Rozdział 23 ,,Kwestia życzeń,,

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


                   – O... Łaaał! – Remus zmusił się, by z cichym trzaskiem uderzających zębów zamknąć usta. Bardzo powoli przesunął wzrokiem po przestrzeni przed sobą, czując, jak fala ekscytacji zalewa jego umysł. Gdzieś obok James również zastygł z szeroko rozdziawioną buzią, tyle że malowało się na niej bardziej zdziwienie, niż zachwyt.

                  Syriusz odchrząknął cicho i jako pierwszy przekroczył próg komnaty... Komnaty? Lupin nie był pewien, czy to odpowiednie słowo. Okrągłe pomieszczenie miało chyba jeszcze bardziej imponującą powierzchnię niż szkolny dziedziniec główny i choć ściana naprzeciwko wciąż znajdowała się w zasięgu jego wzroku, jednocześnie na policzkach czuł rześkie podmuchy chłodnego, krystalicznego powietrza, a jego stopy zapadały się w lekkim śnieżnym puchu. Od samych drzwi, aż po kraniec pokoju pyszniły się kolumny wiekowych, rozłożystych drzew. Ich oplecione setką roziskrzonych światełek gałęzie, muskały sklepienie, które na wzór zaczarowanego sufitu Wielkiej Sali, przybrało teraz obraz poprzecinanego lawendowymi obłokami błękitu. Korony drzew splatały się ze sobą, tworząc finezyjne, sękate półki, uginające się pod ciężarem takiego ogromu ksiąg, że nawet pani Pince nie zdołałaby stworzyć tutaj kompletnej kartoteki bibliotekarskiej i najprawdopodobniej przypłaciłaby odkrycie tego miejsca atakiem histerii. Opasłe, rozlatujące się tomiska, pamiętające jeszcze czasy króla Ryszarda Lwie Serce i kilkustronicowe miniaturki, wielkości paznokcia; zdobne tomiki poezji i toporne, pożółkłe karty encyklopedii alchemicznej; kryminały, romanse, komedie, księgi zaklęć i zielniki spisane runami – wszystko, na co tylko były w stanie wpaść kreatywne umysły czarodziejów, od czasu założenia Hogwartu, spoczywało do dziś w lesie, który wyrósł w jednej z sekretnych komnat!

              Remus nie zdawał sobie sprawy, że się porusza, przechadzając się pomiędzy otulonymi śniegiem bukami, dopóki nie dostrzegł urokliwej latarni, która nie wiedzieć czemu, zmaterializowała się tuż obok strzelistego okna, wychodzącego na prawdziwy, ośnieżony Zakazany Las i skrawek szkolnego jeziora. Tuż pod szybą rozciągała się obita miękkim materiałem, szeroka ława, a niej... Przetarł oczy, jakby miał przed sobą fatamorganę, gotową zniknąć, gdy tylko spróbuje wyciągnąć po nią rękę, ale nic takiego się nie stało. Pomiędzy stosem złocistych poduszek, na parapecie leżał otwarty tom Pamiętników Merlina, czyli księgi, która nigdy nie została wydana, a jej jedyne, ręcznie spisane przez dworzan króla Artura egzemplarze, można było zakupić za niewyobrażalną dla Lupinów kwotę kilkuset galeonów.

               Cichy trzask odwrócił jego uwagę od zakurzonych stronic i Remus zorientował się, że po prawej stronie od ławki, korzenie drzew splotły się w fantazyjny gzyms, pod którym ktoś umieścił duży kominek. Płonące w nim drewno skwierczało i mieniło się żarem, a dymny aromat już po chwili zdawał się rozpływać w unoszącej się nad ich głowami, zachęcającej woni gorącej czekolady. Nie udało mu się odnaleźć jej źródła, za to ze zdumieniem odkrył, iż w koronach drzew kryją się całe stada świergotliwych, czerwono-błękitnych ptaków, które, jakby dopiero co obudzone, rozpoczęły nad ich głowami powietrzne tańce, wypełnione cichym, melodyjnym śpiewem.

         – O... Łaaał! – powtórzył oniemiałym szeptem, wyciągając tęsknie dłoń ku otwartej książce, ale James natychmiast zastąpił mu drogę.

          – Ktoś zniknął pokój Maleństwa! – zakomunikował z oburzeniem, rzucając dookoła podejrzliwe spojrzenia. – I jak mamy jej to teraz powiedzieć?!

         – Może pomyliliśmy miejsca i na tym korytarzu jest więcej tajemnych sal...? – wtrącił się nieśmiało Peter. Zrobił kilka chwiejnych kroków w ich stronę, kuląc się z niepokoju i niepewności, a w końcu stanął u boku Lupina, najwyraźniej bojąc się, że okularnik go zaatakuje.

Zamiast tego Jim zamaszyście pokręcił głową.

           – To wykluczone! Mam znakomitą orientację w terenie! – poinformował bez ogródek i wzniósł oczy ku zaczarowanemu sufitowi, jakby stamtąd spodziewał się odpowiedzi. Chyba rzeczywiście ją odnalazł, bo nagle ponownie odwrócił się do Remusa i wycelował w niego oskarżycielski palec: – Nie skupiałeś się, Lunatyku! Mówiłem, że musisz się bardzo skupić na sekretnej siedzibie Maleństwa!

              Remus wiedział, że to tylko, typowe dla Jima żarty, ale i tak poczuł, że niewidzialna dłoń niepokoju ściska mu żołądek. Rzeczywiście, kiedy przyjaciele opowiedzieli mu o ukrytym pokoju Aerii na siódmym piętrze, był jeszcze zbyt rozespany po nocnej przemianie. James, Syriusz i Peter uparli się, by najpierw odpoczął, więc zdrzemnął się na kanapie w Pokoju Wspólnym i dopiero dzwon, zwiastujący porę obiadową, uświadomił mu, że przespał pół Wigilii Bożego Narodzenia. Zwlókł się z łóżka, mimo wciąż ociężałych powiek i zamroczonej głowy. Chłopcy zdawali się niezwykle podekscytowani, instruując go, jak odnaleźć komnatę, więc skupił całą swoją uwagę, by przemierzyć wyznaczony odcinek korytarza dokładnie trzy razy, powtarzając jak mantrę zdanie: „Specjalne miejsce Aerii!", ale myślami oddając się już swojej tęsknocie do jakiejś nowej, porywającej lektury. Czy to możliwe, by to wszystko było jego winą? Jak zareaguje dziewczynka, kiedy wyzna, że nie ma już jej kryjówki...?

            Kątem oka dostrzegł, że Syriusz, który do tej pory przeglądał zasób dziwacznej biblioteki, wyłania się zza jednego z drzew i natychmiast podchodzi do okularnika.

          – Dobra, wychodzimy! – Złapał Pottera za rękaw szaty, ciągnąc go ku małym, niepozornym drzwiom.

          – Przecież musimy odzyskać ten pokój, skoro Luniu go zniknął...! Poprzez swoje zaniedbanie go zniknął! – Jim z naciskiem wypowiedział ostatnie słowa, lekceważąc nieśmiałe próby Remusa, który bezradnie otworzył usta, w rozpaczliwej potrzebie wyjaśnienia swojej postawy.

          – Nie potwierdzimy tego, dopóki nie spróbujemy wyjść i wejść tu ponownie – Syriusz ze stoickim spokojem nacisnął klamkę. – Pete, Rem, ruszajcie się!

         – Ale... – Remus odwrócił się desperacko w stronę porzuconych Pamiętników Merlina, jednak zanim zdołał choćby mrugnąć, Black bezceremonialnie wypchnął go z pomieszczenia. Odruchowo zamknęli oczy, bo intensywne światło szkolnego korytarza padło na ich twarze, a kiedy ponownie je otworzyli, wejścia do tajemnej sali już nie było.

        – SPECJALNE MIEJSCE MALEŃSTWA! – zawył James, gramoląc się na nogi i natychmiast podejmując trzykrotną wędrówkę wzdłuż jednego z obrazów.

           Chociaż widział to już piętnaście minut wcześniej, umysł Lupina wciąż nie mógł się oswoić z dziwacznym widokiem roztapiania się części szarego muru. Pojedyncze cegły bezszelestnie, ale z nieubłaganą konsekwencją zmieniały swoją konsystencję, opadając długimi soplami na dywan, wyściełający podłogę korytarza, by zrobić miejsce wyrastającym tu, drewnianym drzwiczkom. Syriusz bez wahania pociągnął za klamkę i zajrzał przez próg, jednak natychmiast cofnął głowę, posyłając okularnikowi pełne dezaprobaty spojrzenie.

           – Co się dzieje? Nadal jest tu biblioteka? – jęknął Peter, wspinając się na palce, by móc zobaczyć wnętrze pomieszczenia ponad ramieniem Blacka.

          – Wprost przeciwnie! – burknął Syriusz.

          – To coś znacznie bardziej pouczającego! – oznajmił James, zajrzawszy do środka i odwróciwszy się do nich z tak rozanieloną miną, że Remusowi przemknęło przez myśl, czy przypadkiem nie odkryli właśnie jakiegoś tajnego przejścia do dormitoriów Slytherinu, albo do sklepu Zonka.

         Mylił się. Tam, gdzie jeszcze kilkadziesiąt sekund temu znaleźli zimowy las i księgarnię w jednym, teraz znajdowało się coś, co można by nazwać spektakularną salą koncepcyjną quidditcha. Podłogę porastała równiutko przycięta murawa, a na ścianach dumnie prezentowały się wszystkie, znane społeczności czarodziejskiej modele mioteł (łącznie z topornym niemieckim prototypem Kermachine, na którym w dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku średniowieczny mag, Heinrich Schloch, nabawił się hemoroidów, co później błędnie odczytał jako objawy otrucia i wywołał legendarną, tragiczną bitwę niemieckiej społeczności ze szkockimi handlarzami kociołków). To, co najbardziej rzucało się jednak w oczy, to usytuowana pośrodku gigantyczna, żywa makieta boiska, nad którą fruwał rój czerwonych i niebieskich ludzików. Co jakiś czas, któryś z ludzików wykonywał najtrudniejsze manewry i figury powietrzne, jakby chciał zaprezentować swoje możliwości i zachęcić przebywających w pokoju, by przejęli inicjatywę i pokierowali jego grą. Remus rzucił szybkie spojrzenie na miniaturową tablicę z wynikiem, na której po ostatnim rzucie niebieskiego ścigającego, było już dziesięć tysięcy pięćset sześćdziesiąt do dziesięciu tysięcy trzystu dwudziestu.

            – Czerwony obrońca stosuje japońską taktykę, dlatego przegrywają! Nie można tego dobrze zrobić na brytyjskich miotłach! Rusz się, gamoniu! Zrób Przerzut Gavoskiego! – Dziwnie odmieniony, stanowczy, ale jednocześnie bardzo spokojny głos Jamesa, wyrwał Remusa ze stanu całkowitego oniemienia. Okularnik dźgnął mocno czerwonego zawodnika, który posłusznie spełnił polecenie i już po kilku sekundach mógł cieszyć się kolejnymi dziesięcioma punktami.

          – Wychodzimy stąd! – zakomenderował bezdusznie Syriusz, stając pomiędzy Jamesem a makietą.

          Potter posłał mu absolutnie przerażone spojrzenie i tak zamaszyście pokręcił głową, że sterczące na wszystkie strony czarne kosmyki włosów, smagnęły go w uszy.

           – Nie możemy! Czuję, że to kluczowy moment meczu! Beze mnie czerwoni nie mają szans, i spójrz, złoty znicz okrąża właśnie trzecią trybunę! Muszę zwołać czas i zamienić ich stare Meteory na Brillo 12!

              Remus podążył wzrokiem za dłonią przyjaciela, by dostrzec lśniący czystością model brazylijskiej miotły z drzewa araukarii, powieszony tuż obok niewielkiego okna. Nie miał wątpliwości, że na polecenie przyjaciela, wszystkie sunące w powietrzu czerwone miotełki, posłusznie zmieniłyby swój kształt i specyfikacje, a gdyby sam Jim zechciał dosiąść tego pełnowymiarowego cudu brazylijskiego miotlarstwa, pewnie mógłby osobiście dołączyć do gry. Syriusz chyba także to rozumiał, bo jego ramiona napięły się nieznacznie, a z ust wypadło zniecierpliwione westchnienie, jednak zanim zdecydował się na wygłoszenie jakiejś reprymendy, Peter wysunął się do przodu, chwytając okularnika za rękę.

       – Skoro przed chwilą była tu leśna biblioteka, a teraz pokój treningowy quidditcha... – Ze zmartwieniem przygryzł paznokieć. – Co to właściwie oznacza?

        – Że James się nie skupiał! – syknął złośliwie Syriusz. – I najwyraźniej tylko mi tutaj naprawdę zależy na wejściu do kryjówki smarkatej! Jeszcze nie rozumiecie? Ten pokój zamienia się w to, czego akurat chcemy... dlatego wyjdziemy i tym razem ja nas poprowadzę!

          – Coś jak... „pokój życzeń"?! – Małe, wodniste oczy Pettigrew rozszerzyły się komicznie.

         – Taaa. Więc lepiej uważaj, czego sobie życzysz! – Black nacisnął klamkę i ponownie poprowadził ich na korytarz, lekceważąc ewidentnie urażoną minę Jima.

           Remus westchnął. Świadomość, że sala z fortepianem nie przepadła bezpowrotnie, a przynajmniej nie było to wyłącznie jego winą, przyniosła mu nieoczekiwaną ulgę. Przez kilka chwil, wypełnionych obserwacją spaceru Syriusza wzdłuż ściany, nie czuł nawet swojego zwykłego wyczerpania i bólu nie do końca zagojonych po przemianie ran. Najchętniej znowu zaszyłby się w ciepłym i miękkim łóżku, ale obiecał sobie i przyjaciołom, że pomoże im w rozwikłaniu wszystkich zagadek. Oprócz oględzin tajemniczego pokoju, czekało go jeszcze dzisiaj rozszyfrowanie eliksiru, który ktoś kiedyś warzył w magicznie zapieczętowanej sali, eskorta gzinka, nowego zwierzątka Hagrida, który zdążył już osiągnąć odpowiednie gabaryty, w bezpieczne, możliwie najbardziej dzikie miejsce szkolnych błoni, a potem podziwianie przyjaciół podczas próby generalnej chóru i dłuuuga dyskusja na temat podejrzanych o włamania do dormitoriów. 

         James upierał się, że ataki są sprawką jakiegoś Ślizgona, bo do tej pory tylko Slytherin w nich nie ucierpiał, a Syriusz z bezlitosnym osądem spoglądał na każdego, mijanego na szkolnych korytarzach nauczyciela. Obaj zaś zgodnie odsądzali od czci i wiary Severusa Snape'a, który ich zdaniem, na pewno maczał w całej aferze „swoje oślizgłe, ociekające truciznami i czarną magią paluchy". Właściwie od czasu magicznej pułapki, w którą chłopcy wpadli, ich stosunek do Ślizgona można było łagodnie określić jako „żarliwa chęć zemsty". Remus miał mieszane uczucia. Z jednej strony robiło mu się niedobrze za każdym razem, gdy pomyślał o tym, że ich rówieśnik na poważnie zaangażował się w tak przerażające i okrutne praktyki, z drugiej... równie mocno bał się chwili, w której spotka się on ze „świętym i sprawiedliwym" – jak mawiał James – gniewem Gryfonów. Wiedział, że Snape przekroczył nieprzekraczalną granicę, że sprawa nie dotyczyła już szkolnych murów, tylko realnego, bardzo dorosłego życia, a przede wszystkim, że przez tego chłopaka, jego przyjaciele otarli się o śmierć. Nie rozumiał jednak, czemu obwiniają oni tak bardzo tylko Severusa... Czyż większej winy nie ponosili ci, którzy go w ten proceder uwikłali? Narcyza Black, na przykład...? Remus próbował nawet jakoś delikatnie to uświadomić przyjaciołom, ale okazał się tchórzem. Najpierw powstrzymywał go lęk przed najmniejszą sprzeczką, bo był przekonany, że gdy tylko ośmieli się wyrazić swoją opinię, Jim i Syriusz uznają to za niewdzięczność i wreszcie się od niego odsuną, potem zaś, kiedy przez cały dzień nie dostrzegł w ich oczach najmniejszej oznaki potępienia... sam siebie oskarżył o niewdzięczność. Jak mógłby skrytykować chłopców, którzy okazali mu tyle wsparcia, tyle dobroci?! To byłoby podłe!

         – Wchodzisz? – James szturchnął go mocno w ramię i Remus zorientował się, że stoi przed ponownie zmaterializowanymi drzwiami do Pokoju Życzeń. – Dumanie nic nie da, Luniu. Syriusz już nam więcej nie pozwoli przejąć pałeczki! Zrobił się ostatnio obrzydliwie sztywny!

        Przekroczyli próg komnaty, która tym razem chyba faktycznie zamieniła się w pokój Aerii. Wielki fortepian zajmował centralne miejsce pośrodku niebieskiego dywanu, a za wysokimi oknami sennie płynęły połacie zaśnieżonych błoni, wyniosłe oszronione ramiona drzew w Zakazanym Lesie i jaśniejąca ciepło chatka Hagrida, niczym dorodna, rumiana, parująca jeszcze muffinka, którą ktoś wcisnął w lodowate zaspy śniegu. Było tu przestronnie i spokojnie, zupełnie jakby Aeria wolała otwarte przestrzenie i obserwowanie świata z dystansu. Po tym, co Remus usłyszał na temat jej przeszłości, wcale się temu nie dziwił. Zrobił kilka kroków do przodu, czując się nieco nieswojo, jak ktoś, kto nieproszony zagląda do cudzej szafy...

           Cichy brzęk przeciął ciszę, wibrując wokół nich, kiedy Syriusz, w przeciwieństwie do niego cieszący się tu chyba zupełnym poczuciem swobody, bezmyślnie uderzył w jeden z klawiszy instrumentu, a potem podszedł do komody, na której widniały stare fotografie i kilka pachnących gardenii.

       – Zamyka się tutaj, by grać i śpiewać... Aeria! – sprecyzował szeptem James, a w jego głosie zabrzmiała dziwna nabożność, jakby znajdowali się właśnie w jakiejś świątyni. – Ona w ogóle nie przepada za ludźmi... Ale nie martw się, Luniu, my jej pomożemy!

            Remus udał, że nie czuje dreszczu niepokoju, który na słowa przyjaciela przeszył jego plecy. Zamiast tego stanął obok Syriusza, również lustrując poustawiane chaotycznie zdjęcia. Black z niewiadomych przyczyn wpatrywał się w nie tak intensywnie, jakby miały za chwilę do nich przemówić.

          – Nie wiem, kim są ci ludzie – mruknął, w końcu wskazując brodą na czarno-białą mugolską fotografię młodego żołnierza i, ewidentnie nowszą, starszej pani. – Ale TO naprawdę jej ojciec... – Ścisnął w palcach dwie inne ramki. W jednej z nich tkwił wizerunek wyniosłego lorda Wizengamotu, w drugiej zaś wyniszczone oblicze łysego, brudnego mężczyzny, który unosił zakrwawione ręce.

          – Hej! Nie było ich tu wcześniej! – Potter pojawił się tuż za nimi niepostrzeżenie, więc nagły okrzyk sprawił, że Remus dosłownie podskoczył. – Skąd się tu wzięło zdjęcie bogina?!

Syriusz skrzywił się.

         – Stąd, że się skupiam! – oznajmił dobitnie. – I sobie tego zażyczyłem!

         – Są różne życzenia. – James wzruszył ramionami. – Kimże jestem, żeby wyśmiewać twoje...

         – Lord Wizengamotu to ojciec Aerii, a ten drugi facet? – zapytał głupio Remus, przesuwając delikatnie palcem po przerażających, ostrych liniach twarzy mężczyzny na drugim zdjęciu.

         – To ten sam człowiek. Teraz już widzę. Ma charakterystyczne znamię na szyi... – Syriusz zagryzł lekko wargę, a w jego srebrnych tęczówkach pojawił się złowrogi blask. Głęboka bruzda przeszyła blade czoło, dodając do i tak już poważnego wyrazu twarzy, nowy rodzaj surowości.

          Było coś bardzo niepokojącego w tym, jak chłopak ostatnio się zachowywał. Remus mógłby przysiąc, że cała ich paczka dążyła do tego, by pomóc Aerii w zaaklimatyzowaniu się w Hogwarcie, ale tylko Black wydawał się zatracać w tym dziwacznym „śledztwie", jakby od odkrycia wszystkich kart przeszłości dziewczynki, zależały dalsze losy świata, albo jakby spodziewał się odnaleźć w jej postawie jakieś drugie dno...

       Właściwie Remusowi trudno było się z nim częściowo nie zgodzić. Nieśmiałość Aerii dało się jeszcze wytłumaczyć naturalnym temperamentem i trudnymi przeżyciami, ale jej dramatyczne próby unikania ludzi...?

       Przypomniał sobie wszystkie chwile, w których Creswell-Swann dosłownie kuliła się gdzieś w kącie z osobliwym grymasem na buzi, albo w reakcji na rzucone mimochodem propozycje, by dołączyła do nich przy stole, ratowała się paniczną ucieczką. To nie była tylko nieśmiałość. To był strach. I ból. I jakieś dziwne poczucie wyobcowania, jakby Gryfonka uważała, że James, Syriusz, Peter i Remus nie są dla niej odpowiednim towarzystwem; że z jakiegoś powodu może ich zgorszyć...

          – Czyli bogin Maleństwa zmienia się w jej tatę – skonkludował rzeczowo Potter, wyrywając Remusa z zamyślenia. – I ten tata na nią krzyczy... Myślisz, że wziął jej winę na siebie? Podobno takie wypadki się zdarzają! – dodał z pewnością, godną znawcy tematu, ale po chwili spoważniał i nerwowo przeczesał potarganą czuprynę. – Kilkuletnie dzieci nie panują jeszcze nad swoją mocą i czasami, pod wpływem silnych emocji... robią różne, groźne rzeczy...

Black posłał mu tylko jadowite spojrzenie.

        – Ja zaraz zrobię groźną rzecz pod wpływem emocji, jeśli podzielisz się jeszcze jakimś głupim spostrzeżeniem, Jim!

       – I po co te nerwy! – James wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście. – Zrobiłeś się strasznie nabzdyczony, odkąd wujaszek zdradził nam tajemnicę tej małoletniej hrabianki! Przecież i tak bym jej pomógł! Mam już nawet kilka pomysłów...

      – Chodźmy stąd! Nic więcej nie wymyślimy, a chcieliście, żebym jeszcze rzucił okiem na tę salę, w której spotykają się Ślizgoni... – Remus niegrzecznie wcisnął się pomiędzy przyjaciół i uniósł nieco głos, by zwrócić na siebie ich uwagę.

         Tak naprawdę wcale nie miał ochoty na tę wycieczkę. Był pewien, że chłopcy bardzo się na nim zawiodą, bo choć dbał o dobre stopnie, jego wiedza z zakresu eliksirów nigdy zanadto nie wykraczała poza obowiązkowy zakres szkolnego materiału. Poza tym czuł nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej na każde wspomnienie upiornej pułapki, w którą wpadli przyjaciele, tylko dlatego, że spieszyli się, by go obudzić. Kiedy oni walczyli o życie, Remus w błogiej nieświadomości, spokojnie przygotowywał się do kolejnej przemiany w wilkołaka...

        Jednak Syriusz wydawał się w tej chwili naprawdę dziwnie napięty, co zawsze groziło jakąś idiotyczną kłótnią, a James... Cóż... Spośród wszystkich rzeczy, na które Remus nie miał ochoty, analiza pomysłów Jamesa na to, jak „otworzyć Aerię na świat", zdecydowanie zajmowała zaszczytne pierwsze miejsce. Niechętnie pociągnął więc Petera za sobą i tym razem to on wyprowadził ich na szkolny korytarz.

         – Póki jest jasno, chodźmy odeskortować robala Hagrida na wysepkę. Do sali eliksirów możemy zajrzeć o każdej porze – zawyrokował beznamiętnie Syriusz, a potem nagle wyciągnął ramię, tak że Remus niemal zderzył się twarzą z trzymanym przez niego przedmiotem. – Masz!

      – Co... Skąd ty...?!

      – No, przecież widziałem, jak się na nią gapisz! Nie będę udawał, że rozumiem tę dziwną fascynację, ale staram się być tolerancyjny!

        Remus zmusił się do zamknięcia ust, ale nie zdołał oderwać oczu od lśniącej złotem okładki Pamiętników Merlina. Żałosny, ostatni strzęp jego zdrowego rozsądku zwyciężył w końcu walkę o głos i chłopiec zdołał wychrypieć:

        – Zabrałeś ją... Ukradłeś... z tej leśnej księgarni!

Black ostentacyjnie przewrócił oczami.

         – Taaak, to okrutna kradzież! Jak myślisz, naślą na nas aurorów, te rozwrzeszczane ptaki, czy szkielet ucznia, który kilka wieków temu może jakimś cudem też odkrył to miejsce?!

         – Ale... – Remus poruszył się niespokojnie, próbując zrzucić z siebie kulę wyrzutów sumienia, która nagle utkwiła mu gdzieś w okolicy serca. – To nadal... Nie zapłaciłem za to! Nie mam tyle pieniędzy...

        – Zlituj się, Lupin! – jęknął Syriusz, niemal siłą wciskając mu książkę do rąk. – To inwestycja w edukację młodych czarodziei... i prezent! Biorę to na siebie. Wesołych Świąt... czy coś tam...!

Zanim Remus zdołał cokolwiek odpowiedzieć, przyjaciel zniknął za najbliższym zakrętem korytarza.

         – No i nie przebiję tego! – poskarżył się James, patrząc oskarżycielsko w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą widzieli plecy Blacka. – Mam dla ciebie w tym roku tylko mugolską encyklopedię baśni i kuferek słodyczy! Powinien był mnie uprzedzić!

         Remus nie odpowiedział, bezwiednie przyciskając księgę do piersi. Poczucie winy stoczyło w jego głowie błyskawiczną, nierówną walkę z głębokim pragnieniem wiedzy i widowiskowo poległo. Może mógłby po prostu przeczytać tę opowieść, a potem odłożyć na miejsce w Pokoju Życzeń...? Nie byłaby to wtedy kradzież, tylko pewien rodzaj... „wypożyczenia". Poza tym dostał książkę w prezencie od Syriusza, a prezentów nie powinno się odrzucać...

         Do tej pory nie potrafił odgadnąć, jak przyjaciel to robił – w jednej chwili zdawał się całkowicie pochłonięty daną sprawą, a w następnej wyciągał jakiś przedmiot, albo rzucał komentarz, rozwiązujący zupełnie inny problem...

           Po korytarzu rozległ się przeciągły, wywołujący niebezpieczne drżenie szyb, chichot Irytka i Remus otrząsnął się z zamyślenia, w kilku krokach doganiając oddalającego się Jamesa. Konfrontacja z poltergeistem była kolejną pozycją na liście rzeczy, na które w tej chwili nie miał najmniejszej ochoty.


***


           Zabezpieczenie gzinka i jego transport w okolice szkolnego jeziora, okazały się przedsięwzięciem trudniejszym, niż sądzili. Wszystko przez nadopiekuńcze zapędy Hagrida (O, nie! Nie związujcie jego szczypców! Bobik poczuje się taki bezradny!) oraz gabaryty stworzenia, które przez te kilka dni urosło co najmniej o dwie stopy. Na szczęście długość obsydianowego cielska nie szła w parze z wagą i „Boba" dało się łatwo unieść. Mimo wszystko, jak przypomniał Remus, zostawała jeszcze kwestia dyskrecji, którą, wędrując z niebezpiecznym stworzeniem, winni byli zachować, toteż trasa na cypel szkolnego jeziora musiała przebiegać na około, z dala od okien zamku, pomiędzy rzędami cieplarń i przez wysunięty skrawek Zakazanego Lasu.

          Po długich dyskusjach i skomplikowanej burzy mózgów (jak to ujął Syriusz: jednego – należącego do Remusa, dwóch ćwiartek – Jima i jego własnej oraz brakującej piątej klepki – Petera) uformowali więc na środku szkolnych błoni, bardzo dobrze przemyślany i bardzo dziwaczny pochód. Syriusz szedł na czele, pogrążony w milczącej wściekłości, podtrzymując sklejone kilkoma warstwami magicznej taśmy szczypce zwierzęcia i dbając, by lepkie od śmierdzącej mazi czułki, nie trysnęły w nikogo płomieniami (Czasem gzinki tak robią, ale to tylko wtedy, gdy wyczują krew! Mają pieruńsko wrażliwy węch, niech skonam!). Zaraz za Blackiem dreptał przejęty do granic możliwości Peter, któremu powierzono „niezwykle odpowiedzialne" zadanie pilnowania, by z segmentowanego tułowia Boba nie spadła ciepła kołderka (Biedaczek, przeżyje szok termiczny!) , a nieco z boku, wlókł się sam Remus, wciąż zbyt osłabiony, by pozostali pozwolili mu czynnie pomagać w tej osobliwej przeprowadzce. Kondukt zamykali natomiast, raz po raz pociągający nosem gajowy oraz James, skupiony na przytrzymywaniu zakończonego ostrym szpikulcem odwłoku gzinka, co najwyraźniej nie przeszkodziło mu w nieustannym gadulstwie.

          Udało im się bez zbędnych przygód minąć wąską przestrzeń pomiędzy cieplarniami i wyjść na bardziej oddaloną od zamku część błoni. Niebo szczelnie okrywała puchowa pierzyna chmur, wtopionych w linię horyzontu. Zaśnieżony dywan łąk zdawał się przez to jedynie lustrzanym odbiciem sklepienia i Remus nie mógł oprzeć się dziwnej myśli, że oto los rzucił ich wszystkich, jak kilka nędznych okruchów, wprost na białą, niezapisaną jeszcze kartę życia; tabulę rasa, ograniczoną jedynie zboczem lasu i zachodnimi wieżami Hogwartu; kolejną stronę pamiętnika – jego nowy rozdział. Trwali pośrodku, sunąc przez tę nieskończoną pustynię i wydzierając na niej pierwsze ślady stóp.

Razem!

       Z echem głośnego śmiechu Jamesa, wciąż obijającym się gdzieś pośród pustych przestrzeni i ledwo wyczuwalną wonią żywicy, chwytającą nieśmiało mroźnych podmuchów wiatru.

Wiedział, że ten obraz wyryje się w jego sercu już na zawsze...

        – Wiesz, Hagridzie – Pełen entuzjazmu głos okularnika, niespodziewanie zabrzmiał bliżej i wyraźniej. Remus drgnął, wyrywając się z dziwnego stanu melancholii i odwrócił się w stronę przyjaciela w idealnym momencie, by zobaczyć, jak Jim usiłuje złapać gajowego pod ramię, co, ze względu na oczywistą różnicę wzrostu, skończyło się jedynie niezgrabnym owinięciem chudej ręki wokół okutego futrem nadgarstka olbrzyma. – Nie zdążyłem ci jeszcze, powiedzieć, jak bardzo mi zaimponowałeś! Zawsze sądziłem, że magiczne stworzenia są nudne, ale udało ci się wydobyć, drzemiące we mnie, niewyczerpane pokłady pasji! Czuję, jak mnie przenikają!

         Czarne oczy mężczyzny momentalnie zwilgotniały, a skryta za kędzierzawą brodą twarz, pokraśniała tak bardzo, że Lupinowi zrobiło się wręcz żal jego prostodusznej nieświadomości.

          – Och, one bywają nudne i niebezpieczne, ale tylko dla kogoś, kto niczego o nich nie wie... Rozumisz, w nieodpowiednich rękach! – Hagrid zatrzymał się i wygrzebał z kieszeni kraciastą chustkę do nosa.

          – Myślę dokładnie to samo! – oznajmił z godnością James, pobłażliwie poklepując wielką, stwardniałą od pracy dłoń. – Czuję, że ty i ja, powinniśmy się ze sobą zaprzyjaźnić! Gdybyś jeszcze kiedyś potrzebował pomocy, jesteśmy bardziej, niż chętni! Uwielbiamy zdobywać nowe doświadczenia!

            Remus celowo uniknął spotkania z morderczym spojrzeniem, które Syriusz posłał Potterowi. Zamiast tego skromnie spuścił oczy, nagle niezwykle interesując się szczypcami Boba. Ich dwie, zakrzywione części, mimo ciasnych warstw magicznej taśmy, co chwilę uderzały o siebie ze złowrogim, głuchym klekotem. Miał okropne wrażenie, że gzinek neutros tylko czeka na odpowiedni moment, by przypuścić brutalny atak i zbiec w głąb Zakazanego Lasu.

Cóż za cios dla Hagrida!

Cóż za radość dla Blacka!

Cóż za misja dla Jima!

           Tymczasem chwila napięcia minęła bezpowrotnie, kiedy okularnik nagle skręcił w znany im skrót, za kępką gęstych gałęzi jodeł, poprowadził ich wzdłuż nierównej linii jeziora i zmienił temat, z podekscytowaniem opowiadając gajowemu o najnowszych wynikach brytyjskich drużyn quidditcha.

            Niesamowite! Przecież Hagrid ledwo odróżniał tłuczek od złotego znicza, a teraz, w ciągu pięciu minut tej dziwacznej pogawędki, zaczął już swobodnie wtrącać swoje uwagi! Kilka razy nawet wybuchnął tubalnym śmiechem! Gdyby nie drastyczna różnica wieku, obaj wyglądaliby, jak para starych przyjaciół ze szkolnej ławy.

            Remus potrząsnął z niedowierzaniem głową. Taki właśnie był Jim! Witał wszystko na swojej drodze, niczym dziecko, które dopiero poznaje świat i każdą muszkę, płatek kwiatu, czy źdźbło trawy, uznaje za największy cud na Ziemi. Obcych ludzi zjednywał w kilka sekund, tym swoim rozbrajającym uśmiechem i beztroskim trajkotaniem, a ewentualne trudności uznawał jedynie za kolejne niespodzianki, względnie – przygody, które jeszcze dalej rozwiną pasmo sukcesów, zwane jego życiem. Tak. James po prostu kochał żyć. Merlinie! Przecież nie przeszkadzało mu nawet, że jeden z jego przyjaciół, co jakiś czas zamienia się w krwiożercze monstrum! Wprost przeciwnie – to także uznał za jeden z fascynujących zwrotów akcji w swojej bogatej biografii...

Daj spokój, Święty! Od zarania dziejów wiadomo, że w każdym kujonie drzemie dzika natura! Swoją drogą, ciekawe, co drzemie w takiej Evans...

           Tylko tyle Lupin usłyszał z jego ust, kiedy dziś po przebudzeniu, usiłował chwycić się wszystkich argumentów, mogących obrzydzić chłopcom likantropię. Na tym okularnik zakończył rozmowę i kolejne próby zagajenia tematu, zbywał już jedynie pełnym politowania milczeniem.

          Początkowo Remusowi towarzyszył więc piekielny lęk, wczepiony pazurami w najgłębszy zakamarek duszy, szepczący, że to tylko chwilowa ekscytacja i już niedługo przyjaciele się od niego odwrócą. W miarę jednak, jak upływały godziny, a chłopcy wciąż nie zdradzali najmniejszej oznaki obrzydzenia czy strachu, pazury łagodziły swój uścisk, by lodowatym dotykiem sięgnąć umysłu i wtłuc do niego tylko jedną myśl – rozrywające pragnienie, by być dla Jamesa, Syriusza i Petera użytecznym, nie zawieść ich zaufania i choćby w najmniejszym stopniu zrekompensować poświęcenie!

           Jak jednak mógłby to zrobić, skoro nie miał nawet siły pomóc w niesieniu gzinka?! Jak mógłby to zrobić, skoro wciąż potykał się na zaśnieżonej ściółce lasu i zataczał na zamarzniętej powierzchni jeziora, ledwo zmuszając nękane skurczami nogi do marszu i modląc się w duchu, by spacer nie zakończył się kolejnym krwotokiem z nosa?!

        Remus poczuł, że łzy napływają mu do oczu, stapiając tlące się w nich lęk, poczucie winy i niewyobrażalną wdzięczność, w jedną, gorącą strugę, która wypaliła krzywą ścieżkę na jego policzku. Błyskawicznie otarł ją rękawem szaty i wystawił twarz na promienie zimowego słońca, które jakimś cudem przedarło się przez kłęby chmur. Musiał skupić się na czymś pozytywnym! Na przykład na tym, że... przynajmniej do tej pory nie spotkali Severusa Snape'a! Na jamesowej liście cudów świata, istniały bowiem pewne wyjątki. Tak się złożyło, że większość z tych wyjątków, charakteryzowała się zielono-białymi krawatami, a największy, szczycił się właśnie tym nazwiskiem.

          Tak. Remus może i nie potrafił wyjaśnić Syriuszowi prawdziwego sensu rozmowy wuja Alpharda z dyrektorem (dotąd wysnuł jedynie hipotezę, że ambasadorowi z jakiegoś powodu bardzo zależało, by sprawę morderstw badał Dumbledore, a nie aurorzy), nie był w stanie pomóc w akcji eskortowania gzinka i nie wpadł na żaden błyskotliwy plan wsparcia dla Aerii, ale brak konfrontacji ze Snape'em, zdecydowanie stanowił zaletę tego dnia. Ostatnie czego potrzebowali, to kolejna bójka ze Ślizgonami...

          – Myślę, że to najlepsze miejsce, żeby go zostawić! – Syriusz z ulgą upuścił na ziemię szczypce Boba i wskazał ręką na kępkę kolczastych zarośli, porastających piaszczystą wysepkę, do której właśnie dotarli. Gdzieś w pobliżu nich rozległ się przytłumiony dźwięk dzwoneczków (czyżby wokół zamku odbywał się znowu kulig?), poza tym jednak dookoła panowała martwa cisza.

     – J-już?! – załkał Hagrid. – Może mu tutaj być trochę niewygo-o-odnie...

     – Przecież ma pancerz! – Peter wysunął się nieco do przodu, łapiąc gajowego za drugą rękę, by dodać mu otuchy, co Black skomentował wymownym przewróceniem oczami. – Mówiłeś, że gzinki lubią dziką roślinność.

         Bezradny wobec tak piorunujących argumentów, olbrzym ściągnął z ramienia bardzo dziwaczną torbę, która wyglądała, jakby ktoś zszył ze sobą przypadkowe kawałki skóry i wydobył z niej szczelnie zamknięte, przeźroczyste pudełko, wypełnione korniczakami.

       – Przygotowałem dla niego prezent pożegnalny... – wyjąkał, kładąc przedmiot obok klekoczącego wściekle stworzenia. – Żeby nie był głodny, bidulek...! – Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale kolejne słowa rozpłynęły się w niepohamowanym szlochu.

          Remus nerwowo rozgarnął stopą kupkę śniegu, niepewny, co właściwie powinien w tej sytuacji zrobić. Pragnął jakoś pocieszyć mężczyznę, ale jak na złość, w głowie miał pustkę. Kątem oka zauważył, że Black, ani trochę nieprzejęty całą sceną, rozpoczął już procedurę uwalniania bestii z więzów. W pewien sposób było to uzasadnione. Nie powinni spędzać tutaj zbyt dużo czasu. Jeśli uczniowie brali udział w kuligu, w każdej chwili mogli pojawić się nad brzegiem jeziora...

         – Nic się nie bój, Hagridzie! Syriusz może podrzucać mu od czasu do czasu jakąś kolację! I tak zawsze ślęczy bez celu na ławce, w czasie naszych treningów quidditcha! – zawołał dziarsko James, poklepując gajowego po przedramieniu.

        Każdy, kto sądził, że nie ma żadnego podobieństwa pomiędzy Syriuszem Blackiem a Minerwą McGonagall, popełniał kardynalny błąd! Remus doszedł do tego odkrywczego wniosku, kiedy tylko napotkał mordercze spojrzenie przyjaciela. Instynkt samozachowawczy powstrzymał go jednak, od wyznania, jak bardzo chłopak przypominał w tej chwili opiekunkę ich domu.

         Ramiona Hagrida zatrzęsły się jeszcze bardziej. Olbrzym wyciągnął rękę, z niewiarygodną czułością gładząc szamoczące się cielsko gzinka i delikatnie otulając je brudną kołdrą.

       – Do zobaczenia, Bobiku! – ryknął. – Wspominaj mnie czasem!

        I znowu ten cichutki, nieregularny dźwięk dzwonka! Remus rozejrzał się ostrożnie dookoła, ale nic nie mąciło krajobrazu bezbrzeżnej bieli.

          – Poradzi sobie! – James, sprawiając teraz wrażenie dziwnie poddenerwowanego, pociągnął olbrzyma za rękę. – Chodźmy do ciebie na herbatę. Konam z głodu!

       – Tak. Taaak, macie rację, dziecioki! – Hagrid po raz ostatni smarknął w chustkę wielkości obrusa i smętnie ruszył z powrotem w stronę zamku. Jego nieostrożne, ciężkie kroki spowodowały kilka niebezpiecznych pęknięć na gładkiej powierzchni lodu, jednak zdawał się tego nawet nie zauważyć.


***


            Dotarcie do chatki nie za Hagridem, tylko na około, by uniknąć lodowatej kąpieli, zajęło im kolejną cenną godzinę, ale za to w środku już czekały parujące kubki i talerz, wypełniony wątpliwymi wypiekami gajowego. Czekał też oczywiście Kieł, który z miejsca rzucił się na Syriusza. Tym razem jednak chłopak bez słowa protestu przyjął gejzer psiej czułości, a nawet przyjaźnie podrapał zwierzę za uszami. Najwyraźniej po przygodzie z gzinkiem, nauczył się bardziej doceniać standardowe stworzenia...

          Remus ledwo to odnotował, zbyt zaniepokojony cichym podzwanianiem, które towarzyszyło im teraz niemal nieustannie. Było zbyt ciche i zbyt nieregularne, by faktycznie móc je wytłumaczyć kuligiem. Poza tym rozbrzmiewało zbyt blisko, wszędzie tam, gdzie się pojawiali.

          – Ja... wiem, że to nic nie da, ale... – Krzesło zatrzeszczało w proteście, gdy Hagrid w końcu dorzucił drwa do ognia i usiadł obok nich. – Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy, że mi pomogliście!

          – Daj spokój, to nic takiego, Rubeusie Gajowy! – oznajmił James, nie odrywając zniesmaczonego spojrzenia od ozdobnego motyla, który olbrzym otrzymał w prezencie od Lily Evans. Półprzeźroczysty owad wciąż zataczał hipnotyzujące kręgi, wokół choinki. – Pewnie będziesz teraz się czuł bardzo samotny, prawda?

        – Tak, ja...

           Ale James nie pozwolił Hagridowi dokończyć. Zamiast tego gwałtownie poderwał się z miejsca, rzucił motylowi ostatni, kpiący uśmiech i sięgnął do kieszeni szaty.

        – Dlatego nie powinieneś być sam! Wesołych Świąt! – wykrzyknął, kładąc na stole przed nimi dziwaczny woreczek, przewiązany czerwoną kokardą.

         Remus automatycznie odskoczył na bok i wytrzeszczył oczy, kiedy zawiniątko poruszyło się lekko, a ze środka dobiegło wyraźne podzwanianie.

Co do...

           – Co do cholery?! – zawołał z oburzeniem Syriusz, już celując w woreczek różdżką.

Okularnik rzucił się przed nim na stół, osłaniając przedmiot dłonią i podając go wprost gajowemu.

          – Dlaczego wszyscy czyhają na owoce mojego talentu?! – burknął z wyrzutem. – Po prostu niedawno się obudził... nie chciałem go dłużej męczyć...

               Hagrid nie czekał na rozwój tej osobliwej dyskusji, tylko drżącymi palcami rozwiązał wstążkę. Coś z lekkim stukiem uderzyło w drewniany blat... a potem dziwnymi, nieco kanciastymi ruchami, popełzło po nim i zatrzymało się wprost pod chybotliwym światłem zwisającej z sufitu lampki.

               Coś, co miało długość łokcia i wiło się wściekle, poruszając przymocowanym z jednej strony, metalowym dzwoneczkiem. Na całej powierzchni tego czegoś pyszniły się wyraziste barwy – po bokach był to neutralny odcień bardzo jasnego drewna, ale pośrodku lśnił dziwaczny czerwono-zielony wzór, kojarzący się trochę ze szkocką kratą, a trochę ze szlaczkami, które mugolskie dzieci malowały w zeszytach. Remus, Syriusz i Peter pochylili się nad stołem, by lepiej widzieć wyginające się segmenty – nienaturalnie, trochę geometrycznie, jakby stworzenie samo próbowało upodobnić się do kanciastego szlaczka, albo jakby mieli do czynienia ze sztywną, łamiącą się gałązką.

           – Dżdżownica! – zdumiał się Remus.

          – Wykałaczka! – zawyrokował w tym samym momencie Syriusz.

        – Wycznica! – oznajmił z dumą James. Jego ręka bezwiednie powędrowała do włosów, tarmosząc niemiłosiernie, i tak już godną pożałowania, fryzurę. – Ale dla ułatwienia, możemy uznać, że to dżdżownica. Dżdżownica Dżoł!

       – Co?! – zapytał głupio Peter.

       – Dżoł! Tak ma na imię! – Okularnik przycupnął na skraju swojego krzesła, pozwalając sobie wreszcie na łyk herbaty. – Evans sprezentowała Hagridowi motyla, który jednak jest użyteczny tylko w okresie Świąt... jeśli w ogóle... Więc teraz otrzymał bardziej uniwersalne zwierzątko! Na razie wystroiłem Dżołeja w bożonarodzeniowy outfit, ale potem wystarczy mu ściągnąć dzwonek! Poza tym nauczyłem go zjadać ślimaki, więc wiosną można go spokojnie trzymać w ogródku i jeszcze okaże się pożyteczny! I, Wielkoludzie Gajowy, będzie ci przypominał przez cały rok, że o tobie pamiętamy! – zakończył z malującym się na twarzy, wyrazem absolutnego samozadowolenia.

       – Ale... to niewłaściwe... to znowu niepełna transmutacja... on jest za duży na wykałaczkę i na normalną dżdżownicę! Profesor McGonagall nie byłaby zadowolona! – pisnął Peter, na samą myśl o reakcji nauczycielki, kuląc się jeszcze bardziej, niż zwykle.

          Remus wybuchnął nieopanowanym śmiechem i niewiele brakowało, by niechcący zgniótł biednego Dżołeja. Syriusz powrócił do swojej codziennej obojętności, a Hagrid zaniósł się płaczem:

       – Jest...taki piękny! T-aaa-a-aaa-ki cudowny! Dziękuję! Nigdy nie dostałem takich prezentów... od nikogo... cholibka!

       – No, ba! Dżoł to unikat! – zgodził się Jim. W przypływie entuzjazmu chwycił z talerza kawałek świątecznego keksu i zatopił w nim zęby... na niepokojąco długą chwilę.

         Z oddali dobiegł dźwięk szkolnego dzwonu, przypominając im, że zostały tylko dwie godziny do próby generalnej chóru przed bożonarodzeniowym koncertem. Remus wyobraził sobie Pottera, usiłującego śpiewać z buzią sklejoną ciastem olbrzyma i doszedł do wniosku, że nawet wizyta w starej sali od eliksirów nie popsuje mu już humoru.


***


             Oczywiście się pomylił. Jego dobry nastrój zgasł bowiem, jak promień słońca, pod pianą chmur, gdy tylko przekroczyli próg pomieszczenia. Remus nigdy nie cierpiał na klaustrofobię, ale tym razem już sam szczęk klucza w zaczarowanym zamku zdemolowanej sali, wywołał w nim traumatyczne wspomnienie pułapki, w której się znalazł kilka tygodni temu, tuż przed wschodem księżyca. Na pierwszy rzut oka, nic się od tamtego czasu nie zmieniło – pośrodku komnaty walały się połamane meble, na półkach stały zakurzone, puste fiolki po składnikach do mikstur, a z zardzewiałego kranu kapały krople brudnej, szarawej wody. Jedna z szuflad, ta, w której ostatecznie znaleźli resztki bezoaru, wciąż była wysunięta, bezwstydnie prezentując swoją pozostałą zawartość w postaci nadgniłych oczu węgorza i kilku zapomnianych źdźbeł lawendy.

A jednak.

             Dało się wyczuć, że odkąd ostatni raz tu zawitali, ktoś naruszył dziwną pustkę tego miejsca. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem, Remus ledwo powstrzymał drżenie ciała (nie chciał, by James to zauważył i odesłał go do dormitorium – przecież musiał w końcu jakoś pomóc przyjaciołom!). Zamiast tego skupił wzrok na lśniących plamach, pokrywających kamienną posadzkę. Były ciemnoszare, niewielkie i niekształtne, jakby ktoś w pośpiechu próbował wynieść świeżo uwarzony eliksir i niechcący trochę cieczy wychlusnęło mu się z kociołka. Poza tym w pobliżu wciąż roztaczała się ledwo wyczuwalna, a jednocześnie niemal bolesna woń. Uderzała w nozdrza dziwnym, ciężkim, słodko-gorzkim aromatem, który kojarzył się Remusowi ze zgniłymi owocami, zwiędłymi kwiatami, albo duszącym dymem kadzidła.

           Zrobił dwa kroki do przodu, krztusząc się i niemal dławiąc, jakby jego drogi oddechowe rozpaczliwie zapragnęły pozbycia się nawet tak subtelnej nuty tego obrzydliwego zapachu. Nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego. Co więcej, mógł się założyć o wszystkie swoje oszczędności (mało atrakcyjna kwota), że dla Ślizgonów, którzy ostatnio wybrali tę salę na miejsce swoich czarnomagicznych praktyk, również było to nowe doświadczenie.

         – Wszystko ok, Luniu? – Okularnik natychmiast położył mu rękę na ramieniu.

      Remus zamaszyście pokiwał głową, zasłaniając dłonią usta. Z przerażeniem odkrył czerwoną kroplę krwi na palcach, więc skulił się bardziej, chowając nos w chusteczce i udając kolejny atak kaszlu.

     Chłopcy nie mogli zobaczyć, że znowu leci mu krew! Nie mogli! Przez cały dzień był kompletnie bezużyteczny i tylko opóźniał eskortę gzinka, a teraz, kiedy tak liczyli, że wreszcie im pomoże, miałby znowu ich rozczarować?! Nagły gniew szarpnął jego wnętrznościami.

          Weź się w garść, ty żałosny słabeuszu! – warknął na siebie w myślach, nieco zbyt brutalnie szczypiąc się w nasadę nosa. – James, Syriusz i Peter poszli z tobą do Wrzeszczącej Chaty, a ty nie potrafisz nawet podać im nazwy eliksiru!

        – Wiesz, Lupin, to podły zapach, ale nawet mój arystokratyczny nos jakoś go znosi, więc nie musisz wciskać sobie chusteczki aż do mózgu! – mruknął Syriusz, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.

Remus zdobył się jedynie na słaby uśmiech.

       – Nigdy wcześniej nie spotkałem się z niczym podobnym... – wykrztusił. Starał się ze wszystkich sił przypomnieć sobie wywary, o których profesor Slughorn wspominał na ich lekcjach, a nawet skomplikowane receptury, które sam kiedyś widział w podręczniku Josha McKinnona, ale żadna z nich nie wydawała się pasować do unoszącej się w tym miejscu woni. Poczuł, jak bolesny ciężar winy opada mu na pierś.– Ja... naprawdę nie wiem...

      – Smark pewnie by wiedział, ale raczej go nie zapytamy... – Black zrobił kilka kroków w przód i przysiadł na połamanym stoliku.

      – Zdradził swoim koleżkom, że to jakiś paskudny eliksir, tylko nie sprecyzował, jaki – zgodził się Jim, w zamyśleniu pocierając podbródek. – Kto jeszcze, poza nauczycielami, mógłby to wiedzieć? Ktoś godny zaufania?

        Przez chwilę pomiędzy nimi zawisła ciężka, bogata w treść cisza, która zdawała się dosłownie wypływać z intensywnego spojrzenia Syriusza, a potem usta chłopaka ułożyły się w przerażający kształt jednego, krótkiego wyrazu:

     – Evans.

     – Mówiłem o kimś godnym zaufania, a nie pożałowania, Black! – syknął okularnik. W jego głosie zabrzmiała mieszanina urazy i rozbawienia, ale Syriusz tylko wzruszył ramionami:

     – Ona prawdopodobnie jest godna jednego i drugiego... ale jeśli znasz jeszcze kogoś, kto wymiata na eliksirach, to ja się wcale nie upieram!

     – A jak poleci z tym do Smarka?!

     – Nie zrobi tego, jeśli ją odpowiednio nastraszymy powagą sytuacji.

     – Nie widzę innego wyjścia, Jimmy – mruknął cicho Remus, zdeterminowany, by znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie problemu i by móc opuścić salę, która wciąż przyprawiała go o mdłości. Mógłby sam porozmawiać z Lily. Wiedział, że dziewczynka go nie zlekceważy, ani nie wyśmieje. Wiedział też, że potrafiłby przeprowadzić taką rozmowę delikatniej od okularnika i może chociaż w taki sposób pomóc przyjaciołom...

     – No, dobra. W takim razie musimy poczekać, aż Evans wróci do zamku... – zgodził się niechętnie Potter i zanim zdążył dodać coś jeszcze, Peter już przekręcał klucz, by wypuścić ich na zewnątrz. Widocznie on także miał dosyć dusznej atmosfery tego pomieszczenia.

        Remus z wdzięcznością wypadł na szkolny korytarz... by przekonać się, że jednak stara, cuchnąca sala od eliksirów była całkiem przyjemnym, bezpiecznym miejscem.


=======

Kochani, nie będę się już upokarzać kolejnymi usprawiedliwieniami :(. Mój ogromny zastój w pisaniu ma oczywiście swoje powody, ale obiecuję Wam, że nie zrezygnuję z tej historii (na pewno nie bez uprzedzenia)! Udało mi się wreszcie zmęczyć ten rozdział - dość długi, ale zdaję sobie sprawę, że  przegadany, taki "przejściowy". Uznałam jednak, że mnogość wątków, które się ostatnio pojawiły, wymaga pewnego "podsumowania" (nie mogłam np. wspomnieć o tym, że chłopcy nieświadomie trafiają do Pokoju Życzeń i nie opisać, choć tak pobieżnie, jak udało im się w końcu zrozumieć mechanizm działania tego miejsca). Przepraszam za tę półroczną przerwę i za tak marny powrót (mieliście prawo się trochę wynudzić podczas lektury). Kolejny rozdział zawiera już troszkę więcej akcji i jest gotowy, więc pojawi się w przyzwoitym odstępie czasu :). Chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by wrócić do w miarę regularnych publikacji (nie wiem, czy się uda, ale spróbuję!). A tymczasem zajmę się także lekturą Waszych dzieł (wiem, że na tym polu też spektakularnie zawaliłam) <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro