ii. palant, któremu się wydaje, że jest najlepszy na świecie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

//tw murder

Molly Hooper przełknęła nerwowo ślinę, ściskając mocno książki (te wypożyczone z biblioteki jak i niektóre szkolne podręczniki) w rękach. Stała w wejściu do budynku, zupełnie go torując, ale nie mogła zrobić kroku do przodu, w ten głośny tłum pełen licealistów, którzy się już znali lub byli pierwszoklasistami, ale również na tyle ekstrawertyczni, że nie mieli z tym problemu. Palcem poprawiła kołnierzyk białej koszuli, wystający z jej przydużego niebieskiego swetra w kwiaty, który nagle stał się zbyt ciasny. Gdy w końcu zrobiła krok w przód, z zamiarem pójścia pod salę, miała jeszcze gorsze wrażenie, że wszyscy patrzą się na jej krótką, białą spódniczkę. Ona chciała korzystać tylko z w miarę ciepłej pogody, która jeszcze była. Powtórzyła sobie w myślach dosadnie, że tylko jej się wydaje i poszła poszukać odpowiedniej sali. Zupełnie nie miała głowy do tego, aby przyjechać wcześniej do budynku i rozejrzeć się po nim jak robiła czasami w nowych miejscach, aby się przyzwyczaić i nie szukać wszystkiego w pierwsze dni nauki. To nie było zbyt profesjonalne, a ona była w końcu w pierwszej klasie liceum. Już w głowie wymyślała najróżniejsze scenariusze, które będzie realizować w czasie szkoły średniej; jazda metrem wydawała się jej na tyle nudna, że postanawiała urozmaicać sobie i tak kilkunastominutową podróż, najróżniejszymi sposobami poczynając od przyglądaniu się swoim paznokciom, a kończąc na nauce roślin i owadów po łacinie. Była świadoma faktu, że teraz nie bardzo się to jej na coś zda, jednak na studiach ta wiedza będzie jej potrzebna, a wtedy ona będzie już z tym zupełnie zaznajomiona. Była bardzo uporządkowana i wszystko musiała planować, inaczej dostawała czerwonej gorączki. Złościła się, kiedy ktoś zmieniał jej plany, przesuwał jej rzeczy oraz sprawiał, że nie wierzyła w siebie, chociaż na tej płaszczyźnie nie było za często kogo obwiniać. Molly Hooper nie mieszkała jednak w akademiku mieszczącym się przy liceum i nie czuła absolutnie takiej potrzeby. Miała dom blisko szkoły i nie musiała prosić rodziców, aby wydawali na nią kolejne pieniądze związane z kosztami wynajmowania pokoju. Oczywiście zdawała sobie sprawę z faktu, że mieszkając w jednym z pokojów byłaby w stanie znacznie szybciej poznać się z innymi uczniami i może nawet nawiązać jakąś przyjaźń. Jednak pokoje były minimalnie dwuosobowe, a ona odczuwała nawet pewną awersję do mieszkania z kimś kogo nie zna, nie widziała go prawdopodobnie nawet nigdy na oczy, a do tego miałaby jeszcze dzielić się z tą osobą swoimi rzeczami i musiałaby powiedzieć jej o swoich głupich nawykach? Nie było w ogóle mowy o takim kroku.

Z zamyślenia wyrwał ją młody chłopak, który zupełnie nie przerywając swojej rozmowy na jakiś temat z drugim, niższym od niego chłopakiem ostrzegł ją donośnie, że idzie i zdążył w tym czasie zręcznie ją wyminąć bez nawet draśnięcia, chociaż zobaczyli się w ostatniej chwili. Molly w pełni zdziwiona, odwróciła nagle całe swoje ciało, aby dojrzeć kto to w ogóle był, ale zdążyła usłyszeć tylko drugie głośne „przepraszam!" od drugiego chłopaka, który także zniknął za rogiem. Dziękowała sobie w duszy, że przyszła wcześniej (chociaż i tak zawsze tak robiła; nienawidziła wersji sytuacji, w której musiałaby się spóźnić gdziekolwiek), bo dzięki temu mogła znaleźć salę, w której zaczynała pierwszą lekcję. Wydawało jej się nader bezsensowne, aby w liceum były jeszcze przedmioty, które się jej zupełnie nie przydadzą na studiach, jednak nie bez powodu nazywało się ono także ogólnokształcącym. Dzwonek na lekcje zadzwonił idealnie w momencie jej przyjścia pod drzwi klasy i odetchnęła z ulgą; budynek był zdecydowanie za wielki i miał za dużo schodów. Pocieszała się, że za maksymalnie trzy tygodnie będzie zaznajomiona z klasami na porządnym poziomie. Po zajęciu przez nią miejsca w klasie i zaczęciu lekcji przez nauczyciela do klasy wpadł wysoki szatyn z wyraźnym zmęczeniem na twarzy i uniósłszy palec wskazujący, powiedział:

— Rzecz... zapomniałem. Ważna... sprawa — dyszał jakby miał za sobą conajmniej cały maraton i Molly miała wrażenie, że chłopak zaraz zemdleje. Już prawie wstała, aby zaproponować, że zabierze go na korytarz, żeby mógł odetchnąć, ale chłopak postanowił zająć już miejsce obok niskiego blondyna siedzącego na samym końcu sali, tuż przy ścianie. Ona niestety nie mogła siedzieć tak daleko, miała problemy ze wzrokiem i codziennie nosiła soczewki.

— Pana nazwisko? — nauczyciel wyjrzał zza laptopa.

— Holmes — odpowiedział, a starszy mężczyzna przyjrzał mu się jeszcze raz.

— Ach, tak. Mogłem się domyślić.

— A ja mogłem się domyślić, że rano wypił pan dwie kawy parzone, dostarczając tym samym jakieś sto miligramów kofeiny do organizmu i spalił trzy, i pół mocnego papierosa, ale co to za różnica?

Molly zmarszczyła brwi i przyjrzała mu się kątem oka, zauważając, że blondyn siedzący obok miał ogromną chęć uderzenia szatyna.

— Nie robi to na mnie żadnego wrażenia, panie Holmes.

— Ach tak, domyślam się — wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu, a kiedy nauczyciel wrócił wzrokiem na ekran laptopa, ten również przybrał równie kamienną twarz; zupełnie jakby wcale się nie uśmiechał jeszcze przed trzema sekundami.

Molly Hooper straciła nim po chwili zainteresowanie, myśląc sobie, że sprawia wrażenie zadufanego w sobie, przemądrzałego dupka i pewnie dokładnie taki jest. Nie dziwiła się wcale w tamtej chwili, że blondyn siedzący obok chciał go jeszcze przed minutą mocno uderzyć. Zajęła się szkicowaniem przebiśniegów na samym końcu zeszytu z podpisem „fizyka", bo rozmowa o zasadach oceniania również nie wydała jej się na tyle ciekawa, aby tego słuchać. Nie była oczywiście ignorantką, lubiła decydować czego ma się ochoty dowiadywać, a czego nie, ale nauczyciel mówił bez przerwy takim samym tonem głosu i brzmiał tak monotonnie, że robiła się niemal senna. Można było już wcześniej wyczuć, że tak będzie, bo nauczyciel wyglądał jak zupełnie losowy sim mężczyzny po czterdziestce. Miał długą brodę z widocznymi siwymi pojedynczymi włosami, narzuconą starą koszulę koloru brązowo-beżowego w kratę, przykrytą równie starym brązowym swetrem zapinanym na guziki, które twoja babcia trzyma w metalowym pudełku po duńskich maślanych ciastkach razem z igłami i nićmi, wytarte jasnoniebieskie dżinsy i skórzane, jasnobrązowe mokasyny na stopach. Kiedy w końcu wybrzmiał dzwonek sygnalizujący rozpoczęcie się przerwy, Molly niemalże spała nad zeszytem, z głową podpartą na dłoni. Było jej niezręcznie, kiedy lekko podskoczyła na niewygodnym krześle, ponieważ wyspała się wcześniej w domu, zjadła śniadanie i wypiła herbatę z mlekiem, żeby być jak najbardziej gotową na pierwszy dzień szkoły. Ktoś przypadkowo nadepnął jej plecak, kiedy miała po niego już sięgnąć i kiedy podniosła głowę, usłyszała tylko:

— I uważaj mała, bo marzenia też ci podepczą! — i chłopak wyszedł z klasy.

Spakowała się w biegu i wybiegła za nim, chwytając go za prawe przedramię.

— Hej! Nikt mi nie będzie mówił kim mogę, albo nie mogę być, a już na pewno nie jakiś palant, któremu się wydaje, że jest najlepszy na świecie, bo zgadnął, że ktoś pił kawę rano.

Blondyn spojrzał raz na nią, a raz na szatyna i uniósł brew, krzyżując ramiona z rozbawieniem na twarzy, wyraźnie czekając na rozwój sytuacji. Molly czuła się bardzo mała przy chłopaku, zważając na fakt, że był od niej o półtorej głowy wyższy.

— Niestety nie mam czasu teraz, ale może skusisz się na pogawędkę w akademiku między czwartą a szóstą wieczorem? Pokój 221.

— Nie mieszkam w akademiku.

— A to coś nowego, bo każdy kogo tutaj aktualnie znam, mieszka w akademiku — odparł beznamiętnie.

— Ależ my się nie znamy.

— Wpadłem na ciebie już raz dziś, przypadkowo potrąciłem plecak moim butem oraz teraz prowadzimy pogawędkę na środku szkolnego korytarza.

— No proszę, nieszczęścia chodzą parami — uśmiechnęła się szeroko, mając na myśli dokładnie to o czym każdy z nich myślał.

— Słuchaj Molly, to może jednak przemyśl pomysł zamieszkania w naszym cudownym akademiku, który kurwi gdzieniegdzie nieumytym żulem i brudnym akwarium, a potem wkroczymy z naszą pogawędką na zupełnie nowe tory – ty przyniesiesz nam powitalne ciasto, my ugościmy cię gdzieś w naszym pokoju, gdzie nie leży nic obrzydliwego, a na końcu razem obejrzymy doktora House'a albo chirurgów. Wiem, że masz na imię Molly, bo taka tasiemka wisi przy twoim plecaku; łatwizna.

— Po prostu więcej na mnie nie wpadaj, Holmes. Nawet niespecjalnie.

— Wolę po prostu Sherlock — skrzywił się.

— Co to za imię?

— Nie moja wina, dostałem je przy porodzie — oparł z kamienną twarzą. — Nie powinnaś była się zdziwić, jeśli znałabyś imię mojego brata, który jest przewodniczącym całego tego kurwidołka, zupełnie jak pierdolony brytyjski rząd liceum ogólnokształcącego w centrum Londynu, cudownie prawda? Ale nie znasz, jezu ty naprawdę nikogo tutaj jeszcze nie znasz?

— Przecież mówię, że nie mieszkam w akademiku. Nie można tam trzymać własnych roślin, a ja nie zamierzam zostawić moich kwiatów mojej matce. Nie chcę zabrzmieć źle, ale nie można jej zostawić rośliny, a co dopiero mówić tu o psie czy dziecku.

— Masz też psa lub dziecko? — zapytał ją z dziwnym wyrazem twarzy szatyn.

— Nie, skądże — odparła mu szybko. — Ale może jeszcze kiedyś zawitam do waszego pokoju, kto wie? — zapytała i zbiegła na dół po schodach.

— Dziwna — skwitował Sherlock w jednym słowie.

— Raczej inteligentna — poprawił go blondyn, ruszając za nim.

— Ja jestem inteligentny, John.

— Tak, jesteś. Jesteś także dziwny. Chodzimy razem do jednej klasy o profilu biologiczno-chemicznym i wiele z nas ma w głowie myśli o medycznej przyszłości, a ty uważasz, że „dziwna" skierowane w jej stronę to w tej sytuacji obelga.

— Nie myślę, że to obelga — oburzył się szatyn. — Zostało jeszcze osiem minut przerwy, spalenie jednego papierosa o zwykłej długości osiemdziesiątek zajmuje mi średnio cztery i pół minuty, dlatego idę na papierosa. Idziesz ze mną? — spojrzał na niego.

— Jasne — ruszył. — Chociaż to palenie bierne, jeszcze obaj dostaniemy raka płuc w przyszłości.

— Oby, jak ta nauka w tym liceum tak dalej pójdzie. Nieistotne, że jesteśmy tutaj dopiero pierwszy dzień, widziałeś nauczyciela od fizyki? Jestem pewny, że rozpadnie się ze strachu, kiedy mu powiesz, że naprawdę nie musi nosić tych samych ciuchów, które nosił w latach osiemdziesiątych i, że istnieją fryzjerzy oraz barberzy dla mężczyzn — zasłonił dłonią i tak już słaby płomień zapalniczki na benzynę, i zaciągnął się grubym, czerwonym papierosem marki Marlboro. Rozglądając się wokoło siebie, skrzywił się z obrzydzenia i nadepnął białym butem brudną strzykawkę, która będąc ze szkła, pękła pod naciskiem jego stopy. — Kto do chuja, marnuje szklane strzykawki? Wystarczy wyparzyć, poza tym one są cholernie drogie.

John wpatrywał się z kamienną twarzą jak ten szukał ich jeszcze więcej pośród tego całego syfu, który zawierał kilkadziesiąt pustych paczek po papierosach, pety, puste butelki po wódce i zepsute jedzenie.

— Ha! — krzyknął z triumfem, podnosząc jedną brudną strzykawkę z ziemi, trzymając nadal w połowie spalonego papierosa w drugiej dłoni. Blondyn natychmiast strącił mu ją i uderzył w głowę otwartą dłonią pod wpływem emocji.

— Czy ciebie do reszty pojebało, chcesz dostać HIV? Idiota do kwadratu — przewrócił oczami, będąc świadomym, że przerwa już dawno się skończyła. — Kup sobie takie, skoro tak ci się podobają.

— Ależ kupię — zadeptał butem papierosa spalonego aż do filtra.

— I nie pal papierosów tak daleko, to zwiększa szansę na raka.

— Wiem — odparł.

***

Molly Hooper zasiedziała się odrobinę za długo w szkolnej bibliotece, ponieważ szkoła miała niesamowite kolekcje książek o roślinach i zwierzętach wszelkich maści. Kilka zdecydowała się nawet zabrać ze sobą, ale musiała je niestety nieść w rękach, ponieważ w jej plecaku nie było już na to miejsca. Bibliotekarka skomplementowała nawet jej sweter, co sprawiło że dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Zarzuciła swój plecak na plecy i skierowała się do wyjścia. Kiedy mijała jednak szkolną szatnię, jej uwagę przykuł dziwny, ciężki i metaliczny zapach wydobywający się zza drzwi. Kierowana chęcią ewentualnej pomocy, skierowała się tam, lecz widząc wielką kałużę ciemnoczerwonej krwi wylewającej się spod drzwi damskiej łazienki miała wrażenie, że chyba nie chciała się w to jednak pakować. Kiedy otworzyła drzwi od łazienki i ujrzała bezwładnie leżące w ogromnej kałuży krwi ciało jakiejś dziewczyny z głową niemalże odciętą od korpusu, była tego pewna. Momentalnie zrobiło się jej niedobrze i zwymiotowała do najbliższego kosza na śmieci.

— O Boże, o Boże, Boże, Boże — powtarzała bez przerwy, trzymając się za głowę i chodząc w kółko. Przez metaliczny zapach krwi nadal robiło się jej niedobrze, dlatego wpadając na pomysł wybiegła momentalnie z budynku i ile sił w nogach popędziła do akademiku, zupełnie nie zwracając uwagi czy ktoś zwróci uwagę na jej krótką spódniczkę czy też nie. Niemal nie mogła już po chwili intensywnego sprintu zupełnie nabrać powietrza, jednak nie bardzo jej to obchodziło, ponieważ w głowie tkwiła jej tylko myśl o dostaniu się do akademika i pokoju Sherlocka, i jego niższego kolegi. Tylko jego znała w tamtej chwili i tylko ten pomysł wydał jej się dobry. Wbiegła po schodach na miękkich nogach i waliła pięściami w drzwi ich pokoju (ponieważ nie chciała wchodzić bez uprzedzenia). Otworzył jej blondyn i automatycznie wpuścił ją do środka.

— Jezu, Molly co się stało? — Sherlock spojrzał na nią znad stołu, na którym kręcił blanta. — Wybacz, ale szczerze myślałem przez chwilę, że jesteś moim turbo-wkurwionym bratem. To nie byłby dobry moment na kontratak.

— Kurwa mać to nie jest czas, żebyś sobie żartował — wzięła głęboki oddech, który i tak brzmiał tak jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. — W łazience w szatni leży jebany trup niemalże bez głowy.

Szatyn wstał, patrząc na blondyna.

— Molly, spokojnie. To jest liceum, może to tylko jakaś kukła...

— Nie mów mi nigdy, żebym się uspokoiła. Zerzygałam się do kubła na śmieci stojącego tuż przy drzwiach, przy których rozlewała się wielka kałuża krwi i widziałam jej jebaną tchawicę! — zaczęła panikować lekko. — To była jebana tchawica! I jej głowa... jej głowa leżała zupełnie z tyłu, ale nie odpadła, bo nie była odcięta do końca. I jej ciało było takie bezwładne i blade, i mogłabym przysiąc, że czułam bijący od niego chłód.

— To zwłoki kobiety? — zapytał ją blondyn.

— Tak, ale nie powiem wam kto to, bo nadal nie znam nikogo oprócz was. Dlatego tutaj jestem. Mogłam faktycznie zadzwonić na policję, albo zgłosić to dyrekcji, ale przybiegłam tutaj.

— Policja to straszni idioci — odezwał się szatyn, chowając papierosy do kieszeni polarowej bluzy. — Proszę, prowadź.

— Dokąd?

— Do miejsca znalezienia zwłok oczywiście.

— Sherlock, mamy tyle samo lat. Puścisz pawia dalej niż widzisz, a pewna jestem, że widzieć tego również nie masz ochoty.

— Ależ właśnie, że mam największą ochotę. Szybko, zanim mój brat się dowie, albo co gorsza tutaj zawita. Chodźmy, John, przecież tego nie przegapię — wyszli z ich pokoju, jak i z akademiku, a Molly prowadziła ich tak wolno, że Sherlock niemal poczuł jak się nudzi, chociaż trzy minuty szybkiego kroku dzieliły ich od budynku liceum. John natomiast wiedział, że ostatnie o czym marzyła dziewczyna w tamtej chwili to mieć ten widok jeszcze raz przed oczami, dlatego starała się to wydłużyć jak najbardziej. Kiedy w końcu weszli do budynku i szli korytarzem prowadzącym ich do szatni, Sherlock zaciskał dłonie z podniecenia, a Molly natomiast z ogromnego stresu. John szedł tuż za nimi, nie wiedząc na co ma się tak naprawdę przygotować. Kiedy weszli do szatni, ogromna kałuża krwi nadal tam była, a dodatkowo śmierdziało tam wymiocinami dziewczyny, co znowu sprawiło, że jej samej zachciało się wymiotować. Szatyn wyjął z kieszeni jednorazowe rękawiczki szpitalne, a Molly spojrzała się na niego dziwnie.

— Co on robi? — zapytała cicho Johna, cały czas starając się nie zwymiotować pod swoje własne nogi.

— Bada zwłoki, a przynajmniej się stara na wszystkie możliwości siedemnastolatka — westchnął. — Mając jedenaście lat stwierdził, że zostanie pierwszym na świecie detektywem konsultantem, czyli takim do którego udaje się policja kiedy sobie nie radzi. Cały czas utrzymuje, że wymyślił ten zawód.

— Ale policja nigdy sobie nie radzi — szepnęła, cały czas obserwując co robi wyższy chłopak w łazience.

— O to chodzi.

— Bardzo sprytnie — stwierdziła, uśmiechając się szeroko. — Nie, jednak nie wytrzymam. Puszczę pawia — wydukała po chwili i wybiegła na dwór przez awaryjne drzwi. Wróciła lekko szara na twarzy i John zapytał czy ma może wodę, jednak zostawiła swoje rzeczy u nich w pokoju, ale zapewniła go, że jest w miarę okej. — Sherlock? — wychyliła się lekko. — Wiesz, że tak czy siak trzeba będzie zadzwonić po gliny?

— Niestety — westchnął. — Nie ma żadnych śladów po uduszeniu, czy ran kłutych na ciele, nie czuć także alkoholu ani wymiocin. Ona żyła, kiedy nastąpił moment dekapitacji, udusiła się po chwili — wstał i wyrzucił rękawiczki do kosza stojącego obok, dopiero po chwili zauważając, że znajdują się tam wcześniejsze wymiociny dziewczyny. — Fuj.

— Jezu, to okropne — odparła Molly.

— Ależ tak — spojrzał na nią bez cienia ironii. — Być może ktoś z nas minął ją na korytarzu dziś między lekcjami, a teraz patrzymy na jej bezwładne ciało i wdychamy metaliczne opary, pochodzące prosto z tej ogromnej kałuży lekko lepkiej krwi, ponieważ już zasycha. Zgon nastąpił jakieś dwie godziny temu, zważając na fakt, że jej kończyny nadal są mocno elastyczne i zaczynają się już pojawiać sinoczerwone przebarwienia skóry, a w niektórych dopiero częściach ciała stało się ono całkowicie blade. Jednakże nadal nie wiemy kto to taki, Mycroft na pewno wie, ale wolałbym go w to nie mieszać.

— Och, więc takie jest imię twojego brata. Faktycznie, gdybym je wcześniej znała, nie zdziwiłabym się, słysząc twoje.

— Mówiłem; jestem tylko marynarzem na statku Posejdona. A jutro będę skrzypkiem na dachu, bo zapiszę się do kółka muzycznego, John przypomnij mi to proszę — blondyn już wyciągał swój telefon, aby to zapisać i wszyscy trzej usłyszeli nagły huk upadającego ciała.

Molly podbiegła do niego pierwsza i próbowała ocucić, mówiąc głośne „halo!" tuż nad jego twarzą. Sherlock obserwował jej nieporadność w obliczu stresu z lekkim rozbawieniem, ale nie odważył się zaśmiać na głos. Kiedy chłopakowi udało się w końcu wstać, poprowadzili go na jedną z ławek na korytarzu, aby znów czasami nie zemdlał. Narzekał na lekki ból głowy i nikogo to nie zdziwiło, skoro upadł na twardą podłogę.

— Jestem Greg — przedstawił się.

— A my tam mamy trupa — Sherlock uśmiechnął się, wskazując palcem na drzwi do szatni.

— Jasny chuj.

wybaczcie, że minął już aż ponad rok od ostatniego rozdziału, ale poniósł mnie MELANŻ, jednakże życzę wesołych świąt, a przynajmniej odrobinę mniej drętwych;-)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro