Nie uroń ani jednej łzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

• Notka informacyjna: niedługo biorę się za porządne rozpisanie tej historii, obiecuję. Tymczasem miłego czytania! •

Szalony bieg mocno nadwątlił moje siły. Miałam wrażenie, że płuca mi płoną. Mokra koszula przykleiła się do moich pleców. Pomimo wyczerpania nie zwalniałam. Nie mogłam zwolnić. Zmuszałam nogi do dalszego wysiłku, choć drżały i powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Przedramiona pulsowały bólem spowodowanym dziesiątkami zadrapań, ale nadal uparcie rozgarniałam gałęzie drzew i krzewów. Poza dudnieniem serca słyszałam jedynie swój przyspieszony oddech, ciężki i urywany, zdradzający zmęczenie. We włosach miałam zeschłe liście, a twarz ozdabiały resztki pajęczyn. W brzuchu czułam zbierające się mdłości, byłam wyczerpana, spocona i głodna.

Mimo to wciąż uparcie biegłam przez leśne poszycie, manewrując między konarami drzew, przytrzymując się pni, które odarły skórę z mych dłoni. Złapałam mocno ostrą gałąź, by utrzymać równowagę. Ucieczka w balowej sukni nie należała do najłatwiejszych. Niegdyś śnieżnobiała, teraz stanowiła opłakany widok. Przystanęłam na moment i oderwałam pas materiału, który zaczepił się o pień.

Do moich uszu doleciał przeciągły, mrożący krew w żyłach skowyt. Jęknęłam cichutko i, zataczając się, ruszyłam dalej. Otaczała mnie gęsta sieć liści, niezmienna od kilku godzin. Ledwo docierało tu światło.

– Gdzie jesteś, Xante? – wychrypiałam. Nie wiedziałam już, w którym kierunku podążałam. Wszystko wyglądało tak samo. Zatrzymałam się wyprostowana, oddychając ciężko, z paniką rozglądając się wokół. Kolejny skowyt, tym razem bliżej. – Xante... – Pilnowałam, żeby z moich oczu nie wyleciała ani jedna łza, tak jak mi przykazano. Przygryzłam wargę i zamrugałam powiekami, powstrzymując płacz.

– Wasza wysokość? – Leśną ciszę przeciął ledwie słyszalny szept. Z olbrzymią ulgą przyjęłam powiew wiatru, który przywoływał mnie w stronę głosu. Pobiegłam, najszybciej jak potrafiłam, mimo krwawiących bosych stóp, poranionych szyszkami i igliwiem. Mimo ropiejącej rany na brzuchu.

Polana była opustoszała, a jednak czekał na mnie. Samotny, niezruszony niczym głaz. Xante, mój wierny obrońca i wojownik, strażnik, ale przede wszystkim przyjaciel. Padłam w jego ramiona, całą siłą woli dusząc w sobie wrzask rozpaczy i cierpienia. Uniósł mnie bez trudu, a potem pomknął w leśny gąszcz. Poruszał się szybko i bezgłośnie. Nie słyszałam już wycia, wtulona w jego pierś.

– Już niedaleko, Kora. Zaraz będziesz bezpieczna.

Podziękowałam mu słabym głosem, a potem zasnęłam z wyczerpania. W mojej głowie pojawiły się obrazy dzisiejszego dnia, o którym z całego serca pragnęłam zapomnieć.

***

Poranek był piękny. Słońce odbijało się od lazurowych wód, ptaki świergoliły tuż za oknami, a ja szykowałam się na popołudniowy bankiet. Tegoroczny Dzień Kwiatów miał być wyjątkowy, gdyż po raz pierwszy obchodziłam go jako królowa. Krawcowa uwijała się przy mojej kreacji całe przedpołudnie, wykonując ostatnie drobne poprawki. Ćwiczyłam w lustrze dostojne uśmiechy, podczas gdy moje dwórki wymieniały zachwycone spojrzenia między sobą. Umalowały mnie, a następnie zatknęły diadem na mojej głowie. Moje krótkie, niebieskie włosy jak zawsze pozostawiono rozpuszczone, choć pokusiłam się o zawiązanie dwóch maleńkich warkoczyków po bokach twarzy. Słyszałam muzyków ćwiczących symfonie na przyjęcie.

Xante pojawił się na moment, by oznajmić, że będzie czekał na mnie w sąsiedniej komnacie. W pełni rozumiałam, że sprzykrzyła mu się warta na korytarzu, poza tym to właśnie jego apartament znajdował się tuż obok mojego. Jako mój strażnik musiał stale czuwać w pobliżu.

– Wygląda panienka wspaniale. – Zwracał się do mnie po imieniu jedynie wówczas, gdy byliśmy sami.

– Dziękuję – odpowiedziałam pewnym głosem. Ledwie powstrzymałam przyjacielski uśmiech, który wkradał mi się na twarz. Musiałam zachować profesjonalizm, choćby ze względu na obecność krawcowej.

Kucharze przeszli samych siebie, serwując przepyszne, sycące potrawy i wyśmienite napoje. Tańczyłam z wieloma kuzynami, którzy zjechali się do Moneary, by świętować wraz ze mną magiczny wieczór. Portret moich rodziców zajmował honorowe miejsce na ścianie.

Lecz błoga atmosfera została zburzona, zmieciona niczym domek z kart. Haweranie, barbarzyńcy z ludu Hawera, dranie i zbójcy, którzy na swoich usługach mieli bestie z Lasu Ciemności, napadli na nasze ziemie. Zbliżali się do pałacu, a choć był to tylko niewielki oddział, na jego czele pędziło aż sześć potworów. Xante prędko zaprowadził mnie do tuneli, które miały wyprowadzić mnie daleko za mury. Wręczył mi pochodnię i sztylet, oznajmił, że będzie czekał na mnie w zagajniku, a na odchodnym dodał zwyczajowo "Nie płacz, Korayo. Nie uroń ani jednej łzy." Zaczęłam protestować, ale on uciszył mnie i stanowczym tonem nakazał ucieczkę. Potem rzucił się do obrony. Biegłam przez korytarze, kurczowo ściskając rąbek sukienki. Za mną pobrzmiewały stopniowo cichnące odgłosy walki.

Wydostałam się na powierzchnię ponad dwa kilometry za murami. Podążyłam do zagajnika, powoli i ostrożnie, uważając na korzenie. Zdjęłam pantofelki na obcasie i schowałam je w dziupli pobliskiego drzewa. Zagajnik znajdował się dosyć daleko, bo aż osiem kilometrów z miejsca, w którym się znajdowałam. Nie miałam pojęcia, czy Xante zdoła tam dotrzeć. Szłam, dopóki nie poczułam na sobie czyjegoś wzroku. Wówczas zatrzymałam się i rozejrzałam dookoła. Przerażenie opadło na mnie niczym kaptur. Mój oddech przyspieszył. Mocniej chwyciłam sztylet, usiłując przypomnieć sobie, jak nauczyłam się go używać.

– Królowa Koraya, co za niespodzianka. – Słodki, melodyjny głos dochodził gdzieś z zachodu. Z kępy krzaków wynurzyła się niska, krępa sylwetka. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że stoi przede mną kobieta. Zanim zdążyłam mrugnąć, sięgnęła po nóż i ze śmiertelną precyzją cisnęła go w moją stronę. Zdołałam się przed nim uchylić jedynie dzięki wieloletniemu treningowi z Xantem. Miałam jedynie jeden sztylet, więc zamachnęłam się nim, celując w prawe ramię przeciwniczki. Wykonała zgrabny unik, po czym wyszarpnęła z pasa drugi nóż. Przełknęłam ślinę, starając się wymyślić jakiś plan. Nie łatwo było walczyć w sukni. Coraz wolniej unikałam jej ciosów. Zdołała ugodzić mnie w brzuch, na szczęście jedynie płytko. Krzyknęłam i odskoczyłam od niej, a plama czerwieni rozlała się po mojej sukience.

Stawiając krok do tyłu, potknęłam się na korzeniu drzewa. Zamachałam rękami, by utrzymać równowagę, a wtedy mój sztylet rozciął ramię dziewczyny. Korzystając z momentu zawahania, przystawiłam jej ostrze do gardła. Xante nakazał mi nie okazywać litości, ale widziałam błaganie i strach w jej oczach. Westchnęłam ciężko i kazałam jej odejść, uprzednio ją rozbroiwszy. Potem pobiegłam w stronę zagajnika. Moje serce nadal waliło dziko, nie potrafiąc się uspokoić. Obwiązałam brzuch pasem sukni, żeby zatrzymać upływ krwi. Uśmiechnęłam się delikatnie. Udało mi się nie uronić ani jednej łzy.

Pędziłam dalej przez las, byle prędzej do Xantego. Czułam obecność bestii, obawiałam się o zdrowie i życie kuzynów. Oddarłam spory pas mojej sukienki, choć było mi jej nieco żal.

Szept.

Oni umrą, zostawiłaś ich, zostawiłaś swoich poddanych, nie pomogłaś im.

Strach zawładnął mną, a głowę rozrywało pulsowanie. Potrafiłam jedynie mechanicznie stawiać krok za krokiem, a przed oczami wciąż miałam walący się pałac i płonące pola Moneary. Xantego w kałuży własnej krwi i z pustką w oczach. Błagałam, zaklinałam wszystkich bogów i gwiazdy, żeby nic mu się nie stało.

***

Otworzyłam oczy i natychmiast ogarnął mnie niewyobrażalny ból. Nogi wołały o pomoc, a brzuch był jedną wielką eksplozją cierpienia.

– Xante... – powiedziałam słabo, unosząc głowę, która zdawała się ważyć tonę.

– Jestem, Kora. Jestem. Nastraszyłaś mnie. Myślałem, że nie żyjesz – odgarnął mi pasmo niebieskich włosów z czoła. – Widzę, że nie płakałaś. – Ściszył głos.

– Nie. Nie wpadłam w aż takie wielkie tarapaty.

– Dobrze, bardzo dobrze. Choć nie miałbym ci za złe, gdybyś wykorzystała każdy sposób i nie dała się zranić.

– Poradziłam sobie. Nie było warto zdradzać się komukolwiek.

– Tak się cieszę, że wszystko w porządku – oznajmił Xante słabym głosem. Musiał się o mnie niesamowicie martwić.

– Spokojnie, Xan. – Klepnęłam go po policzku.

Leżałam na wygodnym materacu, ułożonym w niewielkiej jaskini. Ha, pomyślałam, zabrał mnie do Groty. Była to bezpieczna kryjówka, ukryta na ścianie klifu, a dostać mogli się tam tylko Władcy Wiatru, ponieważ znajdowała się za wysoko, żeby ktokolwiek miał możliwość wspięcia się do niej. Nie rzucała się w oczy i stanowiła idealne miejsce, żeby się ukryć. Odetchnęłam głęboko i spróbowałam wstać, ale bez powodzenia.

– Leż spokojnie, wasza wysokość – uśmiechnął się do mnie. Wiedział, że nie znosiłam bezczynności. Czułam się podle, nie mogąc nic zrobić.

– Co się stało z pałacem?

– Został opanowany przez Haweran. Jest z nimi ich dowódca, cesarz Largo. Sprowadzają tam teraz swoje oddziały.
Przez moment pomysł układał się w moich myślach. Był szalony i niebezpieczny, ale zdawał się jedynym wyjściem.

– Musimy zabić Largo i wszystkich jego dowódców.

– Ale jak tego dokonamy? Jest ich za dużo!

– Musimy... zmieść ich z powierzchni ziemi – dokończyłam.

– Już czas? – Xante natychmiast przejrzał moją strategię.

– Już czas.

Ze skrzyni pod ścianą podał mi papier i pióro, a także kałamarz. Zaczęłam pisać.

Cesarzu Largo,
Spotkajmy się dziś wieczór na polanie przed pałacem. Zwerbuj wszystkie swoje siły, gdyż moja armia, moja broń rozniesie cię na strzępy. Bitwa będzie spektakularna. Zwycięzca zgarnie pałac i władzę nad Moreaną.
Królowa Koraya

Przekazałam kartkę Xantemu, a on zwinął ją w rulon i zobowiązał się dostarczyć wiadomość. Zapewne wręczył ją posłańcowi, którego jakimś cudem odnalazł. Denerwowałam się i w myślach prosiłam mamę o siłę, by zniszczyć Largo i ocalić królestwo, jak przystało na królową.

Trzymałam się kurczowo szyi Xantego, gdy mknęliśmy przez las, lecąc metr nad ziemią, unoszeni przez wiatr. Stresowałam się, bowiem po raz pierwszy od wielu lat miałam wykorzystać swój talent. Xante szeptał do mnie uspokajająco. Przełykałam ślinę, drżąc z zimna i wyczerpania, ale nie mogłam się poddać. Musiałam zabić Largo, a wraz z nim jego doradców i generałów, zanim rozpocznie się bitwa. Przy odrobinie szczęścia wraz z nimi zginie legion. Wreszcie udało nam się ich namierzyć, a byli nieuchwytni i nieprzewidywalni.

Dam radę.

Szept.

Wraz z nimi zginie też Xante.

Miałam nadzieję, że głos nie ma racji.

Między drzewami dojrzałam pałac Moreany. Przed budynkiem, przed murami, stacjonował ogromny legion żołnierzy. Dziesiątki bestii warczały w kierunku lasu. Myśleli, że przybędziemy z całym wojskiem, tymczasem pojawiłam się jedynie ja. Xante postawił mnie na ziemi, na skraju lasu, upewniwszy się, że jesteśmy bezpieczni i żaden wrogi łucznik nie ośmieli się mnie zestrzelić, a żadna bestia nie rzuci się na mnie. Obejmował mnie w pasie, pomagając utrzymać równowagę. Podał mi niewielkich rozmiarów, opalizującą fiolkę. Przyłożyłam ją do policzka i zrobiłam coś, od czego powstrzymywałam się przez całe lata. Uroniłam łzę, a potem następną i jeszcze jedną. Jaskrawo–błękitne krople spłynęły do fiolki, która, wykonana z magicznego materiału, była odporna na ich moc. Zachwiałam się, czując ogarniające mnie wyczerpanie. Spojrzałam w oczy mojemu przyjacielowi i skinęłam głową. Zatkałam fiolkę i wręczyłam mu ją nabożnym ruchem. On zebrał siły i silnym podmuchem wiatru pchnął ją w stronę pałacu. Potem zaczęliśmy uciekać. Słyszałam, że legion rusza za nami. Bestie zawyły jednogłośnie, a potem rzuciły się w naszym kierunku. Xante znowu wziął mnie na ręce, ponieważ nie mogłam zrobić ani jednego kroku.

Trzy, dwa, jeden...

Potężny wybuch wstrząsnął całą doliną. Padliśmy na ziemię, a ja stęknęłam głucho, gdy wylądowałam na Xantem. Przytulił mnie mocno, szeroko otwartymi oczami wypatrując strachu na mojej twarzy.

– W porządku?

– Na tyle, na ile może być w porządku – mruknęłam cichutko.

Oboje zacisnęliśmy powieki i skuliliśmy się w niewielkim rowie, modląc się, by fala eksplozji nie wyrządziła nam krzywdy. Słyszałam nieustający huk. Pałac się walił, grzebiąc w swoich ruinach Largo. Roześmiałam się. Zadziałało.

Cisza pojawiła się niespodziewanie. Haweranie, którzy jakimś cudem uchronili się przed wybuchem, uciekali w popłochu, zdziwieni stratą całej armii w ciągu kilku sekund. Na polanie leżała sterta zwęglonych ciał. Przez moment czułam się obrzydzona tym widokiem, ale oznaczał on zwycięstwo. Zdobyłam się na cichutki okrzyk szczęścia. Xante również się śmiał, czułam drżenie jego klatki piersiowej. Jego śmiech był piękny, głęboki i uspokajający.

– Udało ci się.

– Nam się udało – powiedziałam i pocałowałam go. Był nieco zaskoczony, ale w sekundę później żarliwie odwzajemnił pocałunek. Bez słów wyznaliśmy sobie od lat skrywane uczucia.

Kiedy się rozdzieliliśmy, ułożył mnie w zgięciu swojego ramienia i wskazał na niebo. Tysiące gwiazd migotały wesoło, niepomne na wielki grób powstały w miejscu pałacu.

– Co teraz? – zapytałam.

Xante nie odpowiedział od razu. W zamyśleniu nakręcał sobie kosmyk moich włosów, teraz zwyczajnych i czarnych, na palec. Miały pozostać takie przez najbliższe miesiące, dopóki magia nie powróci. Wówczas ponownie zapłoną błękitem.

– Znajdziemy nowy dom. Twój dwór, pani, nie ucierpiał mocno, ukrywa się w miasteczkach, broniąc mieszkańców przed niedobitkami Haweran.

– Znajdziemy – powtórzyłam sennym głosem. Wtuliłam się w niego. Zasypiając, pomyślałam o mamie. Byłaby ze mnie dumna. Mimo że martwiłam się stratą pałacu, rozbiciem dworu i, zapewne, śmiercią kilku członków rodziny, byłam silna. Byłam królową, która broni królestwa za wszelką cenę.

Byłam Korayą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro