TRZY MRUGNIĘCIA

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ZNUŻENIE.

Oto co odczuwał: znużenie, wyczerpanie, wypalenie. Od wielu, zbyt wielu lat trwał w tym samym miejscu, mając za towarzystwo jedynie dzieci o gorejących, żółtych oczach. Już dawno przestały mu wystarczać. Wolał pogrążać się we wspomnieniach, rozbierając je na najdrobniejsze czynniki; analizując najbardziej błahe błędy, które pozbawiły go szczęścia, zsyłając ostatecznie tutaj, w głąb skutej lodem ziemi.

Jednak nawet to bywało czasem zbyt nużące. Możesz mieć tysiąc oczu i jedno — gdy nadejdzie starość, patrzenie przez każde z nich zacznie nosić znamiona zmęczenia, bólu. Wreszcie każde z nich przykryje bielmo, a wtedy staniesz się ślepcem takim jak inni. Uwięzioną na tronie z białych korzeni wyschniętą skorupą, z której uleciały resztki życia.

Nie mógł do tego dopuścić. Trwał już tak długo, o wiele dłużej niż bogowie pozwolili ludziom, lecz jego czas jeszcze nie nadszedł. Potrzebował po prostu nowych oczu. Młodszych.

Potrzebował oczu wilczego chłopca. I nic nie mogło go powstrzymać przed ich zdobyciem. Nie będzie kłamstw, których nie wypowie... Faktów, których nie zatai...

Lecz powoli. Swoim tempem. Pośpiech wywołuje nieufność, a nieufność prowadzi do porażki. Poza tym... Był taki zmęczony. Tak bardzo zmęczony...

Bloodraven.

Starzec otworzył oko — to jedno ludzkie, słabe. „Prawdziwe", jak mawiał jego brat. Jeden z nich.

Bloodraven, powtórzyli. Czy nas słyszysz?

— Słyszę — odrzekł cichym, więdnącym w gardle głosem, który przypominał raczej ochrypły szept.

Pamiętasz, co nam przysięgałeś? Pamiętasz dane nam słowo?

Słowa... Wypowiedział ich w życiu tak wiele... Zbyt wiele. Słowo Bryndena Riversa warte było tyle, co pocałunek kurwy.

— Pamiętam.

Pamiętasz, czego pragnąłeś? Czemu byłeś wierny?

Pragnienia... Miał je. Oczywiście, pamiętał. Prześladowały go każdej nocy, zerkając kpiąco raz błękitnym, raz zielonym okiem. Czasem ziały ogniem, pochylając się nad czarnym smokiem. Lecz co do tego mają jego pragnienia? To przeszłość. Przeszłości nie można wrócić. Można jedynie wyciągać z niej nauczki.

— Pamiętam — odrzekł znów tym głosem, który niemal zapomniał, jak brzmieć.

Możesz spełnić to, co pozostało z twych snów. Mają teraz smak popiołu... Jednak to popiół użyźnia glebę. Spójrz.

R A Z...

OGIEŃ. Stał teraz pośród ognia trawiącego płachty zielonego materiału, zza którego sączył się mdły blask księżyca. W pierwszej chwili wręcz z fascynacją obserwował, jak pomarańczowe języki ślizgają się wokół, przenikając przez jego ciało zupełnie nieświadome czyjejś obecności na swej drodze. Dopiero po kilku długich sekundach zrozumiał, że jest w namiocie i dostrzegł na pochłanianym przez pożogę wamsie wyszytą czarną nicią sylwetkę jelenia.

Uzurpator.

Jego uszu dotarły odgłosy walki, jednak stłumione, jak gdyby od walczących oddzielała go gruba tafla lodu. Nie zdołał obrócić głowy w tamtą stronę, zanim odziane w żółtą zbroję ramię nie przeniknęło przez jego ciało.

Spojrzał na pojedynkujących się mężczyzn. Jeden z nich — ten, który potrącił Bloodravena — istotnie nosił barwną, płytową zbroję zdobioną we wzór słoneczników. Teraz tańczyły na niej odbicia płomieni, podobnie jak na jego równie żółtym hełmie. Atakował z pasją, krzycząc coś, lecz w panującym tu hałasie trudno było odróżnić od siebie słowa. Drugi, wyższy i bardziej barczysty, wyglądał tak szpetnie, jakby jego oblicze mogło przestraszyć nawet słońce. Płaska, upstrzona piegami twarz z pewnością w najlepszych momentach daleka była od urodziwej, a teraz, gdy gościł na niej grymas rozpaczy przemieszany z zaciekłością, miała w sobie coś niemal zwierzęcego. On również krzyczał i, choć te słowa też tonęły w chaosie, głos jasno wskazywał, że to... kobieta?

Bloodraven zmarszczył brwi. Cóż to za dziwaczne miejsce? Jaki cel chcieli osiągnąć pokazaniem mu tego? Jaki to miało związek z pragnieniami, które już dawno pogrzebał i tym jednym — nadającym cel jego obecnej egzystencji? W tym szpetnym, kobiecym obliczu dostrzegł coś znajomego, jej niezgrabna sylwetka nosiła znamiona kogoś, kogo już widział, lecz niczego, co było mu bliskie.

Obrzucił olbrzymkę jeszcze jednym nieprzychylnym spojrzeniem akurat w chwili, kiedy szerokie, brzydkie wargi dziewczyny sformułowały jedno słowo, które potrafił odczytać, choć uleciało w chaotyczną mieszaninę dźwięków tak jak pozostałe.

„Renly".

Rozejrzał się, dopiero teraz dostrzegając dalej, wciąż poza zasięgiem płomieni, ciało w szmaragdowozielonej zbroi. W niej również odbijała się pożoga, jednak jej zielony blask przywodził na myśl dziki ogień. Bloodraven powoli podszedł bliżej, aby obejrzeć nieboszczyka.

Długie, czarne włosy rozsypały się wokół jego głowy niczym na poduszce, lecz nikt nie mógłby pomyśleć, że mężczyzna śpi. Jego niebieskie — niemal tak niebieskie, jak Jej prawe — oczy były szeroko otwarte, a usta lekko rozchylone w wyrazie zdumienia. Niżej, na szyi, ziała szeroka rana, przypominająca okrutną parodię uśmiechu, w jaki mogłyby ułożyć się wargi zmarłego. Krew spływała po jego skórze coraz wolniej, wsiąkając w ziemię i zlepiając zadbane włosy. Choć Bloodraven nie mógł jej dotknąć, nie musiał tego robić, aby wiedzieć, że nie zdołała nawet ostygnąć.

To było niedawno, zrozumiał nagle. Sam nie umiał powiedzieć, czy ma na myśli samą śmierć, czy też całą sytuację. Ta świadomość po prostu wypełniła jego głowę znienacka, niczym nalane zbyt pewną ręką ale wypełnia kufel po sam brzeg.

— ...przysięgam na grób mojego męża i honor rodu Starków!

Kobiecy krzyk — tak czysty, tak wyraźny — natychmiast dotarł do uszu Bryndena. Odwrócił się gwałtownie w stronę, z której on dobiegał, łapiąc w lot, że właśnie to chcieli mu pokazać. Tę smukłą kobietę o kasztanowych włosach, w blasku płomieni czerwonych niemal jak krew kapiąca z gardła zmarłego. Znał jej twarz, choć nigdy nie widział na niej takiej desperacji czy przerażenia.

Stark. Matka wilczego chłopca.

— Powstrzymam ich. Ty ją stąd wyprowadź.

Młody rycerz w szkarłatnej zbroi niemal nie zwrócił uwagi Bloodravena. Był niczym zbłąkany pyłek na stronnicy czytanej przez Bryndena księgi, toteż mężczyzna wyminął go, podążając za lady Stark, która zdołała już dopaść do żelaznego piecyka i unieść go z cichym stęknięciem. Po złapaniu równowagi wykonała zaś energiczny zamach i ogłuszyła rycerza w zbroi zdobionej słonecznikami.

— Brienne, za mną — rozkazała szpetnej dziewczynie. Ta z kolei w lot pojęła, o co chodzi, prędko rozcięła bowiem najbliższą ścianę namiotu, po czym obie kobiety prześlizgnęły się przez powstałą dziurę.

Matka wilczego chłopca otworzyła usta, aby coś powiedzieć, lecz zamarła, podobnie jak jej towarzyszka oraz sam Bloodraven, gdy uszu całej trójki dobiegł głuchy łoskot kopniętego przez niego piecyka.

Teraz, pojął nagle z taką łatwością, jakby zapytano go, czy słońce świeci za dnia. To dzieje się teraz.

Tak rzadko, gdy chcieli skierować gdzieś jedno z jego oczu, kazali mu zwrócić je ku chwili obecnej, że niemal poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz. Ogień, który przez niego przenikał, płonął naprawdę teraz, w tej chwili, setki mil na południe od miejsca, gdzie spoczywało jego ciało. Ciepła krew, którą czuł, rzeczywiście w tej samej sekundzie wsiąkała w ziemię. Dźwięk, który przypadkiem wywołał...

— Nic nie jest dziełem przypadku — wyszeptał nieświadomie, a jego głos zabrzmiał niczym dusza ulatująca z ciała.

Miał się tu znaleźć. Miał potrącić piecyk i narobić hałasu. Miał doprowadzić te kobiety do paniki; sprowokować do biegu, którym puściły się przez nierówny teren wśród pokrzykujących, zdenerwowanych mężczyzn. Ich zachowanie odwracało uwagę rycerzy od płonącego namiotu oraz niespokojnych koni, kolejni ludzie ruszali za nimi w pogoń, chcąc zatrzymać lady Stark i towarzyszącą jej maszkarę.

Brynden ruszył niespiesznie śladem gonitwy, przenikając przez wszystko, co torowało mu drogę. Jego kroki były stanowcze, zdecydowane — przynajmniej w wizjach mógł chodzić z taką pewnością, jak niegdyś. Widział matkę wilczego chłopca krzyczącą coś do swej towarzyszki, co rusz machając dłonią i wskazując jedną ze stron, lecz wciąż był zbyt daleko, aby usłyszeć więcej niż pojedyncze słowa.

Przez pół uderzenia serca sądził, że kobiety zdołają zbiec. Jednak w momencie, w którym tak pomyślał, lady Stark zahaczyła o coś nogą i runęła na ziemię ze zduszonym okrzykiem. Brzydula zatrzymała się wówczas gwałtownie, widocznie pragnąc ją uratować, lecz tamta znów coś zakrzyknęła, usiłując stanąć na nogi. Pomimo odległości między nimi, Bloodraven dostrzegł w niebieskich niczym szafiry oczach dziewczyny, z jak ciężkim sercem wykonuje rozkaz, kiedy wznowiła bieg.

Kilku rycerzy ruszyło za nią dalej, jednak część przystanęła przy lady Stark, pomagając jej wstać i nie pozwalając odejść. Idąc w jej stronę, Brynden nawet nie dostrzegł, kiedy krok zrównał z nim potężny mężczyzna o łysej, połyskującej w świetle pożaru czaszce i krótkiej, posiwiałej brodzie.

Dotarłszy do schwytanej, rycerz spojrzał na nią, a z jego oczu zionął przejmujący chłód.

— Lady Stark — powitał ją tonem brzmiącym, jakby wydał już wyrok skazujący.

— Lordzie Tarly — odparła równie oschle kobieta, unosząc dumnie brodę. Bloodraven czuł jej strach, jednakże nie pozwalała innym dostrzec nic, co mogłoby wskazywać, że się czegoś lęka.

Musiało to zirytować stojącego naprzeciw rycerza, bowiem uniósł kącik ust w gorzkim uśmieszku, pełnym wyższości i swego rodzaju satysfakcji.

— Wygląda na to, że masz nam wiele do wyjaśnienia, pani.

D W A...

SKĄPANY W CHYBOTLIWYM BLASKU POŻARU obóz rozpłynął się tak niespodziewanie, jak wcześniej pojawił. Teraz Bryndena otaczały grube kamienne ściany, na których tańczyły cienie, kolebiąc na boki niczym pijani biesiadnicy. Rozpoznał to miejsce od razu mimo półmroku rozpraszanego jedynie słabym blaskiem księżyca.

Smocza Skała. Pierwszy podbity przez Aegona Zdobywcę fragment Westeros. Prawdziwa siedziba Targaryenów, zagarnięta przez uzurpatora z taką samą arogancją, jak cała reszta.

Tu jednak Bloodraven nie znalazł się w teraźniejszości. Choć nie miał na to żadnego dowodu, myśl zdołała już zakiełkować w głowie mężczyzny, puszczając pędy i oplatając je wokół jego skroni, kończyn, kręgosłupa — zupełnie niczym korzenie drzewa, które unieruchamiały go pod ziemią.

Powiódł wzrokiem po komnacie, od razu dostrzegając płonące pośrodku sali palenisko. Nie ono jednak skupiło na sobie uwagę Bryndena, a stojąca nieopodal kobieta, wpatrująca się z uwagą w płomienie.

— Shiera... — wyszeptał urywanym, zduszonym od emocji głosem.

Serce zdołało zabić mu niespokojnie w piersi, lecz gdy nieznajoma uniosła głowę, ulotne ożywienie zniknęło.

To nie była Shiera. Mogły mieć identyczne wąskie nosy, takie same kości policzkowe i drobne podbródki, jednak teraz dostrzegł znaczące różnice. Włosy kobiety lśniły w blasku płomieni krwawą purpurą, a skóra przypominała barwą śnieg, niemal dorównując bielą jego własnej. Lecz najbardziej niepodobne były oczy. Shiera słynęła z różnobarwnych — prawego niebieskiego niczym letnie niebo o poranku, a drugiego zielonego niby świeża trawa. Te nieznajomej nie mogły odróżniać się od nich bardziej. Choć miały ten sam kształt, w spojrzeniu kobiety trudno by dostrzec cokolwiek łobuzerskiego, jakąkolwiek uwodzicielską iskrę. Przede wszystkim jednak różniła je barwa — szkarłat. Czysty, niezmącony, niczym smok na chorągwi Targaryenów. Niczym jego własne oko.

Nieznajoma westchnęła z frustracją i musnęła opuszkami palców rubin zawieszony na szyi. Zirytowana odeszła dwa kroki od paleniska, po czym nagle przystanęła, zastygając w pół gestu. Zmarszczyła brwi, jak gdyby coś do niej dotarło, i... odwróciła głowę w stronę Bloodravena.

Wie, że tu jestem, pomyślał, nieświadomie wstrzymując oddech, którego nawet nie potrzebował. Nie widzi mnie, ale wie, że nie jest sama, choć dzieli nas czas.

Świadomość pozostawania dla kobiety w czerwieni niewidzialnym pozwoliła mu nie cofnąć się, gdy powoli skierowała kroki ku niemu. Lustrował ją wzrokiem niemal z fascynacją, dostrzegając kolejne podobieństwa do Shiery niemal tak prędko, jak różnice.

Kim jesteś?, zapytał w duchu.

W tej samej chwili ona rozchyliła szkarłatne wargi, zapewne chcąc coś powiedzieć, lecz inny głos wdarł się pomiędzy nich dwoje niczym szybkie, stanowcze cięcie miecza.

— Melisandre.

Kobieta zamknęła usta i zamrugała dwukrotnie, nim nie skierowała spojrzenia ku przybyłemu właśnie mężczyźnie i nie złożyła pokłonu.

— Panie.

Brynden rozpoznał go natychmiast. Kwadratowa szczęka, zapadnięte policzki, zaciśnięte wargi i oczy pełne gniewu, pretensji, surowych osądów. Bloodraven nigdy nie poświęcał mu wiele uwagi, jednak nie sposób zapomnieć, do kogo należy tak ponure oblicze.

Stannis Baratheon. Kolejny brat uzurpatora.

— Co widzisz w płomieniach? — spytał niecierpliwie lord Smoczej Skały.

— Złe rzeczy, mój królu — odrzekła kapłanka, podchodząc bliżej mężczyzny. — Pan Światła zesłał mi wizje, lecz nie uszczęśliwią cię one. Stark nie ustąpi. Nie zlęknie się. Zyska siły, dzięki którym nabierze zuchwałości, by wykrzyczeć ci w twarz odmowę.

Krzaczaste brwi Stannisa zbiegły się w jedną linię, a na jego czoło wstąpiła głęboka pionowa zmarszczka. Wieści wyraźnie go zdenerwowały.

— Musi być jakiś sposób, by temu zapobiec — zaprotestował, kręcąc głową. — To jeszcze zaledwie chłystek! Czy nie widzą, że to ja jestem ich królem?

— Są zaślepieni. — Kobieta nazwana Melisandre położyła dłoń na jego ramieniu. — Zachwyca ich jego młodość i chwała. Widziałam wilka wśród złotych róż, prowadzącego armię przeciwko lwom... Widziałam zwycięstwa...

— Dlaczego twój bóg nie pokaże mi czegoś, co może mi pomóc? — warknął Stannis, strącając jej rękę. — Widzisz sojusz Renly'ego z Tyrellami, widzisz zwycięstwa Starka, widzisz hołdy dla Greyjoya, lecz czego nie widzisz? Wierności, która należy się mnie! Prawowitemu dziedzicowi Roberta! Po jego śmierci uzurpatorzy rozszarpują Westeros niczym głodne psy kawałek mięsa, a ja mogę tylko bezczynnie stać i...

— Widzę też wilczycę — przerwała mu Melisandre z błyskiem w szkarłatnym oku. — Wilczycę otoczoną przez lwy.

— Sansa i Arya, jego siostry — potwierdził kwaśno Stannis. — Cóż mi po nich, skoro Cersei trzyma je w Królewskiej Przystani?

Na wargach jego towarzyszki rozkwitł powoli uśmiech.

— Nie muszą być tam wiecznie, mój panie. Pomyśl, jak wiele zmieniłoby, gdyby tu były. Jak brzmi zawołanie rodu matki uzurpatora?

— Rodzina, obowiązek, honor — zacytował Stannis, przyglądając się Melisandre z kamienną twarzą.

— Rodzina. Obowiązek. Honor — powtórzyła melodyjnie po nim kobieta, znów kładąc dłoń na jego ramieniu. — Nie poświęci rodziny dla korony.

Stannis skinął głową, jednak jego twarz natychmiast znów wykrzywił grymas.

— A jak mam je niby zdobyć, kapłanko? Jak mam zdobyć i sprowadzić tutaj najcenniejsze zakładniczki w stolicy?

W odpowiedzi Melisandre przysunęła się bliżej i wyszeptała kilka słów do ucha rozmówcy. Przez twarz Stannisa przemknęło niedowierzanie.

— To jeszcze niemal dziecko...

— W walce o dobrą sprawę wiek nikogo nie zwalnia z obowiązku — odparła stanowczo kobieta.

Przez chwilę, która zdawała się wiecznością, ona i Stannis toczyli bitwę na spojrzenia. Wreszcie skinął sztywno głową.

— Rozkażę wezwać Davosa.

T R Z Y...

OGIEŃ I CZERWIEŃ ZNIKNĘŁY. Teraz wokół niego panowały księżycowe szarości, rozmazując kontury, ukrywając brzydotę. Dopiero po chwili dostrzegł odbity od ściany delikatny poblask świecy i zasłaniającą płomień wysoką męską sylwetkę. Podchodząc bliżej dostrzegł, że mężczyzna ściska w dłoni skrawek pergaminu poznaczony kleksami i niewyraźnym, pospiesznym pismem. Nie zdołał jednak odczytać wiadomości, gdy nieznajomy obrócił się, wyrwany z zamyślenia czyimś krokami.

— Wylla... — powiedział z roztargnieniem, widocznie próbując wrócić myślami do rzeczywistości. — Dlaczego wstałaś?

Brynden podążył za jego wzrokiem, aż ujrzał stojącą przy jednej z miękkich puf niską kobietę, nagą jak w Dzień Imienia. W półmroku jej skóra miała kolor skały, jednak nawet to nie sprawiło, by przestała wyglądać na miękką i pachnącą. Ciemne, gęste loki spływały po jej ramionach i plecach, częściowo zakrywając duże, ciężkie piersi i pełne biodra. Nie umiał ocenić, jak wiele lat sobie liczy — była jedną z tych kobiet, które trwają bez konkretnego wieku. Zawsze piękne, zawsze uwodzicielskie, zawsze niebezpieczne. Jej twarz miała w sobie coś znajomego, niczym niesłyszana wiele lat piosenka, niegdyś śpiewana ci do snu. Czuł, że powinien ją rozpoznać, jednakże wszelkie skojarzenia ulatywały z jego głowy niby spłoszone hałasem ptaki, a on nie potrafił ich pochwycić.

— Obudziłam się, a ciebie nie było obok mnie — odparła kobieta nazwana Wyllą, nieświadomie mijając Bloodravena i podchodząc do rozmówcy, aby wsunąć rękę pod jego ramię i przytulić się doń w kokieteryjnym geście. — A dlaczegóż ty wstałeś, mój lordzie?

Mężczyzna westchnął i odłożył świstek pośród ksiąg leżących na drewnianym pulpicie.

— Przyszły pilne wieści — wyjaśnił krótko.

— Złe? — spytała z troską kobieta, gładząc palcami skórę kochanka. — Skąd?

Przez kilka długich sekund w komnacie panowała cisza, a Brynden dostrzegł na twarzy nieznajomego wewnętrzną walkę, czy odpowiedzieć.

— Zza Wąskiego Morza.

Wylla uniosła nieco głowę, a w jej oczach zalśniło ożywienie dalekie od plotkarskiej ciekawości.

— Z Pentos? Volantis? Słyszałam, że tam wybiera się Złota Kompania.

— Wyllo, nie powinienem...

— Alliserze, dobrze wiesz, że żaden sekret, który mi powierzyłeś, nie przestał być sekretem. Jestem równie wierną sługą Dorana Martella, co ty.

Martellowie, powtórzył w duchu Brynden. A więc to Dorne.

Spojrzał jeszcze raz, uważniej, na mężczyznę nazwanego Alliserem. Mdły blask pojedynczej świecy okazał mu łaskę, lecz nawet w nim dało się dostrzec pierwsze zmarszczki na przystojnej twarzy. Cieniste sieci były wyjątkowo gęste wokół jego oczu i ust, a w czarnych włosach oraz krótkiej, eleganckiej brodzie srebrne nici prześwitywały w zbyt wielu miejscach. Skronie mężczyzny już niemal całkowicie przyprószyła siwizna, lecz przynajmniej nie tracił włosów. Miał oczy człowieka przebiegłego, lubiącego wodzić innych za nos, jednak dopiero ich barwa, gdy znów spojrzał w stronę listu i świecy, podpowiedziała Bryndenowi pochodzenie lorda. Spośród Dornijczyków jedynie Dayne'owie mogli poszczycić się fioletowymi oczami.

Alliser nie odpowiedział swej towarzyszce. Zamiast tego sięgnął po pergamin i podał jej, aby przeczytała wieści osobiście. Kobieta rozwinęła go niecierpliwie, natychmiast przebiegając wzrokiem tekst. Jej czarne brwi powędrowały ku górze w geście zdumienia, a wzrok po raz kolejny przesunął się po ciągu niewyraźnych znaków. Zrobił to jeszcze kilkakrotnie, zanim spojrzała na kochanka.

— Sądzisz, że...? — zapytała cicho.

— Nie wiem, Wyllo — odrzekł, delikatnie wysupłując list spomiędzy palców kobiety. — Ale nie mogę zwlekać z przekazaniem tego księciu Doranowi.

— Zapewne osobiście? — Choć zadała pytanie, brzmiało to niczym stwierdzenie. — Po tym, jak szybko przeniknęły do stolicy poprzednie wieści...

— Pająk miał swojego szpiega na miejscu.

— Pająkowi ćwierkają ptaszki w całym Westeros i połowie Essos. Dlaczego Dorne miałoby być wyjątkiem? — Wylla puściła ramię Allisera, świdrując go spojrzeniem czarnych oczu. — Jeśli to prawda...

— Mogą też wcale w to nie uwierzyć. Bądźmy szczerzy, ja sam nie umiem tego pojąć, choć wierzę moim szpiegom.

— Nawet Karzeł? Wiesz, że ma więcej rozumu niż cała Mała Rada do kupy.

Na długi moment zapadła cisza. Wystarczająco długi, by Bloodraven mógł zrozumieć, że kimkolwiek jest Wylla, to ona podejmuje decyzje w Starfall. Widział to w jej ostrym spojrzeniu; w opartych na biodrach dłoniach; w zawziętym grymasie, który czaił się w kąciku kształtnych ust. Alliser Dayne dawno musiał pojąć ten fakt; być może już w chwili, kiedy po raz pierwszy wziął tę kobietę do swego łoża. Brynden dostrzegł to w sposobie, w jaki ten patrzył na kochankę.

— A ty? Wierzysz w to, że smoki wróciły? Wierzysz w księżniczkę z trzema smokami na ramieniu?

— Gdybyśmy mieli opierać świat tylko na tym, co uważamy za realne, byłby ciasny i ubogi — odparła i położyła dłonie na ramionach Allisera. — Zawsze radzę ci najlepiej, jak tylko potrafię.

— Wiem. — Ujął jej twarz w dłonie, po czym złożył na czole delikatny pocałunek. — Wyruszę z rana.

Wylla obdarzyła go nikłym uśmiechem i powoli wysunęła z jego objęć.

— A więc pójdę, by nie zakłócać twego odpoczynku przed podróżą.

— Nie musisz... — Alliser złapał nadgarstek kochanki i przyciągnął ją z powrotem.

— Muszę, mój panie — odparła, stając na palcach, by musnąć wargi mężczyzny swoimi. — To długa droga, a ty nie umiałbyś nie skorzystać z mej obecności w łożu, by przypomnieć mi, które z nas ma władzę.

— Znów mówisz inaczej niż czynisz, Wyllo — zauważył, pochylając się, aby skraść jej kolejny pocałunek, jednak ponownie umknęła z jego objęć.

— Jeśli będę robić tak zbyt często, znudzi cię to i znajdziesz kogoś, kto mnie zastąpi — odrzekła przekornie, niedbałym gestem narzucając na ciało półprzeźroczystą dornijską szatę. — Muszę czasem pozostawić niedosyt.

Alliser pokręcił głową, wybuchając krótkim śmiechem.

— W takim razie zajmę się tobą, gdy wrócę z Wodnych Ogrodów.

— Będę liczyć godziny, jeśli nie będę zbyt zajęta — zapewniła kokieteryjnie Wylla, opuszczając komnatę swobodnym krokiem.

Kierowany przeczuciem Brynden podążył za nią. W tej kobiecie było coś dziwnego i czuł, że właśnie ją chcieli mu pokazać. Nie wiedział, czy bardziej irytuje go niemożność zrozumienia ich celu, czy też niezdolność do określenia czasu, w jakim się teraz znalazł.

Rozdrażnienie nie rozstroiło go jednak na tyle, aby nie dostrzegł, jak uśmiech Wylli zniknął zaraz po zamknięciu drzwi sypialni. Przymknęła na moment oczy, biorąc głęboki oddech i poprawiając szatę, aby zakryła lepiej jej nagość, po czym ruszyła korytarzem. Z pewnością nie szła do swojej komnaty — kochanka lorda bez wątpienia została ulokowana blisko niego, Wylla zaś szybkim krokiem mijała kolejne drzwi, pokonywała dziesiątki stopni, wybierała zakręt za zakrętem. Brynden dostrzegł przy tym, jak kolejni pracujący nocą służący pozdrawiają kobietę skinieniem głowy lub zawołaniem. Wówczas przywdziewała na moment uprzejmą maskę uśmiechu, odpowiadając na powitania.

Wreszcie stanęła przed jednym z pokoi, a pilnujący go strażnik spojrzał na nią z lekkim przestrachem.

— Lady Wyllo...

— Och, darujmy sobie grzeczności, Faridzie — żachnęła się, odrzucając włosy do tyłu. — Oboje wiemy, że taka ze mnie lady, jak z mojej córki rycerz. I oboje wiemy, że zabroniła ci mnie po raz kolejny wpuszczać, a ja muszę ją zobaczyć.

— Lady Mellei... Mellei... Lady Mellei jest w swojej komnacie.

— Oczywiście, że tam jest. — Wylla spojrzała na strażnika, jakby był niespełna rozumu. — Chcę ją po prostu zobaczyć. I tak, doskonale wiem o tym, że śpi. Jak każda matka wiem, co robi moje dziecko.

Gwardzista powoli skinął głową, po czym wpuścił kobietę do środka. Bloodraven podążył za nią, rozglądając się. Komnata nie należała do małych, choć z pewnością sprawiałaby wrażenie mniej ciasnej, gdyby ktoś zadał sobie minimum trudu i przestał rorzucać rzeczy, gdzie popadnie. Przez otwarte drzwi na balkon wpadało do środka światło księżyca, nadając panującemu tu chaosowi wyglądu jakiegoś fantastycznego cmentarzyska.

Najwidoczniej na Wylli nie zrobiło to wrażenia, gdyż jedynie pokręciła z westchnieniem głową, wymijając kolejne przeszkody w drodze do łoża, na skraju którego przysiadła. Brynden podążył za nią, po czym przyjrzał się śpiącej w nim dziewczynie.

Była szczupła, wręcz chuda, a w męskiej koszuli nocnej sprawiała wrażenie jeszcze mizerniejszej. Pod materiałem nie widać było zarysu piersi, jej ciało przypominało raczej ciało dziecka. W określeniu wieku nie pomagał również widok twarzy, gdy Wylla troskliwym gestem odgarnęła z niej ciemne, splątane włosy. Takie oblicze mogło należeć zarówno do kogoś, kto obchodził już szesnaście Dni Imienia, jak i do dziewczynki, która dopiero zakwitła, lecz nie to zaniepokoiło Bloodravena. 

Wygładzone snem rysy wydały mu się przerażająco znajome. Wrażenie, które Brynden odniósł na widok Wylli, powróciło z siłą huraganu, jednak teraz zamiast irytacji towarzyszył mu lęk. Właścicielka tej twarzy nie żyła. Zmarli powinni pozostać w swych grobach, nie wędrować po świecie, niepomni czasu, jaki im odebrano.

Kto to jest?, zadał sobie pytanie, obserwując, jak Wylla składa na czole śpiącej pełen troski pocałunek. Kim były one obie? Dlaczego jej córka wyglądała niczym...?

Dziewczyna jęknęła cicho przez sen i skrzywiła się, mamrocząc nieświadomie coś niezrozumiałego. Gdy matka z zatroskaną miną pogładziła jej policzek, tamta wtuliła twarz w dłoń Wylli.

— Ćśś, Mellei... To tylko zły sen — szepnęła kobieta, chcąc uspokoić śniącą córkę. Ujrzawszy, jak na poruszone oblicze wstępuje powoli spokój, wyprostowała się. — Nie dostaniesz jej. Wiem, że tu jesteś. Wiem, że obserwujesz. Ale nie dostaniesz jej. Jest inna niż ja i nie pozwolę ci jej zabrać.

Nim do Bryndena dotarł sens tych słów, Wylla spojrzała przez ramię. Wbijała spojrzenie czarnych oczu prosto w niego, jakby tam stał — prawdziwy, namacalny.

Ona mnie widzi, pomyślał, choć przecież to niemożliwe, absurdalne. Ta Dornijka widzi mnie teraz. Bo oboje jesteśmy w teraz.

— Nie dostaniesz jej — wycedziła zimno, patrząc na niego wrogo, a Brynden nagle zrozumiał, dlaczego twarz Wylli była mu tak znajoma.

Nic nie jest dziełem przypadku, powtórzył po raz drugi tej nocy — tej nocy, która działa się teraz — a świat wokół niego zawirował. Kiedy otworzył oko, znów trwał w ciemności, wśród korzeni i wśród Nich.

Widziałeś?

— Widziałem. Widziałem pojmaną matkę wilków i martwego brata uzurpatora. Widziałem czerwoną kapłankę wraz z drugim bratem uzurpatora. Widziałem kobietę z tajemnicami i słyszałem o powrocie smoków — odrzekł, a jego głos wciąż brzmiał na zbyt rzadko używany.

Wiesz, co powinieneś zrobić.

Trzy wrony, które siedziały dotychczas na gałęzi czardrzewa, poderwały się w tej chwili do lotu.


And here we are again, panie i panowie.

Chyba nigdy w pełni nie przekonam się do tego rozdziału, ale — będąc szczerą — w przypadku KG mam wyjątkowo wysokie oczekiwania wobec siebie.

W każdym razie, witamy ponownie w Koronie Głupców, jesteśmy na drugim sezonie, żyją praktycznie wszyscy poza Renlym, Nedem ([*]) i Viserysem ([*][*][*]), so it's gonna be a fun ride, isn't it? Jak wspominałam, KG jest fanfikiem do książki, podpinanie go pod serial ma jedynie chronić m n i e, ponieważ Martin akurat bardzo konsekwentnie podchodził niegdyś do usuwania fanfików do swojej twórczości z sieci; HBO jest dużo bardziej liberalne. Jedynym, co czerpię z serialu jest postarzenie postaci, ponieważ, well, akurat to miało sens w tym kabareciku.

Kolejny rozdział: 5 maja.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro