Rozdział 24 ,,Sztuka przyjaźni,,

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

              Elegancka woń drzewa sandałowego, płynnie mieszała się ze śliwką w czekoladzie, skórzanym futerałem na składniki do eliksirów i Wywarem Skupienia, by dalej przejść w lekki orzeźwiający aromat wiosennego powietrza, nasyconego zapachem świeżego prania, rosy, Eliksiru Dobrych Snów i kwitnących krokusów. Severus Snape przymknął powieki. Zbliżył nos do płonącej świecy, po raz ostatni chłonąc te wszystkie nuty – każdą inną, ale każdą równie piękną. Po raz ostatni pozwolił sobie zerknąć na pospiesznie nakreślone na wieczku zdania:


Proszę, nigdy nie wątp w naszą przyjaźń. To Ty jako pierwszy pokazałeś mi magię i dzięki Tobie poczułam, że mój dar może być błogosławieństwem. Teraz odrobinę tej magii starałam się zamknąć w świetle świecy i zwrócić Tobie choćby namiastkę tego, co razem odkryliśmy. Wesołych Świąt!

Lily


            Tylko ona mogłaby o nim pomyśleć, przygotowując świąteczne prezenty. Tylko ona znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że mimo swojej ponurej osobowości, w głębi serca, kocha wiosnę. Przecież sama była jego wiosną! Płomień zamknięty w szklanej kuli, lśnił jaśniej niż powinien, a co jakiś czas, wielkie sople barwnego wosku spływały powoli w dół naczynia, tworząc na nim fantazyjne, ruchome wzory, niczym malujące się za oknami wzgórza i doliny. Zapach też był nazbyt intensywny i trwały, a jego poszczególne warstwy dało się wyraźnie wyróżnić. Jak sam Severus – z zewnątrz chłodny i spokojny, w sercu stęskniony za najdrobniejszym przebłyskiem światła i życia. W tej krótkiej chwili poczuł ukłucie żalu, że nie uległ namowom przyjaciółki i odmówił spędzenia Świąt z jej rodziną. Lily zapewniała go, że reakcja Petunii już jej nie obchodzi, a państwo Evans na pewno będą zachwyceni jego odwiedzinami. On jednak poczynił już zdecydowane postanowienie.

             Kiedy kilka dni temu podeszła do niego Narcyza Black i zaproponowała mu potajemną naukę znacznie silniejszej, bardziej prastarej magii, jeszcze się wahał. Nie był idiotą. Doskonale wiedział, o jaką magię im chodzi. Wiedział też, jaka ideologia się za nią kryje i budziła w nim ona jedynie pusty śmiech zażenowania. Severus czuł względem mugoli czystą pogardę i zniesmaczenie, ale wiara w to, że stanowią oni jakiś inny gatunek człowieka, że niszczą świat czarodziei i że trzeba się ich pozbyć, zakrawała już na karykaturę zdrowego rozsądku. Ślizgoni, zaangażowani w te praktyki, wydawali mu się śmieszni w swoim fanatyzmie, bezkrytycznej wierze w proste rozwiązania i absurdalnym poczuciu własnej wielkości. Słyszał nieraz, jak szeptem umawiają się na swoje spotkania, jak młodzi potomkowie największych rodów przekazują sobie drżącymi głosami, po kątach, że: „oto nadchodzi już ich przywódca, wielki lider, arcymistrz każdej dziedziny magii..."

Żałosne!

              A jednak zdawał też sobie doskonale sprawę z tego, ile ta zakazana gałąź nauki ma mu do zaoferowania. Zaklęcia, których nie zna nikt inny, przestrzeń, by wreszcie pokazać światu pełnię swojego potencjału, brak ograniczeń dla wyobraźni i... kontrola. Władza, która ubierze bezbronnego chłopca w niemal niepokonany pancerz, zmusi otoczenie do okazywania mu szacunku... Na razie mógł liczyć jedynie na uznanie Horacego Slughorna, który już w październiku zaoferował jemu i Lily członkostwo w swoim Klubie Ślimaka:

            – Zwykle nie proponuję tego w młodszych klasach, ale jesteście jednymi z najzdolniejszych uczniów, jakich miałem! Spotykamy się na bankietach, raz w miesiącu! Wolałbym, żebyście uczestnictwo w nich odłożyli na przyszły rok, ale już teraz zapraszam na nasze cotygodniowe dodatkowe zajęcia! Przyjdźcie, kiedy będziecie mieli ochotę! – Te słowa wywołałyby w Severusie czystą ekscytację... gdyby chwilę później nauczyciel nie zaproponował tego samego Potterowi i Blackowi.

            Jedynym atutem tych dwóch debili był fakt, że obaj mieli bogatych i wpływowych rodziców!

            Do dziś pamiętał wściekłość, która kipiała w jego trzewiach, kiedy Potter nonszalancko potarmosił gniazdo na swojej głowie i bez krzty wyczucia, wydarł się na pół klasy:

           – Dziękujemy, profesorze! To prawda, że ja i Syriusz mamy rękę do eliksirów, ale niestety cierpimy obecnie na nadmiar zajęć dodatkowych! Niedawno zdecydowaliśmy nawet, że wzbogacimy swoimi głosami szkolny chór...

            Okrągła twarz Slughorne'a pokryła się karminowym rumieńcem i mistrz eliksirów, ku skrajnej furii Severusa, zamiast się oburzyć i ukarać Gryffindor, począł się gwałtownie wycofywać:

         – Ależ naturalnie, naturalnie, chłopcy! To wielka szkoda, oczywiście, ale rozumiem! A co tam słychać u twojego ojca, Syriuszu? Czy nadal pracuje w Ministerstwie? Pamiętam, jak zdawał u mnie owutemy! Bardzo elegancki z niego człowiek! I twoja matka... tak... to prawdziwa kobieta z klasą!

            Ostrze noża, którym Black kroił akurat figi abisyńskie (godna pożałowania precyzja w odmierzaniu równych kawałków!), omsknęło się wtedy na śliskiej skórce i z niewiarygodną siłą wbiło się w drewnianą tacę.

          – Wspaniale, dziękuję! – Chłopak wycedził przez odsłonięte w sztucznym uśmiechu zęby. – U mnie wszyscy zdrowi!

              Głośny syk przerwał tę pogawędkę, kiedy warzony przez Gryfonów eliksir uspokajający, spienił się gwałtownie i rozlał po całym kamiennym stole.

          – No, i rozproszył nas pan! – mruknął bezczelnie James Potter, bezskutecznie usiłując ratować resztkę wywaru za pomocą miedzianej chochli.

              Severus pomyślał w tamtej chwili, że szczęśliwie się złożyło. Gdyby ci kretyni doprowadzili swoje dzieło do końca, nieszczęśnik, który wylosowałby degustację tego żałosnego kompotu, w najlepszym wypadku wylądowałby w Skrzydle Szpitalnym z zatruciem pokarmowym stulecia.

           Niedługo po tej lekcji, podjął ostateczną decyzję. Zostanie na Boże Narodzenie w zamku i weźmie udział w tajnym spotkaniu starszych Ślizgonów! Co więcej, postara się im zaimponować, by jak najszybciej wciągnęli go w te najbardziej skomplikowane elementy swojego szkolenia!

        Zawód, który pojawił się w zielonych oczach Lily, kiedy oświadczył, że nie wróci z nią do domu, niemal skłonił go do zmiany zdania, ale Severus potrafił być uparty... i dyskretny.

          Nie po raz pierwszy zataił przed przyjaciółką swoje prawdziwe zamiary. Wiedział, że nie byłaby zachwycona całą tą sytuacją, ale czuł jednocześnie, że nie powinna się w to mieszać. To była wyłącznie jego sprawa!

          I właśnie ta myśl sprawiła, że tym mocniej poczuł ukłucie niepokoju. Początkowo fakt, że Potter ze swoją żałosną bandą, wpadli w zastawione przez niego magiczne sidła pod salą szkoleń, wywołał w nim dziwną mieszaninę niedowierzania, strachu i... mściwej satysfakcji (gdyby Narcyza Black nie dostała wtedy jakiegoś histerycznego napadu wyrzutów sumienia i nie sprowadziła podstępem McGonagall, cała historia mogłaby rzeczywiście skończyć się w tragiczny sposób). Teraz jednak nie miał pewności, że Potter nie poskarży się na niego nauczycielom, a co gorsze – Lily. Nawet więcej – był pewien, że ta żenująca, zarozumiała wesz, dokładnie to zrobi!

             Pochylił się niżej nad świeczką, chłonąc uspokajającą woń krokusów. Nie! Lily nie potrafiłaby go znienawidzić. Ona w ogóle nie znała tego uczucia! Zresztą gdyby Potter zaczął gadać, Severus wszystkiego mógłby się wyprzeć! Wystarczy tylko zajrzeć do sali i upewnić się, że nie został w niej po nim żaden ślad!

             Skarcił się za własną melancholię i poderwał głowę, gotów do drogi. Zanurzył stopy w miękkim, szmaragdowym dywanie, lekceważąc ciekawskiego druzgotka, który przykleił swój pyszczek do jednej z szyb i obserwował wnętrze pomieszczenia zdegustowanym wzrokiem. Zazwyczaj Severus lubił godzinami śledzić poczynania podwodnych stworzeń i wpatrywać się w nieprzeniknione głębie jeziora, które otulały lochy Slytherinu z każdej strony, teraz jednak nie miał na to czasu. Rozejrzał się po opustoszałym dormitorium, w poszukiwaniu swojej różdżki. Panował tu stały półmrok, który nadawał bogato rzeźbionym łóżkom, misternie tkanym gobelinom i wijącym się za szybami wodorostom, złowieszczego wyrazu. Wszystko było jednak niezmiennie eleganckie, niemal wyrafinowane, jakby Salazar Slytherin od początku przygotowywał rezydencję dla elity społecznej, a nie zwykłe uczniowskie sypialnie. Nieustanny, falujący szum wody, snująca się po pomieszczeniu zielonkawa poświata i dogasające pochodnie, potęgowały wrażenie upływającego czasu, a jednocześnie uniemożliwiały jego dokładne oszacowanie.

              Severus zerknął więc na wielką, wypełnioną jadeitami klepsydrę w rogu pokoju, a potem na umiejscowioną pośrodku fontannę-szachownicę. Strumień popielatej wody spływał akurat z latarni na szczycie jednej z bazaltowych wież i, z dźwięcznym pluskiem, uderzał w porcelanowe, czarno-białe pola, z dala od szklanego hetmana. Oznaczało to, że na zewnątrz zapada już zmrok. Ciemność zadziałałaby na jego korzyść, ale wiedział, że powinien się spieszyć, by dotrzeć na kolację i nie wzbudzać podejrzeń.

          Pokój Wspólny Slytherinu pozostawał jednym z najpiękniejszych miejsc w zamku. Nisko sklepiony, ale niezwykle rozległy, również kąpał się w półmroku wodnych głębin, które zdradzały swoje tajemnice każdemu, kto spojrzał w jedno z dziesięciu zaokrąglonych okien. Z sufitu zwisały łańcuchy, na których powieszono eleganckie, zielone latarnie, swobodnie okalające okazały żyrandol. W niemal każdym wolnym kącie poustawiano z kolei fontanny. Największa z nich wmontowana została w środek spiralnych schodów, wiodących do dormitoriów. Woda spływała z ich szczytu spokojną, przejrzystą taflą. Przed wysokim kominkiem stały skórzane, ciemnozielone kanapy i fotele, a na polerowanym mahoniowym gzymsie tkwił mosiężny zegar. Właściwie całe pomieszczenie zdawało się stanowić jakąś bańkę, wypełnioną ciszą i dobrym smakiem. Wszędzie sączyła się woda i wszędzie zielonkawe światłocienie koiły zmęczone oczy. Pozorny spokój. Choć Ślizgoni zawsze rozmawiali tu stłumionymi głosami, przestrzegając najbardziej restrykcyjnych zasad grzeczności i okraszając dyskusje całą gamą pełnych wzajemnego szacunku gestów, w rzeczywistości toczyli bez przerwy wielką, salonową grę.

            Nawet teraz, w pokoju znajdowało się sporo osób (wielu z nich wolało spędzać Boże Narodzenie w Hogwarcie), ale jak zwykle, poza kurtuazyjnymi skinieniami głową, nikt nie zwrócił na Severusa większej uwagi. Nie przeszkadzało mu to ani trochę. Można powiedzieć, że z pasją odwzajemniał ich uczucie – obojętność. Odkąd tylko znalazł się w Hogwarcie, koledzy, za pomocą chłodnej, pasywno-agresywnej uprzejmości, nie pozwalali mu zapomnieć o tym, że Tobias Snape to mugol, więc Severus nie powinien rościć sobie praw do wejścia w kręgi towarzyskie Slytherinu. Dopiero grupka amatorów tak zwanej czarnej magii, zauważyła jego talent i postanowiła nieco nagiąć własne zasady. Nawet oni jednak nie zaufali mu na tyle, by otwarcie przedstawić swój światopogląd na kwestię czystości krwi.

         – To po prostu grono przyjaciół, w którym chcemy rozwijać swoje zdolności, bez ograniczeń – tłumaczyli, jakby naprawdę wierzyli, że będzie na tyle głupi, by to łyknąć. Zbędny wysiłek. Kwestia krwi budziła w nim dokładnie takie uczucia, jak oni sami – obojętność. Nie przeszkadzałoby mu, gdyby obie strony (entuzjastów mugoli i zwolenników czystości) po prostu się wzajemnie powybijały, uwalniając resztę świata od swojego towarzystwa. Obawiał się tylko, że wtedy ci durni mugole rozpleniliby się okrutnie, bo to właśnie oni stanowili najliczniejszą i najbardziej prymitywną część ludzkości...

          Severus minął wylegującą się przy choince grupę, skupioną wokół Garreta Macnaira (żenująca sfora bogatych dzieciaków, które czuły się lepsze od innych), dyskutujących o czymś z przesadną dystynkcją kolegów Dragoniusza Mulcibera (wszędzie za sobą łazili i kłaniali się sobie w pas, ale każdy wiedział, że w rzeczywistości się nienawidzą), zanurzoną w lekturze świtę Selyi Harvensen (te głupie dziewuchy chyba wierzyły, że przejdą do historii, dzięki swoim wątpliwym osiągnięciom naukowym), a w końcu szepczących coś do siebie w kącie Narcyzę Black, Augustusa Rookwooda i Evana Rosiera (gratulacje, wy intelektualni inwalidzi – wcale nie widać, że próbujecie coś ukryć!). Narcyza wydawała się jeszcze najrozsądniejsza z tej paczki, bo co chwilę wybuchała nerwowym chichotem i zalotnie wygładzała platynowe loki, by stworzyć pozór, że rozmowa dotyczy jakichś miłosnych plotek.

            Brakowało chyba jeszcze tylko, skulonego gdzieś w kącie Regulusa Blacka, który, jak zwykle bez powodzenia próbowałby pozostać niezauważonym. Tego nazwiska nie dało się jednak zlekceważyć, więc gdy tylko chłopiec pojawiał się w ich polu widzenia, rzesza Ślizgonów zagadywała go, składała wyrazy szacunku, albo częstowała ciastkami.

            Severus z obrzydzeniem odwracał w takich chwilach wzrok. Zalewała go fala wściekłości, którą jednak umiał okiełznać, by nie przypominała wrzącego gejzeru, tylko właśnie tę powolną, chłodną ścianę wody, przesączającą się nieustannie pomiędzy kamiennymi kolumienkami schodów. Regulus Black, którego jedynym atutem było rodowe nazwisko! Regulus Black, który omiatał Pokój Wspólny tym swoim czujnym, inteligentnym spojrzeniem, każdemu okazując sympatię, a jednocześnie każdego trzymając na dystans! Zachowywał się, jak zbity pies, a przecież miał w życiu wszystko podstawione pod nos!

           Jego starszy brat był jeszcze gorszy! Bogaty dzieciak, z bogatego domu, który z nudów zaczął strzelać jakieś fochy i jeszcze uważał, że należy go za to podziwiać! Jaki problem mógł mieć Syriusz Black?! Na start otrzymał stosy galeonów i bezbrzeżny szacunek otoczenia! Zamiast schylić łeb z wdzięcznością, krzywił się na to, kpił, przysparzając rodzicom wstydu! Pysznił się tą swoją żałosną krucjatą! Rozkapryszone książątko!

           Jeden Potter mógłby go prześcignąć w bezczelności. Złoty chłopiec z ego większym niż cały Hogwart, niewiedzący już, co jeszcze idiotycznego zrobić, by zwrócić na siebie uwagę otoczenia! Obrzydliwej zarozumiałości, dorównywała skrajna głupota. Miał mentalność kilkuletniego, zepsutego bachora, który w dodatku zapewnia sobie poklask, ośmieszając innych ludzi...

          Severus nienawidził ich obu całym swoim sercem i nie rozumiał, dlaczego nikt nie podziela tych uczuć.

           Dopiero ukąszenie chłodnego powietrza przywróciło go do rzeczywistości i zdał sobie sprawę, że w zamyśleniu pokonał większość drogi na piąte piętro. Minął posąg łabędzia, milczącą zjawę Szarej Damy, a w końcu prawie się zaplątał w girlandy ostrokrzewu, zdobiące uchylone okno. Zamknął je możliwie najciszej. Wolał pozostać niezauważony, tym bardziej że od pamiętnego incydentu, wokół sali na pewno częściej krążyli nauczyciele i prefekci, gotowi powiązać ewentualnych odwiedzających z klątwą cienistych węży. Mimo to Severus poczuł ukłucie dumy na wspomnienie swojego zaklęcia. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że znacznie wykraczało ono poza poziom którejkolwiek klasy. Do licha! Sam je przecież wymyślił! Potter i Black nie potrafiliby nawet machnąć różdżką w podobny sposób, a uważali się za królów Hogwartu, co już sa...

         – Przyjaciele, jesteśmy królami Hogwartu! Żadna tajemnica tego miejsca, nie pozostanie nieodkryta!

          Minęła dłuższa chwila, wypełniona oszołomionymi mrugnięciami oczu, zanim Severusowi udało się w pełni zrozumieć ironię zaistniałej sytuacji. Nie zdążył się ukryć za kamiennym filarem, kiedy przed progiem zapieczętowanej sali od eliksirów, do której właśnie zmierzał, pojawiła się wątła sylwetka Remusa Lupina. Gryfon wybałuszył na niego oczy i wykonał dziwaczny ruch, jakby w przerażeniu próbował się gwałtownie wycofać, albo zagrodzić drogę osobom, stojącym za nim. Bezskutecznie. Zza jego ramienia natychmiast wystrzeliła bowiem potargana czupryna Jamesa Pottera.

          – Luniu, psujesz moją przemowę motywacyjną! Właśnie dochodziłem do sedna! Mówiłem, że jesteśmy królami Hogwartu, więc... – Okularnik urwał gwałtownie, gdy wreszcie dostrzegł przyczynę zamieszania.

       Severus odruchowo cofnął się o krok i, równie odruchowo, wykrzywił usta w kpiącym uśmiechu.

       – Znów jesteście spragnieni wrażeń, co Potter? Mogę to naprawić... – wycedził.

             Orzechowe oczy Gryfona zamieniły się w wąskie szparki, a jego prawa dłoń sięgnęła do kieszeni szaty, prawdopodobnie w poszukiwaniu różdżki. Severus trzymał własną różdżkę w pogotowiu, więc poczuł pod skórą buzującą euforię. Zanim jednak zdołał zdecydować się na konkretne zaklęcie, coś zaszeleściło z jego lewej strony, a potem uderzyło go gwałtownie w brzuch. Zatoczył się i runął na bok, boleśnie obijając żebra o kamienny miecz zdumionego posągu Henryka Zdobywcy.

           – Ty oślizgły gnoju! – Syriusz Black, w pełni uzbrojony, z wyrazem furii na bladej twarzy wysunął się zza pleców przyjaciół.

            Severus pozwolił sobie w myślach na siarczyste przekleństwo, choć żaden mięsień nawet nie drgnął na jego chłodnym obliczu. Black i te błyskawiczne, niewerbalne zaklęcia! Spróbował się ruszyć, ale uzyskał jedynie tyle, że spocona dłoń, omsknęła się o podest posągu i uderzył w podłogę również brodą.

         – Nie podniecaj się tak, Black – burknął. – W życiu trzeba umieć przegrywać!

Z gardła Gryfona wydobył się bardzo niski, niepokojący pomruk:

        – To świetnie! Masz okazję, by się w końcu nauczyć!

               Coś bolesnego zacisnęło się na klatce piersiowej Severusa. Coś, co zdefiniował, jako groźbę upokorzenia i bolesną świadomość sytuacji, w jakiej się właśnie znalazł. Postanowił jednak zachować swoją ulubioną maskę obojętności, a nawet pozwolił sobie na cichy, szyderczy śmiech:

         – Zaczynam trochę żałować, że postawiłem na czatach tylko kilka węży... Można było przewidzieć, że wścibscy konfidenci, jak zwykle będą mieli więcej szczęścia, niż rozumu...

          – Przestań chrzanić, Smarkerusie! – wtrącił się James, który wreszcie odnalazł różdżkę. W jego głosie zabrzmiała dziwna, desperacka nuta. – Mogłeś zabić przypadkową osobę! Na przykład jakiegoś pierwszoroczniaka!

Tym razem Severus roześmiał się głośno i szczerze:

           – Chcesz mi zrobić wykład o odpowiedzialności, Potter? TY?! Nie ośmieszaj się! Chociaż w sumie śmiech, to jedyne, co potrafisz wywoływać w ludziach!

            Kątem oka dostrzegł, że Pettigrew staje tuż obok, również celując w niego różdżką, a Lupin wycofuje się w panice pod ścianę, jakby nie do końca wiedział, co robić. Jego oczy błądziły od Severusa, do Pottera i Blacka, a ramiona drgały niespokojnie, niezdecydowane, czy powstrzymać kumpli, czy zacisnąć się na gardle ich wroga. Żałosne!

Okularnik splótł ręce na piersi:

            – Lepszy śmiech, niż obrzydzenie! Umyj włosy i zajmij się chociaż odrobinę bardziej godną dziedziną magii, Smarku! Wierzę, że potrafisz!

Severus dostrzegł swoją różdżkę za podestem posągu. Była dosłownie w zasięgu jego ręki. Musiałby tylko przedłużyć tę żenującą dyskusję, by odwrócić uwagę...

          – Mówisz tak o każdej dziedzinie, która cię przerasta, Potter? – syknął.

           Gryfon pierwszy uniósł dłoń, więc nie miał wyjścia i rzucił się w stronę zgubionej własności. Zaklęcie minęło jego głowę o cal. Zacisnął palce na znajomym kształcie drewna leszczyny i wyprostował się błyskawicznie, gotów do kontrataku.

         – Drętwota! – krzyknął, w duchu przeklinając echo, które poniosło głos do dalszych zakątków korytarza.

       – Expulso!

       – Rictumsempra!

       Black i Potter zaatakowali jednocześnie, ze zdumiewającą zaciekłością. Severus został zmuszony do postawienia tarczy, a potem drugiej i trzeciej...

         – Wyplenimy ze szkoły ciebie i ciągnący się za tobą odór tej magii! – Twarz Blacka zastygła w wyrazie odrazy. Barwne rozbłyski zaklęć kontrastowały dziwacznie z jej bladością, tak że przez kilka sekund można było uznać ją za wyjątkowo wściekły, szkolny posąg. Byłby to jednak tragiczny błąd. Gryfon poruszał się i ciskał urokami, z prędkością, która sprawiała, że Severus ledwo mógł rejestrować kolejne promienie, zmierzające w swoją stronę. Nie miał szans na nic, prócz biernej obrony, a i to stawało się coraz trudniejsze, szczególnie że Potter także nie próżnował. O ile Black walczył finezyjnie, niemal tańczył, okularnik okazał się po prostu nieprzewidywalny. Opuszczał ręce, jakby chciał zrezygnować, a zaraz potem, strzelał oszałamiaczem prawie na ślepo, zza zgiętego ramienia...

      Chaos, coraz szybsze i bardziej jaskrawe światła, ból w wykręconym przy upadku nadgarstku...

       Severus sprawdzał się w pojedynkach. Wiedział o tym. Był w czołówce na lekcjach z profesorem Spinnem rok temu! Teraz jednak nie starczało mu czasu, by się zastanowić. Musiał się zastanowić!

       Skoczył za kamienny cokół tylko po to, by zyskać cenną sekundę. Pettigrew, który stał najbliżej, nie zaatakował go, najwyraźniej wciąż mierząc się z problemami z odpowiednim wycelowaniem.

Dobrze! Mógłby teraz wypróbować kolejne ze swoich autorskich zaklęć!

Expulso Maxima!

          Ramię Henryka Zdobywcy eksplodowało z hukiem, obsypując głowę Severusa dziesiątkami kawałków. Zanim zdążył choćby mrugnąć, coś z impetem rzuciło nim o ścianę, pozbawiając tchu. Przez jedną, okropną chwilę, był pewien, że umiera. Nie mógł się ruszyć nawet o pół cala. Obraz korytarza rozdwoił się, tańcząc w chmurze pyłu. A potem z tej szarawej mgły wynurzył się dwugłowy Potter. Podwójny koszmar!

          – Może teraz sprawdzimy, czy miłośnicy czarnej magii też będą mieli tyle szczęścia, co, Smarku? Głos okularnika był dziwnie zniekształcony, jakby także dobiegał z głębin szkolnego jeziora. Czy Severus cały czas znajdował się w dormitorium?! Nieważne. Skoro nie miał różdżki, mógłby zaatakować swoją inną, sekretną bronią. Już raz to zrobił. W zeszłym roku. Wtedy padło na Blacka, a dziś napatoczył się „król Hogwartu"...! Co prawda nie do końca panował nad tą zdolnością, ale gdyby udało mu się utrzymać kontakt wzrokowy, skupić się i zyskać na czasie...?

          Spróbował ułożyć usta na kształt odpowiedzi i ze zdziwieniem przywitał ochrypły szept, który dobył się z jego gardła:

         – Pieprz się, Potter!

           Dwie głowy nagle naskoczyły na siebie, zlewając się w jedną, na wpół rozbawioną, a na wpół zirytowaną twarz Gryfona. Podobnemu skompletowaniu uległa także reszta otoczenia, dobitnie uwypuklając unoszącą się w oddali różdżkę Blacka.

           – FINITE! – Nowy, dużo niższy głos, zadudnił w korytarzu. Co wy wyprawiacie?! Co to ma znaczyć?!

           Prefekt Gryffindoru stanął pośrodku, niemal całkowicie zasłaniając mu widok na, teraz boleśnie wyraźną, twarz okularnika. Severus prawie pożałował, że tak się stało. Już wyczuwał swoim umysłem papkowatą zawartość głowy tego idioty! Był tak blisko...!

           Pettigrew zapiszczał żałośnie i mocniej przytulił się do ściany, którą dotąd tak wytrwale podpierał, a Black ostentacyjnie przewrócił oczami.

         – Wszystko wytłumaczę, kapitanie! zapewnił gorliwie Potter. To był stan wyższej konieczności i sprawa honoru!

        – Sprawa honoru?! Jan Łęczycki skrzyżował ręce na piersi, gniewnie wpatrując się w chłopców. Przesunął się nieco, by móc objąć wzrokiem również Severusa. Kilku na jednego?! Rzeczywiście, Godryk Gryffindor pęka z dumy! Kwintesencja szlachetności w waszym wykonaniu!

       – Nic nie rozumiesz! parsknął Black, wykonując trzy chaotyczne kroki do przodu. Ze zmierzwionymi włosami, niespokojnym wymachiwaniem rąk i grymasem złości na idealnie proporcjonalnej twarzy, wyglądał trochę, jak rozsierdzony psiak. – Snape to podstępna kupa odchodów! Jest zwolennikiem jeszcze większej przewagi liczebnej po swojej stronie, a szczególnie wtedy, kiedy sam siedzi w bezpiecznej kryjówce!

Brwi prefekta uniosły się aż do linii czarnych włosów.

          – Zaatakował was? Gdzie ta przewaga? I co w ogóle tu robiliście?! Mało wam było ostatnio wrażeń?

            Severus doskonale by się bawił tą sceną, gdyby nie skupiał się tak intensywnie na wniknięciu w pusty łeb Pottera. Teraz kiedy Łęczycki stanął trochę z boku, znowu mógł się wpatrywać w orzechowe oczy. Słyszał już znajomy, choć jeszcze niezrozumiały nurt myśli...

         –... złośliwe schody...

         – ... marne wyjaśnienia! Gryffindor traci pięćdziesiąt punktów!

        – Sam zaczął, a my...

        – Nie obchodzi mnie...

        Kolejne fragmenty dyskusji z prefektem docierały do niego z opóźnieniem, układając się w zaledwie urywki zdań, które straciły znaczenie. Narastały bowiem inne dźwięki, rozsnuwające mu przed oczami feerię barwnych obrazów, coraz wyraźniejszych i wyraźniejszych... A potem czyjaś dłoń wytrysnęła z ich środka, zatrzymując się tuż przed jego twarzą.

       – Dobrze się czujesz? Może chcesz iść do skrzydła szpitalnego? – Janek Łęczycki uśmiechał się z troską.

          Wściekłość i gorycz uderzyły w Severusa z nieznaną mu dotąd siłą. Wyłącznie ćwiczona przez całe życie sztuka samodyscypliny, sprawiła, że zmusił się do oderwania wzroku od jaskrawych plam myśli i skupienia się na starszym chłopaku. Niedobrze. Nie wynurzył się jeszcze do końca. Poczuł, że umysł Pottera zanika, ustępując przed innymi dźwiękami i obrazami. Innym umysłem. Bardziej poukładanym. Bardziej zagadkowym, smutnym i... pałającym zdecydowanie głębszym gniewem!

        Severus odzyskał kontrolę, ale nie chciał się wycofać. Zanurkował głębiej. W końcu wyodrębnił niewyraźny, blady obraz błękitne niebo, rozciągające się nad złocistymi łanami zbóż, karłowate wierzby i fruwające nisko jaskółki...

       Pragnął przyjrzeć się mu bliżej, ale nagle wszystko zniknęło i świadomość Severusa gwałtownie zaatakowały bardzo żywe, bliskie odgłosy szkolnego korytarza. Zamrugał w całkowitej dezorientacji, przesuwając rękoma po szczątkach posągu.

            Łęczycki nadal stał w tym samym miejscu, jednak nie wyciągał już dłoni, tylko stukał się palcem w skroń, posyłając mu krzywy uśmiech.

      – Nie próbuj! – mruknął cicho, ale z wyraźną ostrzegawczą nutą.

 Severus wytrzeszczył na niego oczy.

      SKĄD...?! JAK...?! On...wiedział?! Dlaczego, do cholery, prefekt Gryffindoru znał tajemnicę Severusa?! W jaki sposób zdołał się obronić?!

         Chłopak musiał wyczytać te pytania z jego zaszokowanej miny, bo w końcu skrzyżował ręce na piersi, pochylił się i szepnął:

        – W mojej Ojczyźnie to podstawowa umiejętność dla każdego, kto chce przeżyć...i walczyć.

         Severus miał milion kolejnych pytań. Miał pretensje. Uwagi. Komplementy. Prośby. I zdrową dozę ekscytacji. Nie zdążył jednak nawet otworzyć ust, kiedy Potter rozdarł się na cały korytarz:

      – Hej, tam z przodu! Czy my wam czasem nie przeszkadzamy?!

Prefekt podniósł się z ziemi:

       – Podstawową umiejętnością dla ciebie w tym momencie, Snape, jest natomiast odmaszerowanie do skrzydła szpitalnego. Guz rośnie ci na czole – oznajmił już głośno.

Nie wiadomo, dlaczego ta wiadomość spowodowała, że Black ryknął śmiechem.

      – Nie wyśmiewaj się, Syriuszu! – skarcił dramatycznie okularnik. – To może być guz złośliwy!

      – Jeszcze słowo, a ja zrobię się złośliwy! Zdaje się, że mieliście odmaszerować do dormitorium, prawda? – Łęczycki wyprostował się, mierząc Gryfonów gniewnym spojrzeniem.

          Lupin tkwił z boku, wbijając zawstydzone i przerażone oczy w podłogę, jakby spodziewał się odkryć na niej jakieś dzieło sztuki, Pettigrew kulił się za wciąż rozbawionym Blackiem, a Potter podjął wyzwanie i dumnie wpatrzył się w starszego chłopaka.

          – Zdrajca! – mruknął pod nosem, po czym odwrócił się na pięcie i wszyscy czterej, pod osobistą eskortą niewzruszonego prefekta, opuścili korytarz na piątym piętrze.


***


           – Prawie żałuję, że nie powiedzieliśmy Łęczyckiemu prawdy! Sam już nie wiem, czego bronię! – warknął James po raz tysięczny w ciągu ostatniej godziny. Co prawda udało mu się już wyładować pierwszą złość w dormitorium, ale nawet teraz, kiedy zmierzali na kolację do Wielkiej Sali, wciąż powracał do swoich gniewnych monologów. Remus jeszcze nigdy nie widział go tak sfrustrowanego.

           Musiał mu przyznać trochę racji. Opowieść o tym, że schody, które co czwartek wiodły na siódme piętro, zmieniły dziś zdanie, przenosząc ich na piąte, a potem cała czwórka postanowiła skorzystać ze znanego sobie skrótu i w ten sposób wpadli na Snape'a pod słynną już salą, nie tylko kosztowała ich „wydanie" lokalizacji faktycznego tajemnego przejścia za obrazem z rycerzami Okrągłego Stołu, ale także nie wydawała się dość wiarygodna. Poza tym uważał, że ktoś powinien wreszcie zatrzymać niebezpieczny proceder nauki czarnej magii. Wiedział jednak, że osobą, która poinformuje nauczycieli o zachowaniu Ślizgona, na pewno nie będzie Jim. Nie. Jim znajdzie setki innych, bardziej drastycznych sposobów na wyrażenie swojej opinii w tej sprawie, ale nigdy na nikogo nie doniesie. Szkoda. Snape, za to co zrobił, powinien tak naprawdę wylecieć ze szkoły, a nie zostać wciśnięty w wygodną dla siebie rolę ofiary...

         Remus wzdrygnął się na wspomnienie niedawnej bitwy. Musiał przyznać, że po prostu nie uważał nękania za sprawiedliwą karę. Dawno nie czuł się tak rozdarty, jak w tamtej chwili. Z jednej strony wszystko w nim krzyczało o interwencję. Kiedy Ślizgon został dosłownie wrzucony w ścianę przez zaklęcie okularnika, żołądek Remusa skręcił się ze strachu i współczucia. Z drugiej strony jednak... przecież nie mógł! Nie mógł stanąć po przeciwnej stronie. Nie po tym, ile przyjaciele dla niego zrobili. Nie po tym, jak troskliwie się nim opiekowali, jak go wspierali na każdym kroku... Gdyby zdecydował się bronić Snape'a, mogliby się zezłościć, chociaż pewnie byłoby jeszcze gorzej – poczuliby się rozczarowani, zdradzeni i odrzuceni! A przecież wszystko, o czym w tej chwili marzył, to okazanie im swojej wdzięczności, pomoc w ich trudnościach! Poza tym żołądek Remusa skręcał się jeszcze bardziej na samą myśl, że w tych okolicznościach, miałby okazać Ślizgonowi akceptację. Severus Snape faktycznie zasługiwał na karę. Tylko może... nie taką.

      – Niczego nie bronisz, James. Po prostu próbujemy to wszystko zakończyć! Skończymy z żałosnymi zamiłowaniami Smarkerusa i skończymy z Peruwiańską Zjawą! – wtrącił się Syriusz, a w jego głosie brzmiała taka groza, że Lupin aż się skulił.

Skuliła się również Aeria, która akurat w tym momencie, potknęła się w progu Wielkiej Sali i zahaczyła go ramieniem.

     – Przepraszam! – wymamrotała z lękiem, natychmiast ewakuując się na bok.

Remus wyraźnie widział, jak morderczy wyraz twarzy przyjaciela, zamienia się w zaniepokojony. Dziwna, błyskawiczna odmiana!

Black w ostatniej chwili zacisnął palce na nadgarstku dziewczynki i spojrzał jej prosto w oczy.

           – Nic się nie stało – powiedział dobitnie, puszczając rękę dopiero wtedy, gdy zobaczył cień uśmiechu, majaczący na jej buzi.

          Wielka Sala dosłownie lśniła od świątecznych światełek. Pod atramentowym sklepieniem, oprócz znajomych świec, zawisły okrągłe pęki jemioły, w których elfy uwiły małe gniazdka, a dookoła czterech stołów pyszniły się gigantyczne choinki, każda pełna ozdób w dwóch, wybranych odcieniach. Zajęli miejsce obok tej, na której profesor Flitwick wraz z profesor Sprout porozwieszali pachnące zimowe kwiaty, otulone lekką warstwą magicznego szronu i małe figurki leśnych skrzatów, które co jakiś czas, ciskały w siebie nawzajem złotymi żołędziami.

          Remus nałożył sobie pokaźną porcję ziemniaczanej zapiekanki, ale gdy odkładał półmisek, czyjaś dłoń zacisnęła się nagle na jego ramieniu.

         – Hej, co ci się stało w rękę?! – wykrzyknęła Zelda Falwick.

            Podążył za jej wzrokiem, napotykając znajomą szramę – pamiątkę po minionej przemianie w wilkołaka. Musiał zgubić bandaż przed salą! Poczuł, jak krew buzuje mu w skroniach, a umysł pracuje na najwyższych obrotach, by wymyślić jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie, ale okazało się to znacznie trudniejsze, teraz gdy mieli ferie świąteczne i nie mógł zwalić kontuzji na karb wyjątkowo złośliwych roślin w cieplarni profesor Sprout. Rana i tak wyglądała dużo lepiej, po potraktowaniu jej dyptamem, ale nadal postronne osoby przerażała głębokością, poszarpaną strukturą i osobliwym kształtem, przypominającym pazury.

             Zelda, naczelna szkolna plotkarka, przeniosła pytające spojrzenie na Petera, Jamesa i Syriusza, a Remusowi zrobiło się słabo.

           Nadeszła. To ta chwila, w której chłopcy powiedzą prawdę, albo zaczną się pokrętnie tłumaczyć, by potem wyznać Remusowi, że jednak to wszystko dla nich zbyt wiele... że już nie chcą dłużej brać w tym udziału...

         – Remus lunatykuje – wypalił James bez sekundy zawahania się, jakby miał przemyślaną tę wymówkę już od dawna. – Niezbyt często, ale jednak. Tylko... – Skrzywił się w absolutnie niepodważalnym wyrazie skruchy. – Proszę, nie mów o tym nikomu, ok? To wstydliwy problem. Kilka dni temu zapomniałem zamknąć okno i obudziłem się w środku nocy, w ostatniej chwili...

Policzki Zeldy poczerwieniały z ekscytacji.

        – Chciał skoczyć?! – wykrztusiła.

Syriusz gwałtownie pokręcił głową.

       – Wyrzucić wypracowanie Jima. Było fatalne, to prawda... ale wiesz... innego biedak nie miał. W każdym razie sowa Jamesa rzuciła się do heroicznej obrony... i mamy dowód na to, że z wiekiem, jej pazury nie stępiały.

        Rozmowa natychmiast zeszła na skomplikowaną osobowość biednego Filippidesa, ale Remus, ledwo przytomny z ogromu ulgi i wdzięczności, które go ogarnęły, już jej nie rejestrował. Spoglądał tylko na swoich przyjaciół, na to, z jaką lekkością okraszali opowieści wymyślonymi szczegółami, zmieniali temat, gdy dyskusja zaczynała znowu zbliżać się do niebezpiecznego punktu, albo perfekcyjnie symulowali emocje i... po raz pierwszy w życiu poczuł się całkowicie komfortowo. Ktoś zdjął z jego barków ciężar wyjaśnień. Ktoś osłaniał jego wahanie własnym gadulstwem i zamiast unikać zainteresowania otoczenia, przekierował je na fałszywy trop. Lunatykowanie perfekcyjnie tłumaczyłoby przecież ewentualne obrażenia, worki pod oczami, osłabienie organizmu i wymizerowaną twarz!

        Przyjaciele go nie wydali. Nie. Oni dla niego tworzyli perfekcyjnie przemyślaną, alternatywną rzeczywistość!

       Remus zamrugał, by odgonić niechciane łzy i zmusił się do przekierowania uwagi na drugą stronę stołu.

         – Podobno udało ci się zneutralizować tę czarnomagiczną klątwę. Jak to zrobiłeś? Mój ojciec twierdzi, że to program szkolenia w banku Gringotta, a nie coś, czego uczą na zajęciach... – Dorcas Meadowes pochylała się nad talerzem dwa miejsca dalej, wpatrując się świdrująco w Janka i Erzsike.

Gryfon wzruszył ramionami.

        – W Polsce uczymy się budowy takich uroków na normalnych lekcjach. Przedmiot nazywa się „Konstrukcja i dekonstrukcja zaklęć niebezpiecznych". Uważamy, że taka wiedza jest niezbędnym warunkiem skutecznej obrony.

      – Skutecznej obrony?!

      – Tak. Nie zawsze możesz użyć zaklęcia tarczy, albo przeciwzaklęcia, a przecież czarna magia przypomina zazwyczaj tkanie pajęczyn. Jeżeli uda ci się jakoś uwidocznić tę sieć, łatwo można nią manipulować. – Janek uśmiechnął się, podsuwając koleżance półmisek z pomidorami. – Mój znajomy zmienił kiedyś urok mrocznych sideł, w taki sposób, że nieszczęśnik, który wpadł na zaczarowane pole, zamiast utknąć w bolesnych kleszczach, odbijał się od ziemi, jak piłka kauczukowa. Facet był alkoholikiem i po tym incydencie stwierdził, że już nigdy nie spróbuje niczego, co ma więcej niż pół procenta.

Kilka osób wybuchnęło śmiechem. Dorcas jednak zachowała pełną powagę. Wydawała się wręcz zaintrygowana:

      – Pajęczyny i piasek. Świetnie! Czym jeszcze czarujecie? Powietrzem?

      – To nie był zwykły piasek, tylko ziemia zabrana z Węgier. – Łęczycki spochmurniał, zerkając ostrożnie na swoją przyjaciółkę. – Erzsike jest táltos.

      – Ty też jesteś czasami nieznośnie sentymentalny, ale ci tego nie wypominamy! – zauważyła z przekąsem Ashley Summerson, ale zyskała tylko tyle, że i Janek i jego węgierska przyjaciółka wyszczerzyli zęby.

       – Táltos to tam, skąd pochodzę, szamani, którzy potrafią uprawiać magię poprzez wsłuchiwanie się w naturę i korzystanie z potencjału, ukrytego w jej darach. Im silniejszy związek emocjonalny, tym nasza magia jest potężniejsza – mruknęła Erzsike. – Moja ziemia miała więc olbrzymią moc w moich rękach. To było tylko kilka ziaren, ale takich, które szeptały do mnie, zanim jeszcze postawiłam stopę w Wielkiej Brytanii. Najmądrzejsi táltos za pomocą jednego liścia z drzewa przed swoim domem, mogą sprowadzić trąbę powietrzną na całe wojska, a kropla rosy wystarczy im jako zwierciadło do przepowiadania przyszłości. Ci drobniejsi, jak ja, po prostu wspomagają swoje zaklęcia takimi atrybutami... dzięki temu możemy sobie poradzić bez różdżki.

           Remus przysunął się bliżej, zafascynowany tymi informacjami. Lektura zawsze pozwalała mu się wyciszyć, a bezpośrednia opowieść o innych rodzajach magii, była chyba jeszcze skuteczniejsza. Erzsike zamilkła jednak, jakby uznała temat za wyczerpany, a on jakoś nie miał odwagi, by dopytać o szczegóły. Dorcas okazała się śmielsza. Otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, jednak profesor McGonagall wybrała właśnie ten moment, by ogłosić próbę generalną chóru i dziewczyna niechętnie podreptała na podest, gdzie z dumnym uśmiechem już czekał Filius Flitwick. Ze stołów zniknęły dzbanki z sokiem dyniowym i półmiski pełne udek z kurczaka, a zamiast nich pojawiło się kilka ogromnych talerzy wypełnionych ciastkami malinowo-waniliowymi i karmelowymi, oraz pokrojoną w słupki marchewką, hojnie oblaną cynamonowym lukrem. Zimową herbatę zastąpiło z kolei gorące mleko, wzbogacone miodem i szczyptą korzennych przypraw. Wszystko to skojarzyło się Remusowi z posiłkiem, który dzieci w mugolskich domach zostawiały Świętemu Mikołajowi.

       – Ustawcie się, ustawcie, moi kochani! – wykrzyknął profesor Flitwick, klaszcząc w ręce, bo członkowie chóru nie zwrócili uwagi na jego głos, wciąż zajęci sprzeczkami i plotkowaniem. – Pamiętacie, od jakiej pastorałki zaczynamy, prawda?

Ręka Jamesa wystrzeliła nagle w górę. Było to na tyle niecodzienne zjawisko, że w całej Wielkiej Sali zrobiło się jakby odrobinę ciszej. Biednego Flitwicka tak ucieszyła ta oznaka zaangażowania, że od razu wskazał okularnika batutą:

       – Powiedz głośno, drogi chłopcze!

Jim nabrał powietrza w usta.

     – Rekomenduję przyjęcie do chóru Aerii Creswell-Swann, profesorze! – wrzasnął. – Ona ma ogromny talent, ręczę za to własnym głosem!

          W sali rozległo się kilka niepewnych śmiechów, a Remus natychmiast poczuł, jak siedząca za nim Aeria, kuli się i zsuwa z ławki niemal pod stół. Przesunął się nieco, by ułatwić jej ukrycie się przed wzrokiem innych. Na jej bladej buzi malowała się czysta, nieokiełznana panika.

      – Doprawdy?! Ależ bardzo proszę, nasza grupa jest otwarta na szeroką gamę głosów! Panno Swann, serdecznie zapraszam tu, na środek! Może zaprezentujesz nam jakiś utwór? – zaskrzeczał entuzjastycznie nauczyciel, chyba jako jedyny ufając osądowi Pottera.

         Remus ponownie się poruszył, ale nie znalazł już żadnej przestrzeni, która pozwoliłaby mu mocniej ukryć Aerię. Oczy Gryfonki wypełniły się łzami. Gdyby mógł, uderzyłby teraz Jamesa w ten jego poczochrany, głupi łeb...! No, dobra. Nie uderzyłby, ale na pewno przeprowadziłby z zachwyconym okularnikiem dosadną rozmowę o tym, jak NIE należy socjalizować ludzi nieśmiałych.

         – Panno Swann? Proszę się nie wzbraniać! Świat powinien usłyszeć nasz głos! – Flitwick zszedł z podestu, uważnie lustrując stół Gryffindoru.

Puchoni, Krukoni i Ślizgoni poszli za jego przykładem, zwracając się w stronę roztrzęsionej Aerii. Jej koleżanka, Maud, pochyliła się i szepnęła niecierpliwie:

        – Po prostu wstań i powiedz mu, że nie chcesz!

Dziewczynka kiwnęła głową, z trudem dźwigając się na drżących nogach.

         – Ja... ja nie...chyba...nie dam rady. D-dziękuję. Po prostu... wolałabym...nie – wydukała, co wywołało szereg złośliwych uwag od strony stołu Slytherinu.

     I wtedy wydarzyło się coś jeszcze straszniejszego! Do głębi przejęty profesor Flitwick podreptał wprost do miejsca, w którym stała, ujął jej dłoń i pogłaskał w kojącym geście:

       – Ależ nie ma się czego obawiać, moja kochana! Ja zapraszam! – Uśmiechnął się zachęcająco.

Aeria wytrzeszczyła na niego przerażone oczy, ale poddała się, kiedy delikatnie pociągnął ją w stronę reszty chórzystów. Nauczyciel nie wprowadził jej jednak do środka, tylko zostawił krok przed pierwszym rzędem.

        – No! No, zaśpiewaj coś! Cokolwiek chcesz! – mruknął, unosząc dłonie w gotowości do dyrygowania.

         W Wielkiej Sali zapadła pełna napięcia cisza. Niektórzy uczniowie wlepiali w dziewczynkę rozbawione, albo pełne wyczekiwania spojrzenia, inni skorzystali z chwili odwrócenia uwagi, by zająć się własnymi sprawami i znacznie uszczuplić zapasy ciastek na talerzach.

           Serce Remusa ścisnęło się natomiast boleśnie na widok twarzy Aerii. Widział, jak ostatkiem sił powstrzymuje wybuch szlochu, jak śmiertelna bladość obejmuje nawet jej drgające nerwowo dłonie i jak naprzemiennie otwiera i zamyka usta, z których wydostawały się jakieś urywane, cienkie dźwięki. Nabrał pewności, że jeśli Flitwick zmusi ją do śpiewu, Gryfonka wybuchnie płaczem, albo po prostu zemdleje.

       Ślizgoni śmiali się coraz głośniej. Severus Snape uśmiechał się kpiąco, co sprawiło, że Remus wyzbył się resztek wyrzutów sumienia, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści.

        A potem po sali potoczył się niezbyt piękny, ale czysty i śmiały chłopięcy głos. Pierwsze nuty „Deck the halls". Reszta chórzystów nie podjęła pieśni, jakby nagle zapomnieli słów, więc Remus odwrócił się, by zrozumieć, dlaczego... i prawie sam zemdlał.

          Syriusz Black, solo, kontynuował pierwszą zwrotkę, jakby wcale nie odnotował reakcji, jaką wywołał. Minęła pełna minuta, zanim do śpiewu ochoczo dołączył się James, fałszując tak okropnie, że wśród uczniów zapanowała powszechna wesołość.

        Syriusz zaczął zmieniać tekst, wplatając absurdalne słowa i w końcu sama Aeria także wybuchnęła śmiechem. Kilka razy próbowała go poprawiać. Kiedy jej głos splótł się z głosem Blacka, narzucając mu poprawne słowa, on zaczął śpiewać ciszej. Było to ledwo zauważalne posunięcie, ale Remus wyłapał je natychmiast.

        – Kochani, błagam! Pas! Pas! – jęknął profesor Flitwick, desperacko wymachując batutą. – Koncert świąteczny to jest poważna sprawa! Muzyka buduje nastrój! Nie żartujmy z tego, panie Black!... Jeszcze raz! Zaczynamy od panny Creswell-Swann. Czy spróbujesz coś zaśpiewać, moja droga? Może jakąś ulubioną kolędę? Już wiem, że masz cudowny głos, ale chciałbym go wyraźniej usłyszeć!

          Po upiornie bladej twarzy dziewczynki, w sekundę rozlały się niezdrowe rumieńce. Chwila zapomnienia prysnęła natychmiast, ustępując miejsca zwykłemu lękowi. Wydawał się on jednak już odrobinę mniejszy.

          Aeria wzięła drżący oddech. Zaczęła nucić tak cicho, że cała sala automatycznie zamilkła, by móc cokolwiek usłyszeć. Remus siedział dość blisko i od razu poczuł gęsią skórkę na przedramionach. Była to jedna z najpiękniejszych melodii, jakie miał przyjemność poznać. Nie wiedział, o czym traktowała pieśń, bo słowa, które dziewczynka wreszcie wyśpiewała nieco głośniej, brzmiały obco, dziwnie szeleszcząco. Dopiero świszczący oddech i szkliste spojrzenie Janka Łęczyckiego rozwiały wątpliwości – ona śpiewała po polsku! I to jak śpiewała!

Remus może nie był znawcą muzyki, ale delikatność, wręcz matowość tego wokalu, tęsknota, zamknięta w każdym dźwięku, dosłownie rozrywały serce.

Druga zwrotka i drugi refren popłynęły już do jego uszu, układając się w angielskie zdania. Coś o pustych krzesłach przy stole, o tym, żeby nie płakać za przyjaciółmi, którzy są w lepszym miejscu... i o ich duchach, które tej nocy przyjdą do swoich bliskich, by było, jak dawniej...

             Gwałtowne, brutalne szurnięcie sprawiło, że niemal podskoczył w miejscu. Obrócił się w panice. Prefekt Gryffindoru, odsunął się od stołu i szybkimi krokami bez słowa opuścił Wielką Salę. Siedzący najbliżej Peter, Maud i Zelda Faliwck wyglądali na równie zszokowanych, co Remus, ale twarz Erzsike wyrażała jedynie głębokie współczucie.

          Kolęda dobiegła końca. Głos Aerii załamał się przy ostatnim wersie, jakby dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę, co właściwie zrobiła. Z kolei uczniowie milczeli, jakby jeszcze nie zdawali sobie sprawy, co właściwie zrobiła.

          – Mówiłem! – Triumfalny okrzyk Jamesa zburzył wreszcie aurę zachwytu. Albus Dumbledore powstał i zainicjował oklaski, a profesor Flitwick skłonił się nisko przed Gryfonką.

           – Dlaczego nie zgłosiłaś się wcześniej, panno Swann! Cóż za talent! – powtarzał raz po raz, ocierając łzy wierzchem dłoni. – Zróbmy sobie teraz kwadrans przerwy na rozśpiewanie!

             Aeria chyba na to właśnie czekała, bo błyskawicznie rzuciła się w stronę stołu Gryfonów, a kiedy udało jej się zatopić w tłumie, gdzieś pomiędzy plecami Adara Milkwooda a grupką rozchichotanych czwartoroczniaków, skorzystała z okazji, by bezszelestnie opuścić salę.

         Syriusz z ciężkim westchnieniem opadł na miejsce koło Remusa, nakładając sobie na talerz pokaźny stos ciastek.

          – Nie wiedziałem, że tak super śpiewasz! Może Flitiwck da nam jakąś partię w duecie! – Jim klepnął przyjaciela w plecy, bezceremonialnie wpychając sobie do ust część zgromadzonych przez niego łakoci.

        – Trzeba było się cieszyć chwilą – warknął ponuro Black. – To się nigdy więcej nie powtórzy.

       – Zaskoczyłeś mnie. – Lupin postanowił nieśmiało wtrącić się do rozmowy, ale Syriusz zbył jego uwagę wzruszeniem ramion.

        – Smarkata położyłaby całą próbę i stalibyśmy tam w nieskończoność, gdybym nic nie zrobił... – mruknął obojętnym tonem. Remus miał trochę inną teorię, ale postanowił zachować ją dla siebie.

             Szczęśliwie reszta wieczoru przebiegła bez zakłóceń. Pod koniec większość talerzy świeciła pustkami, a uczniowie poczuli znajomy, ciężki rodzaj senności, która atakowała ich po każdej szkolnej uczcie. Brzuchy wypełnione ciastkami, cisza zimowej nocy i wciąż dźwięczące w uszach melodie świątecznych kołysanek, sprawiły, że marzyli już wyłącznie o swoich łóżkach w przytulnym dormitorium Gryffindoru. Marzyli.

           Severus Snape zmierzał w przeciwną stronę, ale zamiast po prostu ich przepuścić, wybrał najidiotyczniejszą opcję pod słońcem. Stanął pośrodku wejścia na klatkę schodową, skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nich ze złośliwą uciechą.

          – Więc...? – syknął. – Czego właściwie szukaliście w starej sali od eliksirów? Bo chyba nie ćwiczyliście zakazanych zaklęć, prawda?

Remus w ostatniej chwili szarpnął Syriusza do tyłu.

       – Zostaw, go. On tylko chce nas sprowokować – szepnął, zdeterminowany, by choć tym razem zapobiec eskalacji konfliktu. Nie rozumiał, co takiego Snape próbował osiągnąć. Jawna prowokacja, nie była w jego stylu...

      – Znajdź inne hobby, Smarkerusie! – poradził James, dziarsko klepiąc chłopaka po ramieniu, co wywołało pełen obrzydzenia grymas. – Lubię symetrię, ale z dwoma guzami będzie ci nie do twarzy! Jeden idealnie wyrównuje już proporcje względem podbródka!

            Peter rozpaczliwie rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu nauczycieli, lub chociaż ewentualnych świadków sytuacji, ale korytarz był całkiem opustoszały. Większość osób zdążyła już dotrzeć do swoich pokoi wspólnych i tylko duch Krwawego Barona obojętnie przepływał nad ich głowami w stronę lochów. Mimo wszystko mogli stąd po prostu odejść. Znali tajne przejście na siódme piętro, takie, które pozwoliłoby im ominąć pierwsze segmenty schodów. Kolejna bitwa nie posłużyłaby w tej chwili nikomu.

Może tak miało być! Może los dał Remusowi drugą szansę, na zrekompensowanie krzywd, które wyrządził swoją biernością...

       – Chodźmy, przyjaciele! Dajmy Smarkowi niezbędny czas na refleksje! – James, jakby czytał w jego myślach! To nie zdarzało się zbyt często, więc Remus uśmiechnął się do niego z wdzięcznością, gotów do odejścia. I właśnie wtedy ponownie rozległ się lodowaty głos Snape'a:

    – Przyjaciele?! Nazywasz tak tę grupkę żałosnych wielbicieli, Potter?! Spójrz prawdzie w oczy! Ty nie umiesz się przyjaźnić! Jesteś tylko zakochanym w sobie egoistą, który musi ciągle się przeglądać w oczach innych!

     – Jak to dobrze, że się pojawiłeś i możesz go nauczyć tej wzniosłej sztuki przyjaźni! – wycedził Syriusz. Jego ręka zacisnęła się na różdżce z taką siłą, że zbielały mu kłykcie. – Może zaczniesz od przedstawienia swoich przyjaciół? A, nie, czekaj...! Czyżby nikogo takiego nie było?

          Temperatura, panująca w szkolnym korytarzu wydawała się spaść nagle o kilkanaście stopni. Remus jednak nie tylko tego nie zauważył, ale nie zrobił nawet najmniejszego ruchu, by powstrzymać Blacka przed uduszeniem Ślizgona. Obraz pociemniał mu przed oczami i poczuł, jak jego twarz zamienia się w kamienną, odrętwiałą bryłę, jakby ktoś właśnie potraktował go zaklęciem petryfikującym. Narastająca w klatce piersiowej, przedziwna, nieznana mu dotąd mieszanka druzgoczącego żalu i czystej furii rozlała się aż do pleców, parząc każdą komórkę ciała.


Ty nie umiesz się przyjaźnić! Ramiona Jamesa, odgradzające go od przepaści.

Nie umiesz się przyjaźnić, Potter! Przejęty głos Jamesa i wyciągnięta, drżąca dłoń: „Bardzo cię boli?"

Jesteś tylko zakochanym w sobie egoistą! Unoszący się we Wrzeszczącej Chacie zapach pieczeni, jajek na bekonie i zupy pomidorowej. Stopy, poruszające się pomiędzy plamami wymiocin i obślinionym, zakrwawionym dywanem...


               Remus odnotował odgłos cichego plaśnięcia, ale nie od razu zrozumiał, jakie było źródło tego dźwięku. Pewną podpowiedź stanowiły wytrzeszczone oczy Jamesa, Syriusza i Petera, które krzyżowały się w jednym punkcie. Dokładnie tym punkcie, w którym, jak zauważył, jego dłoń stykała się z policzkiem Snape'a. Dość zaskakująca sytuacja – pomyślał, kiedy z własnych ust usłyszał wydobywający się, chrapliwy głos:

        – Odszczekaj to, albo żądam pojedynku!

Cichy śmiech Ślizgona, choć trudno było w to uwierzyć, okazał się jeszcze chłodniejszy od drwin:

     – Liczyłeś na to, że stchórzę? Muszę cię rozczarować, Lupin. To będzie chyba najkrótszy pojedynek w historii... Wyglądasz, jakbyś już chciał się przewrócić i umrzeć!

     – Będę twoim zmiennikiem! – wrzasnął Peter Pettigrew, zanim którykolwiek z pozostałych Gryfonów zdołał odzyskać głos. Wysunął się do przodu, drżąc ze strachu od stóp do głów, i w jakimś desperackim, nieprzemyślanym geście, chwycił Remusa za ramię.

      – Słodki Merlinie! – wyrwało się Jamesowi. Był to dziwny dźwięk, coś pośredniego, pomiędzy gwiżdżącym szeptem a jękiem.

Czarne oczy Severusa Snape'a zalśniły nową, okrutną uciechą.

     – Wspaniale! W takim razie na mojego zmiennika wybieram Blacka! – Ślizgon uśmiechnął się perfidnie, miażdżąc Syriusza lodowatym spojrzeniem. –W końcu sam mówiłeś, że nie mam przyjaciół, prawda? Liczę, że zgodnie z kodeksem honorowym szlachetnych rodów, nie okryjesz nazwiska hańbą i mi nie odmówisz...

     – Słodki Merlinie! – powtórzył James.

Syriusz milczał przez kilka sekund, jakby potrzebował czasu, by w pełni zrozumieć żądanie, a potem wybuchnął iście upiornym śmiechem. Przez dobrą minutę, jak totalny wariat, zwinięty wpół, zanosił się głośnym, zaprawionym goryczą rechotem. W końcu zdołał unieść nieco głowę, by zasztyletować Ślizgona wzrokiem.

    – Mój ród wieki temu stracił resztki godności, Snape! I może jeszcze nie zauważyłeś, ale mam głęboko gdzieś jego dobre imię! – oznajmił z niezwykłą mocą.

Słowa zdawały się zadziałać na Severusa, niczym silny policzek. Chłopak zamrugał, lekko zbity z tropu, ale postanowił chyba chwycić się desperacko swojego pomysłu.

      – Czyli jednak nie masz honoru... – wyszeptał, wyginając drwiąco wargi, by dobitnie pokazać, że niczego innego się nie spodziewał.

Syriusz wyprostował się gwałtownie, przyjmując tak onieśmielającą postawę, że Remus aż się zgarbił. W jednej chwili zniknął tak dobrze mu znany, nonszalancki chłopiec, a pojawił się młody, dumny hrabia, zdolny rządzić światem za pomocą jednego spojrzenia srebrnych oczu.

       – Mam własną interpretację honoru i dobrze ci radzę: nie wystawiaj jej na próbę!

Tlące się na klatce schodowej pochodnie, wydawały się dosłownie przygasnąć na dźwięk tego cichego, lodowatego głosu, ale Ślizgon najwyraźniej tego nie zauważył.

        – Och, na przykład taką interpretację, która pozwala ci odmówić wsparcia, chociaż zostałeś o to formalnie poproszony?

Remus zdążył się tylko skrzywić, zanim lód w oczach Blacka, zamienił się w buchający ogień. Gryfon zrobił kilka błyskawicznych kroków w przód, nawet nie zauważając, że Snape odruchowo się cofa, by uniknąć zderzenia.

        – Taką, która mówi, że prędzej sobie utnę rękę, niż podniosę ją na któregokolwiek z tych chłopaków! – syknął, a Remus nie miał najmniejszych wątpliwości, że bez sekundy wahania, przyjaciel byłby gotów wcielić swoje słowa w życie. – I wolałbym do końca życia czyścić skrzacie kible, niż dla ciebie walczyć, Smark! Znajdź sobie inną ofiarę!

           Tym razem pochodnie rzeczywiście widowiskowo zgasły. Miękka ciemność spowiła ich sylwetki, jakby sam Hogwart próbował dać do zrozumienia, że to ewidentny koniec aktu pierwszego tragikomedii, zwanej szkolną karierą Syriusza Blacka. Remus poruszył się niespokojnie. Chciał znaleźć się bliżej chłopców, by móc ich w razie czego rozdzielić. James wciąż śledził rozwój wypadków, oparty o kamienną kolumnę, jak widz na jakimś filmie akcji. Brakowało tylko popcornu...

         – Tłumacz to sobie, jak chcesz, Black! – burknął Snape po długiej chwili milczenia. – W takim razie mojego zmiennika przedstawię w ciągu najbliższych trzech dni. Proponuję, by pojedynek odbył się przed północą w Sylwestra, w Wieży Zegarowej. Wszyscy zbiorą się wcześniej na balkonie sali astronomicznej, by powitać Nowy Rok i zobaczyć pokaz fajerwerków, więc będziemy mieli względny spokój... No i Lupin może zdąży nabrać trochę krzepy... Eliksir wiggenowy, polecam!

       – Stoi. Odprowadzić cię do lochów, czy sam już trafisz, z przyzwyczajenia? – Syriusz skłonił się kpiąco, wskazując ręką właściwą drogę. Snape bez słowa oddalił się w tamtym kierunku i tylko jego czarna peleryna przez chwilę jeszcze wplątywała się w nici ciemności przed ich oczami.

           Remus ledwie zdołał kiwnąć głową. Co się właśnie stało?! Co on właśnie zrobił?! Pytania tłukły się o wnętrze jego znękanego umysłu, wywołując narastające fale bólu w skroniach. Jeżeli czarodzieje mogli cierpieć na uczucie derealizacji, to właśnie chyba przeżywał taki atak. Przecież on nawet nie był dobry w pojedynkach! Był zbyt powolny!

          – Po co to zrobiłeś? – Dziwnie poważny ton Jamesa przebił się w końcu do jego świadomości.

Spojrzał na twarz okularnika.

       – Umiesz się przyjaźnić – zauważył, jak kompletny idiota.

      – No, wiem! Smark mi po prostu zazdrości, i co z tego? – Przyjaciel zmarszczył czoło, jakby omawiali właśnie rodzaje płatków śniadaniowych i nadal nie do końca rozumiał, do czego zmierza oczywista konkluzja, że czekoladowe są najlepsze.

Remus wziął drżący oddech, walcząc ze łzami, które nagle rozmyły mu obraz.

      – On nie ma prawa tak mówić! A ja powinienem coś zrobić... żeby nie być... piątym kołem u wozu – wykrztusił.

I oto, w tej dramatycznej chwili, James zareagował zniecierpliwionym westchnieniem i teatralnym przesunięciem dłonią po twarzy:

     – To najidiotyczniejsza rzecz, jaką słyszałem, Święty! – jęknął. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale jest nas czwórka, a więc stanowisz najwyżej czwarte koło u wozu... Czwarte jest dość potrzebne... na przykład, by w ogóle dokądkolwiek zajechać. Tak się składa, że u nas czwarte koło pełni najważniejszą rolę, jako jedyny posiadacz szarych komórek. Także ten... Evans z wozu, kołom lżej! Heja i do przodu!

Ręka Jamesa wylądowała na jego ramieniu, zanim w pełni pojął dość poplątany sens słów. Kiedy jednak w końcu ułożył w głowie prawdopodobną interpretację, okularnik zniknął już za pierwszym segmentem schodów.

Peter poszedł za tym przykładem, za to Syriusz zatrzymał się na chwilę:

            – Walnij w niego Alarte Ascendare. Straci przytomność i nie będzie nic pamiętał – poradził grobowym głosem.

           Remus otworzył usta, by zaprotestować, ale Black posłał mu tylko pełne uznania spojrzenie i również zniknął na schodach.



=====

Straszliwa kolubryna wyszła z tego rozdziału - przepraszam! Miałam olbrzymi dylemat w kwestii sceny "chóralnej". Jedna z moich sióstr oświadczyła, że "umiera z cringu" i mam całą scenkę wyrzucić, bo wygląda, niczym wycięta z taniego romansidła na wattpadzie (XD), a druga siostra przekonała mnie, że jest spoko. Proszę, śmiało i bez oszczędzania, dajcie znać, jakie są Wasze wrażenia! <3 Mogę zapewnić, iż chodziło mi wyłącznie o przyjacielski/ośmielający gest Syriusza, a nie o jakieś romantyczne wzloty w wieku 12 lat, między szarą myszką i bad boyem :D. Chciałam troszkę popchnąć Aerię na jej drodze do ośmielania się i uznałam, że Syriusz, przy którym zaczęła się już czuć nieco swobodniej, nadaje się do tej roli... tym bardziej, że jego opinia w społeczności szkolnej nie może się chyba pogorszyć, więc niczym nie ryzykował :P.  Aeria śpiewa w domyśle "Kolędę dla nieobecnych" - ten utwór powstał faktycznie ponad 10 lat później, ale jakoś tak idealnie mi się wpasował w nostalgiczny, polsko-świąteczny klimat, który chciałam oddać + tekst pastorałki nie zawiera bezpośrednich odniesień religijnych (jestem katoliczką i zawsze mam lekki opór w stosunku do mieszania religii z magią - czarodzieje, wg Rowling, obchodzili Boże Narodzenie, więc tego nie zmieniam, ale mimo wszystko wolę - metaforycznie - nie stawiać kościołów obok Hogwartu ;)). Poza tym "Kolęda dla nieobecnych" faktycznie została przetłumaczona na angielski i zaśpiewana przez Cliffa Richarda (aczkolwiek tłumaczenie mnie rozczarowało, bo trochę wypacza oryginalny przekaz).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro