o. prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

sierpień 2020

W lato tramwaje w londyńskim centrum były szczególnie gorące, a John Watson szczególnie nie miał ochoty siedzieć na niewygodnym krzesełku, tuż pod wysokim ciałem swojego lekko ekscentrycznego przyjaciela, wśród innych ludzi; ludzi, którzy gdzieś się spieszyli, niemiłosiernie cuchnęli, ale przede wszystkim tracili równowagę przy każdym przystanku. John w swoich beżowych szortach z dżinsowego materiału i koszuli w jakieś hawajskie wzory, umierał z przegrzania, za to Sherlock doskonale radził sobie jak z temperaturą ciała, jak i dziwnymi spojrzeniami ludzi w mało wygodnym transporcie miejskim. Szatyn ubrany w długie dżinsy i białą, długą koszulę, wpatrywał się w ekran swojego nowego telefonu, ciągle próbując go rozszyfrować w pełni, bo zdecydowanie przeszkadzał mu fakt braku guzika startowego na dole, do którego był tak przyzwyczajony. Trzymając go w obu dłoniach, przenosił swój ciężar ciała przy każdym postoju czy ruszaniu tramwaju, utrzymując idealną równowagę nad fotelem blondyna. Sherlock nie pozwolił Johnowi stać, chociaż ten nalegał. Co fakt to fakt, chłopak nie dosięgał do uchwytów w górze, a nie chciał trzymać się oparć plastikowych foteli, dlatego to on siedział, a drugi chłopak ze swoimi sto osiemdziesiąt centymetrami wzrostu [nadal rósł] niemal nie uderzał o rurę nad jego głową.

Co było najśmieszniejsze, Sherlock wcale się nie pocił – jego nieskazitelnie blada skóra wręcz zlewała się z kolorem koszuli i była matowa jak jego czarny case do telefonu. John zastanawiał się przez wiele czasu jak to w ogóle możliwe, że przy trzydziestu stopniach nie jest mu gorąco w takim ubiorze, ale zrezygnował, kiedy ten wrócił po dwóch tygodniach z Grecji, w której jego rodzina spędzała tegoroczne wakacje [a przynajmniej ich małą część], ani o odcień ciemniejszy. Dodatkowo chodził jej uliczkami w ciemnej marynarce i czasami tylko jakimś kapeluszu. Sherlock wyjął nagle jedną słuchawkę z ucha i podał mu telefon.

— Face ID — mruknął krótko, a John zrozumiał niemal od razu o co mu chodzi.

— Sherlock, zrobimy to później — wyciągnął go, aby znów mu go oddać.

— I tak zostało nam dziesięć minut jazdy, zdążysz w minutę, no już — poganiał go.

Blondyn przewrócił oczami w jego stronę i oddał mu telefon dłuższą chwilę później, w czasie której Sherlock wpatrywał się w to co mijali po drodze. John skłamałby, gdyby powiedział, że ekscytował się na nową szkołę, bo wcale nie chciał się tam znaleźć ani dostać. Tym bardziej, kiedy dowiedział się, że sama szkoła ma akademik, a oni będą w nim mieszkać. A razem z nimi brat Sherlocka, piętro wyżej, bo przecież był już maturzystą. Matura. Jak to w ogóle obrzydliwie brzmiało w ustach, myślach i uszach. Czuł, że nie pasował do nich wszystkich, chociaż jeszcze nie postawił tam swojej nogi [co swoją drogą miał zaraz zrobić]. Lekko egoistycznie wiedział, że się dostanie, ale robił to tylko dla swojego przyjaciela.

Bo Sherlock Holmes nigdzie się nie wybierał bez Johna Watsona, a John Watson bez Sherlocka Holmesa nie był kompletny.

Ale Mycroft Holmes jako przewodniczący samorządu szkolnego, nie przyprawiał ich o radosne uśmiechy na twarzach, a blondyn chciałby powiedzieć, że Holmesowie nie byli wpływowi, ale nie mógł. Bo byli. A starszy brat Sherlocka wykorzystywał to zbyt dobrze i zdecydowanie też, zbyt często. Obydwaj nie cieszyli się z tego, że od września będą go widywać pewnie codziennie, bo mimo że szkoła była całkiem duża to czuli, że Mycroft zawsze ich znajdzie. John nie lubił starszego brata swojego przyjaciela, ale w tej kwestii byli zgodni, bo Sherlock także go nie lubił. Zawsze bardziej się mądrzył, a przecież to szatyn przypisał sobie samemu plakietkę mądrali. Denerwował się, kiedy starszy brat wiedział więcej niż on i później całe noce spędzał na zagłębianiu się w ten temat. W konsekwencji czego miał głowę pełną informacji, których wcale potem nie chciał i nie potrzebował. John przekonywał go, że wcale nie musi nic nikomu udowodniać, tak samo jak robiła to ich siostra. Co prawda to ona miała plakietkę tej najbardziej dziwnej z całej rodziny, ale robiła to w czym czuła się najlepiej; stawiając tarota w salonie, w czasie wakacji, kiedy chłopcy kłócili się pokój dalej, krzyczała często:

— Retrogradacja Merkurego!

Wtedy oni zgodnie odpowiadali: „co?".

— Retrogradacja Merkurego, dlatego przez całe wakacje nie da się z wami wytrzymać, zróbcie coś dobrego dla siebie i znajdźcie sobie zajęcie, które będzie trzymało waszą złą energię w ryzach — a potem wracała do stawiania tarota.

I tak to się zaczęło, że Sherlock zaczął palić trawę.

I John poczuł to znów, kiedy wysiadali na przystanek i groźnie ściągnął brwi do siebie.

— Sherlock, mówiłem rzuć papierosy, a nie przerzuć się na marihuanę.

— Teoretycznie rzuciłem. To nie twoja wina, wiń Eurus i jej „znajdźcie sobie zajęcie, które będzie trzymało waszą złą energię w ryzach", jeśli już tak zależy ci, żeby kogoś winić. Dobrze, że Mycroft nie zaczął z jakąś fajką wodną czy bongo jak w Gothicu II, w którego grałem jak miałem dwanaście lat. Chyba pamiętasz? — spojrzał na niego.

— Nieistotne, od kiedy słuchasz się swojej siostry?

— Nigdy nie zacząłem — parsknął. — To był ten jeden raz, zresztą nie z mojej winy; ktoś zaproponował trawę, a ja uznałem, że to świetna alternatywa do papierosów i coś co mogłoby mi pomóc trzymać moją „złą energię" w ryzach. Nie obwiniaj się tym razem, że cię tam nie było, znam cię John. Nic byś nie zdziałał, zresztą dlaczego traktujemy trawę jak coś na równi z heroiną?

— Nie powiedziałem tego. Ale mimo wszystko to narkotyk, jak każdy inny. I mam nadzieję, że także to dostrzeżesz.

— Pewnie dopiero jak łeb będzie mnie bolał kilka dni z rzędu, a ja będę mdlał na środku komunikacji miejskiej.

— To nie jest śmieszne.

— Dla mnie tak — mruknął, mijając wzrokiem parę, całującą się na ławce. — Kurwa — rzucił z obrzydzeniem. — Jak ludzie to robią?

— Co robią? — spojrzał na niego.

— No to. Są ze sobą w romantycznym związku.

— Zadaniem ludzkiego gatunku jest go podtrzymać, nie?

— Niby tak, ale skąd ludzie mają pewność, że to ta osoba, albo w ogóle ta płeć.

— W tym sęk.

— Co? — spojrzał na niego.

— Sęk.

— Drzewo, deska, w środku sęk?

— Ta — odpowiedział blondyn, stając w końcu przed sporymi drzwiami do szkoły. — Sherlock, co my tutaj właściwie robimy? — po czterdziestu minutach całej ich wyprawy, odważył się w końcu zapytać go o cel podróży, bo nie miał pojęcia co szatyn chce robić w zupełnie nowej dla nich placówce.

— Zwiedzamy — uśmiechnął się w jego stronę, otwierając drzwi. — Ty pierwszy. Uwierzyłbyś, że podobno w tej szkole, kiedyś działy się niewytłumaczalne zjawiska? — zaczepił go na nowo, kiedy w końcu stanęli w środku budynku. — Nie zdziwiłbym się, w końcu to stoi już od czasów Holocaustu. Coś okropnego.

— Setki ofiar?

— Nie, mam na myśli historię jako przedmiot szkolny.

— Jak miło — mruknął. — Swoją drogą, tak, uwierzyłbym. Co do ciebie Sherlocku, mam wątpliwości. Jesteś nad wyraz sceptyczny.

— Ale zobacz, uwierzyłem w to co mówiła Eurus.

— Jestem pewien, że jej słowa nie mówiły „hej, Sherlocku, zacznij palić trawę! To takie relaksujące." nawet jako coś co mógłbyś czytać między wierszami. Po prostu skończmy ten temat.

— Ale nie mówiła co to nie może być — odburknął obrażony.

— Koniec tematu, tak jak powiedziałem. Bardziej przydatną rzeczą byłoby zobaczenie akademika, niż włóczenie się po pustej szkole, w której nic nie ma — chodził w kółko po korytarzu, kiedy Sherlock czytał wszystkie stare ogłoszenia na tablicy ogłoszeń szkolnych.

— Och, spójrz, mają klub muzyczny — przez kilka sekund dało się usłyszeć małą euforię w jego głosie, a zaraz wrócił do czytania.

— Wspaniale Sherlocku, cieszę się, że będziesz mógł pochwalić się swoją nieskazitelną grą na skrzypcach — parsknął, zauważając automat z napojami. — Może być mrożona kawa, jak miło — wrzucił do niego wyciągnięte drobne z kieszeni.

— Nie lubisz kawy.

— To jedyny chłodny napój w tym automacie.

Szatyn kątem oka dostrzegł sylwetkę, niezbyt wysokiego chłopaka, śmiał powiedzieć. Był raczej średniego wzrostu i miał na sobie rozpiętą, czarną koszulę. Spojrzał na niego po chwili, a ten uśmiechnął się w ich stronę szeroko, kiwając im.

— Jim Moriarty, hej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro