Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Wszystko wygląda dokładnie tak jak ostatnio. Na meblach widać grubą warstwę kurzu, a na podłodze leży mnóstwo kartonowych pudeł, lecz ja szukam tego jednego. Tego, od którego wszytko się zaczęło. Napis,  znajdujący się na jednej ze ścianek pamiętam do tej pory. Wyrył się w moim mózgu niczym tatuaż na skórze.

     Rozglądam się przez chwilę, aż w końcu natrafiam wzrokiem na tajemniczy karton. Podchodzę do niego powoli, a następnie zaglądam niepewnie do jego wnętrza. W środku nie znajduje się zbyt wiele; stare pluszaki i klocki, kilka staromodnych figurek oraz niezwykle dziecinna pozytywka. Chwytam pudło najdelikatniej jak tylko potrafię. Boję się, że jeśli coś mocniej ścisnę, to to natychmiast się zepsuje, a po ewentualnych wskazówkach nic nie pozostanie.

     Idąc do pokoju Jackie, uważnie spoglądam pod nogi. Kiedy wchodzę do przestronnego, jasnego pomieszczenia, oddycham z ulgą. Kładę pudło na łóżku i odwracam się w stronę przyjaciół, przecierając czoło dłonią.
— Znaleźliście coś? — pytam, spoglądając na skupioną dwójkę.
— No cóż — zaczyna powoli John. — Wszystkie te postaci to koszmary, ale to wiedzieliśmy już wcześniej, poza tym kompletnie nic — wzdycha, opierając głowę na dłoni. — Nie widzę żadnych powtarzających się schematów, które mogłyby pomóc.

     Siadam zrezygnowana na wolnym krześle, a dłonią wskazuję na przyniesiony karton, sugerując przeszukanie go. Chłopak natychmiast podchodzi do łóżka i sięga do środka. Niestety, nic nie wydaje się być zbytnio pomocne. Same niewielkie zabawki bądź figurki.

     Po piętnastu minutach przeglądania każdej z rzeczy, czujemy się kompletnie zrezygnowani. Nie ruszyliśmy z miejsca nawet o milimetr. W dodatku musimy wymyślić jeszcze wiarygodną historię wydarzeń z poprzedniego dnia dla policji.

     Mam ochotę się rozpłakać i ponownie zamknąć w sobie, aby nie musieć brać w tym wszystkim udziału.
— A co z dziwnym dyskiem? — Jackie marszczy brwi zdziwiona. — Gdzie on jest?

     Unoszę głowę i spoglądam przez krótką chwilę na dziewczynę. Zrywam się z łóżka, a chwilę później przeszukuję znalezione rzeczy. Rzeczywiście, brak wśród nich dziwnego elementu. Kręcę głową, zaskoczona. Co takiego mogło się z nim stać?
— Może ty albo twoja mama wyrzuciłyście go? — Próbuję się dowiedzieć.
— Nie, na pewno nie — odpowiada z ogromną pewnością w głosie.

     Marszczę brwi; nie mam podstaw aby nie wierzyć mojej przyjaciółce. Ponownie siadam na łóżku, czując zrezygnowanie. Do głowy nie przychodzi mi żaden pomysł, pozwalający ruszyć się z tej sytuacji choćby o krok. John opiera się o krawędź biurka i wpatruje się uporczywie w punkt naprzeciwko niego. Nie chcę przerywać jego myśli, więc skupiam się na rzeczach, wyciągniętych z pudełka.

     Między nami panuje cisza; trwa ona dobre pół godziny. Za chwilę muszę wrócić do domu, gdzie czeka mnie poważna rozmowa z rodzicami oraz wizyta na komisariacie, a nasz plan wydarzeń w dalszym ciągu nie został ustalony.

     Chwytam mój plecak, by położyć go na kolanach. Jackie, słysząc nagły ruch, prostuje się i odwraca głowę w stronę hałasu.
— To tylko ja — uspokajam ją.

     Ponownie zapada cisza. Czuję, że każdy z nas z każdą chwilą zaczyna się krępować coraz bardziej. Spoglądam dyskretnie na moich towarzyszy i przygryzam wargę.
— Co powiemy na policji? — zadaję pytanie, które w tym momencie przysparza nam najwięcej problemów.

     Jackie, słysząc pytanie, marszczy brwi. Kiedy zauważam jej drgający nos, już wiem, że cały plan rozmowy jest ułożony co do najmniejszego szczegółu.

~*~

     Z głośnym westchnięciem przekraczam próg domu. Zoe, usłyszawszy trzaśnięcie drzwi wejściowych, wbiega do pokoju w radosnych podskokach. Widząc mnie, piszczy uradowana, a po chwili mocno przytula moje nogi.

     Mam nadzieję, że nikt inny nie zorientuje się, iż wróciłam już do domu. Jednak, kiedy dziewczynka zaczyna krzyczeć na cały głos „Poppy!", moje nadzieje znikają niczym chmury na niebie w kalifornijskie lato.

     Na schodach rozlega się nerwowe tupanie, a niedługo później pojawia się mama. Wygląda na jeszcze bardziej zmęczoną niż zwykle. W dodatku na jej policzkach można zauważyć jeszcze nikłe ślady łez. Kiedy mnie zauważa w jej oczach zamiast zrezygnowania, pojawia się gniew wymieszany ze strachem.
- Penelope, na litość boską, coś ty zrobiła?! - wykrzykuje, delikatnie popychając Zoe w stronę salonu. - Policja tu była. Pytali się o ciebie.

     Spuszczam głowę nie wiedząc, co mogłabym powiedzieć. Nie spodziewałam się, iż zastanę ją w domu. Byłam pewna, że siedzi obok Andrew'a, czekając aż ten się wybudzi.

     Jakby tego było mało, do pomieszczenia, kilka sekund później, wbiega ojciec. Wygląda na starszego niż parę dni wcześniej, a we włosach pojawiło się kilka nowych, siwych włosów.
— Penelope, o co chodzi z tą policją?! — W jego głosie pierwszy raz słyszę tyle gniewu. — Coś ty nawyrabiała, do cholery?

     Spuszczam głowę, czując pewnego rodzaju wstyd. Zaczynam bawić się nerwowo palcami, a moje dłonie zaczynają pocić się z nadmiernych emocji. Wymijam rodziców i kieruję się do salonu, gdzie siadam na niewielkiej pufie. Mama i tata ruszają zaraz za mną, by usadowić się na czarnej kanapie naprzeciwko mnie z założonymi na piersi rękami. Wyglądają w tym momencie jak ława przysięgłych, która wydała już wyrok jeszcze przed wysłuchaniem obu stron.

     Spoglądam na nich i wzdycham przeciągle. Czuję, że dzisiejszy dzień nie skończy się dobrze i pozostanie w naszej pamięci na dość długi okres czasu.
— Słuchamy cię — ponagla mnie tata nieco bardziej opanowanym głosem.
— To nie tak — mówię dobitnie, zaciskając powieki. — Ja nie zrobiłam nic złego. Chodzi o to, że...

     W tym momencie waham się. Co gdybym opowiedziała rodzicom o wszystkim? Może pomogliby nam znaleźć jakieś wyjście z sytuacja? Albo wsadziliby nas do domu wariatów. Zastanawiam się przez krótką chwilę i, gdy już mam ochotę opowiedzieć im wszystko zgodnie z prawdą, w przedpokoju słychać trzask drzwi wejściowych, a po sekundzie zmęczone szuranie butów. Każdy z nas wychyla się ze swojego miejsca, by zobaczyć kto przyszedł.

     Naszym oczom ukazuje się Ricky w towarzystwie Brucela. Obaj niosą po jednej wielkiej siatce, a dodatkowo mój brat trzyma pod pachą paczkę papieru toaletowego. Mnie jak i rodziców ogarnia zaskoczenie oraz kompletne niezrozumienie. Wpatrujemy się w to jak chłopcy zanoszą torby do kuchni ze zdziwieniem. Po chwili z pomieszczenia wychodzi kolega Ricky'ego, na którego twarzy widać typowy dla niego uśmiech.
— Dzień dobry! — Z jego ust wydobywa się radosny okrzyk, a chwilę później na twarzy pojawia się powaga. — Bardzo mi przykro z powodu państwa syna. Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze.

     Jeszcze przez kilka sekund wyraz twarzy chłopaka pozostaje niezmienny. Jednak kąciki ust Brucela nie wytrzymują i unoszą się delikatnie. Drapie się w tył swojej pomarańczowej głowy, przenosząc spojrzenie na własne czerwone trampki. W końcu, nie wiedząc co jeszcze mógłby powiedzieć, żegna się z moimi rodzicami, a mi macha trochę niezdarnie, po czym szybkim krokiem wychodzi z domu.

     Patrzymy się na Ricky'ego z niemałym zaskoczeniem. Ten, widząc to, wzrusza jedynie ramionami i idzie z powrotem w kierunku kuchni.

     Każdy z nas wstaje, by najszybciej jak to możliwe wejść do pomieszczenia akurat w momencie, kiedy chłopak wyciąga z lnianej torby kiść czerwonych pomidorów. Ogląda je z każdej strony po czym wkłada do jednej z mniejszych szuflad w lodówce.

     Otwieram usta ze zdziwienia, podobnie zresztą jak moi rodzice.
— Synu mój, cóż ty czynisz? — pyta lekko ironicznym tonem tata, którego oczy rozszerzają się jeszcze bardziej.

     Mama nie odzywa się, spoglądając na to wszystko zza zmarszczonych brwi. Zakłada ręce na klatce piersiowej, nie będąc do końca pewna, co tak właściwie się dzieje.

     Ta, dla postronnego obserwatora, normalna sytuacja, odgania myśli rodziców od mojej osoby. W myślach wypuszczam powietrze z ulgą, lecz widok, krzątającego się po kuchni Ricky'ego nie jest w stanie opuścić mojej głowy.

     Chłopak odkłada ostatnie jabłko na paterę z owocami, a po chwili zaczyna miętosić między palcami jeden ze swoich kolczyków w uchu.
— Czynię zakupy — odpowiada, uśmiechając się wstydliwie i powraca do torby z resztą produktów.
— No właśnie — mówi mama, zanim ktokolwiek inny zdąży się odezwać. — Co cię do tego skłoniło?

     Mój brat wzrusza jedynie ramionami, dokładnie oglądając swoje czarne tenisówki. Widzę, iż chłopak chce podrapać się po karku, jednak jego ręka szybko zmienia kierunek, ostatecznie poprawiając grzywkę.
— Pomyślałem, że nie masz do tego głowy. — Jego głos wybrzmiewa tak cicho, iż ledwie go słychać. — Andrew w szpitalu, a teraz jeszcze Poppy i ta policja.

     W tym momencie moje dłonie formują się w pięści, a wzrok wyraża wyjątkową złość. Jestem tego niemal tak pewna jak pieczonego indyka na Boże Narodzenie. Wzrok rodziców momentalnie przenosi się na mnie. Już wiem, że nie mam innego wyjścia, a żadna błaha wymówka ich nie zadowoli. Tata po raz drugi tego dnia prosi o wyjaśnienie sytuacji, więc ponownie kierujemy się do salonu, aby tam porozmawiać. Ricky pozostawia zrobione wcześniej zakupy na pastwę losu i udaje się za nami. Z pewnością jest niesamowicie ciekawy, co takiego się wydarzyło.

      Ze zdenerwowania zaczynam wyłamywać sobie palce. Biorę jeden głęboki wdech i już wiem, iż to nie będzie łatwa rozmowa.
— Wszystko zaczęło się od tego, że...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro