dopadła do brata i przytuliła się do jego twarzy. Mężczyzna z trudem uchylił powieki. Popatrzył na nią jednak całkiem przytomnie i uśmiechnął się tak, jak to tylko on potrafił, tak że mimo wszystko ona sama też się uśmiechnęła... a potem uśmiech zastygł w szarych tęczówkach. Jego dłoń opadła bezwładnie na ziemię.

                  Oczy Sabine, identyczne jak Bastiena, przesłoniła mgła łez. Bezwiednie wczepiła paznokcie w pokrwawiony materiał białej koszuli. Ze ściśniętej krtani wydarł się rozpaczliwy wrzask.

                     Trwało to jednak bardzo krótko, bo potrafiła i wolała przekuć żal w konkretne działanie, zepchnąć go do najgłębszego zakamarku podświadomości. Poza tym przez dolną szczelinę w drzwiach dostrzegła złowrogą łunę – Wieczny Ogień strawił już doszczętnie czwarte piętro i wdzierał się ku nim. Lada chwila wieża biblioteki mogła się zawalić. Musiała też wziąć pod uwagę, że napastnicy na pewno wkrótce się tu zjawią. Nie puszczając dłoni brata, rozejrzała się dookoła.

                 Jego ostatni uśmiech powiedział jej więcej, niż jakiekolwiek słowa. Ktoś inny mógłby, co prawda pomyśleć, że mężczyzna po prostu ucieszył się na jej widok, albo rozkoszuje się już jakąś urzekającą wizją, czegokolwiek, co tam po tej drugiej, cholernej stronie może się znajdować, ale ona zawsze rozumiała się z nim bez słów. Był szczęśliwy, bo zdążył. Ona też zdążyła.

                    Wiedziała, że musi znaleźć coś związanego z muzyką. To muzyka była największą magią Bastiena, piękniejszą, niż wszystko, co ona lub ktokolwiek inny byłby w stanie wyczarować.

                    Za oknem buchnęły kolejne płomienie, rozświetlając skąpane w półmroku wnętrze, a zaraz potem coś zasyczało wściekle i połowa sklepienia runęła jej na głowę. Odruchowo osłoniła się rękoma, szepcząc ochronne zaklęcie. Przez dziurę w suficie ukazało się poszarzałe, zmierzchające niebo. Białe języki ognia wpełzły do środka, snując się po ścianach, jak wyjątkowo ruchliwe gąsienice.

                   Sabine musiała stąd natychmiast uciec. Poderwała się z miejsca, jeszcze bardziej gorączkowo omiatając komnatę wzrokiem. Ukochane skrzypce jej brata, te których dotykał długimi palcami z taką czułością, i z których potrafił wydobyć najpiękniejsze, najsubtelniejsze łkanie, jakie można sobie wyobrazić, leżały nieopodal roztrzaskane na trzy części. Po posadzce walały się wyrwane klawisze fortepianu, a tak lubiany przez publikę Bastiena flet boczny, dosłownie się spopielił. Poznała go, jedynie po kształcie kupki prochu. To nie mógł być więc żaden z instrumentów mężczyzny. Więc co?...

– Tutaj jest, ta zdzira!

              Wypaliła klątwą, zanim go nawet zauważyła, tak jak niegdyś uczył ją Alastor Moody. Zakapturzona postać z hukiem osunęła się po spiralnych schodkach.

                 Nie było już czasu. Nie miała ani sekundy. Od strony nadpalonych schodów coraz głośniej dudniły czyjeś kroki, a ogień pożerał właśnie ciało jej brata. Żar zaczynał parzyć ją w twarz. Narastające mdłości, skrajne wycieńczenie, strach i rozpacz – wszystko to sprawiło, że nie była pewna, czy w ogóle zdoła się deportować. Wzięła jednak głębszy oddech, czując jak popiół drapie ją w gardło i odrzuciła na bok, przeszkadzający jej warkocz. Nie potrafiła się jakoś przyzwyczaić do tych niepraktycznie półdługich włosów. Miała już okręcać się w miejscu, kiedy usłyszała dziwnie delikatny dźwięk, jakby urwaną nutę, i wreszcie dostrzegła przedmiot swoich poszukiwań.

– Oczywiście!mruknęła sama do siebie.

                  Spod ramienia Bastiena, tego które właśnie pochłaniały płomienie, sterczała niewielka pozytywka. Sabine zauważyła śliczną figurkę uskrzydlonej wróżki, bezskutecznie usiłującą odlecieć od reszty zabawki. Przymknęła lekko oczy i zdecydowanie włożyła rękę w kłąb białych języków. Potworny, palący ból przeszył ją od opuszek palców, aż po łokieć. Mimowolnie wrzasnęła, z całej siły zaciskając dłoń na skrzydlatej wróżce i natychmiast przyciągając ją do piersi. Nie miała czasu, ani odwagi, by spojrzeć na skutek swojego działania. Okręciła się, skupiając wszystkie myśli na najbardziej zatłoczonym miejscu, jakie w tej chwili przyszło jej do głowy. Ryzykowna odległość.

Ulica Pokątna. Ulica Pokątna.

                  Poczuła znajomy szum w uszach, wirowanie w okolicy brzucha. Gdzieś w rozpływającej się rzeczywistości, drzwi komnaty wyleciały z hukiem i do środka wbiegło kilka postaci. Jedna z nich dotknęła lekko skroni i nagle Sabine wydało się, że słyszy rzekę cudzych myśli, jakby coś nagle przerwało gorączkową plątaninę w jej własnej głowie i wplatało do niej swój spokój, opanowanie, wyrafinowaną schludność. To „coś" zadziałało niczym chłodny prysznic na pożar żalu, gniewu i lęku w jej umyśle, spowalniając go i przeczesując. Zorientowała się co to jest, o ułamek sekundy za późno. Za późno poczuła, jak ta nieznana siła wyrywa z niej obraz zatłoczonej ulicy w Londynie. Napastnicy mieli ze sobą oklumentę.

                 Uderzenie kolan o mokry od wieczornego deszczu bruk i nagły ból, który przeszył jej dłonie, kiedy rozchlapując brudną kałużę, przejechały po szorstkim dnie, były najlepszą z możliwych metod przywrócenia trzeźwości umysłu. Zerwała się w ułamku sekundy, chwyciła upuszczoną pozytywkę i wbiegła w najbliższą grupę czarodziei, zaaferowanych wiosenną promocją na kłącze mandragory. Musiała zareagować błyskawicznie, zanim zorientują się , jak bardzo odstaje swoim wyglądem od zwykłych klientów. Kątem oka rejestrując zakapturzone sylwetki, które wyłaniały się zza zakrętu ulicy Pokątnej, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze kilkanaście sekund temu sama się aportowała, przymknęła powieki, skupiając się na nowej wizji siebie. Jej nos załamał się w kilku miejscach, skóra skurczyła się, tworząc głębokie bruzdy, na czole wyrosła szpetna brodawka. Czarny warkocz zamienił się w srebrny, pozlepiany brudem strąk, jedno oko zaszło bielmem, a kąciki ust opadły, tworząc wyraz wiecznego zatroskania. Sabine otworzyła oczy i popatrzyła na świat z nowej perspektywy półślepej staruszki, niższej o co najmniej kilka cali. Metamorfomagia była zdecydowanie jednym z jej ulubionych atutów, począwszy od szkolnej kariery, aż po działalność aurorską. Przez chwilę rozważała, czy nie byłoby rozsądniej teleportować się gdzieś indziej, ale przez cały czas czuła na sobie czujny wzrok kilku napastników. Wolała nie ryzykować ujawnienia. Poza tym kolejna próba, mogłaby skończyć się tragicznie. Opadający poziom adrenaliny brutalnie bowiem przypomniał jej o wszystkich odniesionych obrażeniach i wysiłku, który włożyła w całą akcję.

                   Syknęła, kiedy jeden z bardziej zdeterminowanych czarodziei potrącił ją, przepychając się w kolejce. No tak. Mogła wprawdzie zmienić wygląd, ale wciąż zdradzało ją paskudne oparzenie dłoni. Skóra w tym miejscu sprawiała wrażenie do połowy stopionej, odsłaniając krwistoczerwony... mięsień? Nie była do końca pewna...

Z dziury sączyła się biaława ciecz i gęstniejąca, zielona ropa.

Potrzebujesz nowej szaty. Ten nadpalony, za duży teraz na ciebie i odsłaniający rękę łachman, to wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić?! – odezwał się w jej głowie głos, łudząco podobny do gderania Moody'ego.

                  Dyskretnie ściągnęła swoją pelerynę, owinęła ją wokół ramienia i wycofała się w stronę najbliższego sklepu z używanymi szatami. Poszło aż nazbyt łatwo. Co prawda garbaty sprzedawca z powątpiewaniem przyglądał się kilku srebrnym syklom, które wysypała mu na dłoń i burczał coś pod nosem, na widok dziwnego „bandaża" owiniętego wokół jej ręki, ale ostatecznie zaakceptował transakcję.

                  Sabine czekało teraz najtrudniejsze zadanie. Musiała jakoś pozbyć się pozytywki, ukryć ją. Od razu na myśl przyszedł jej Bank Gringotta, ale była więcej niż pewna, że napastnicy już tam czekają. W grę wchodził też Hogwart. Jak na złość jednak, uczniowie wrócili po Wielkanocy do szkoły dobre dwa tygodnie temu. Nie miała więc komu przekazać swojego skarbu, a sama ulica Pokątna była dziś bardziej wyludniona, niż w jej wspomnieniach. Zakapturzone postacie snuły się dosłownie wszędzie.

                  Mocniej naciągnęła rękaw nowej szaty i zmusiła się do spokojnego spaceru wzdłuż głównej alejki. Dopiero po upływie kilkunastu minut, kiedy niebo osnuło się całunem granatu, a ona ledwo wytrzymywała ból oparzenia, zdecydowała się skręcić w jedną z bocznych uliczek. Znajdowała się tu bardzo zachęcająca cukiernia, pod którą zgromadziła się chmara młodszych dzieciaków i usytuowany naprzeciwko niewielki, obskurny gabinecik. Na zwisającym żałośnie szyldzie Sabine przeczytała, iż niejaki Giuliam Friend wymieni wszelkie klejnoty, rodzinne pamiątki i antyki na „złote galeony".

– Mamo, mamo! Chcę karmelowe karaluchy! – krzyczał jakiś chłopiec.

– Kupiłam ci już cukrowe pióra, nie mamy pieniędzy na więcej!

– Ale ja CHCĘ!

                  Sabine z niesmakiem odwróciła się od tej sceny. Czuła, że to ostatni moment, by pozbyć się pozytywki. Powierzenie jej dziecku wydawało się sprytnym posunięciem, ale jednak coś powstrzymywało ją od ostatecznej decyzji.

– Mówię ci, dostaniemy za to co najmniej kilkanaście galeonów. Szybko się odkuję i ci odkupię!

                 Męski głos potoczył się po uliczce. Dziewczyna wbiła wzrok w ciemność. Ku sklepowi Giuliama Frienda zbliżała się jakaś rodzina. Łysy mężczyzna trzymał w dłoniach prostokątny pakunek, który kojarzył się z obrazem. Towarzysząca mu kobieta wyglądała, jakby miała się na niego zaraz rzucić i nie zwracała uwagi na malutką dziewczynkę, która ledwo dotrzymywała im kroku. Dziecko mogło mieć najwyżej cztery latka. Było niezwykle drobne, a bladą buzię, ozdobioną wielkimi oczami i pełnymi usteczkami, okalały długie, brązowawe włosy. Cała trójka wyglądała niezwykle niechlujnie. Mieli na sobie zniszczoną odzież, umorusane twarze i poczochrane głowy.

Łysol wkrótce zniknął za drzwiami lokalu. Kobieta zaś przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, a w końcu położyła dziewczynce dłonie na ramionach.

– Muszę dopilnować, żeby nam dobrze zapłacili. To portret mojego ojca. Stój tutaj, Aeria, i nie waż się nigdzie ruszać! – zażądała nieprzyjemnym tonem i weszła za mężem do sklepu.

               Dziewczynka zwiesiła główkę. Grzecznie stanęła naprzeciwko cukierni, z tęsknotą obserwując wynoszone z niej paczki i drącą się wniebogłosy dzieciarnię.

To była ta chwila! Sabine pokuśtykała w stronę dziecka i wyciągnęła zza pazuchy pozytywkę.

– Proszę, to dla ciebie! – wymamrotała, starając się nadać swemu głosowi charakterystyczne, starcze drżenie. Niewyobrażalny ból poparzonej ręki znacznie ułatwił jej to zadanie.

Aeria aż wciągnęła powietrze z wrażenia.

– Dla mnie? – wysepleniła, patrząc na nią z zachwytem i niedowierzaniem. – Naplawdę?

– Tak – odparła „staruszka", walcząc z ogarniającą ją falą współczucia i wściekłości. Dobrze wybrała. Przynajmniej zrobi przy okazji prezent tej biedaczce.– Opiekuj się nią dobrze i nie chwal się za bardzo. Wróżki są niezwykle delikatne. Nie lubią zbyt licznego towarzystwa.


                     Wycofała się błyskawicznie, kiedy ze sklepu wyszli rodzice małej. Mężczyzna natychmiast zauważył nową zdobycz córki, ale na szczęście żona przekonała go, że pozytywka wygląda na podniszczoną, więc stary Friend na pewno jej nie kupi.

                 Sabine odetchnęła głęboko. Moody byłby z niej zadowolony... gdyby tylko wiedział o dzisiejszej wyprawie.

               Krzyknęła z bólu, kiedy czyjaś bezlitosna dłoń z całej siły zacisnęła się na poparzonym przedramieniu i popchnęła na bok.

– Mam ją! – ryknęła jedna z zakapturzonych postaci. – Zdzira jest metamorfomagiem... I kto by pomyślał! W takiej rodzinie!

– Mamy do pogadania, paniusiu! – warknął drugi napastnik. Kilku pozostałych pojawiło się niemal natychmiast na końcu ślepego zaułku, do którego ją wepchnięto.


                   Bastien – wirtuoz kilku instrumentów i najzdolniejszy śpiewak na świecie, czarodziej nut –zginął w milczeniu, bez nagrobka, zostawiając po sobie jedynie kupkę pyłu, którą wiatr już pewnie rozdmuchał po urokliwym szwajcarskim miasteczku. Co za ironia!

                  Sabine wiedziała, że czeka ją podobny los. Wątpiła, by ktokolwiek, nawet jej gderliwy szef, kiedykolwiek odnalazł jej szczątki. Ona również musiała umrzeć w milczeniu. Odtąd wszystko znalazło się w JEGO rękach.

                    Pierwsze uderzenie nawet jej nie zdziwiło. Odprowadziła swoją upadającą różdżkę wzrokiem, zdmuchnęła z czoła lepkie od potu siwe włosy i wyprostowała się, patrząc oprawcom w twarz. Rozsypująca się staruszka o młodych, szarych oczach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro