Choroba Wasi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Patrząc na ostatnie miesiące, Maria dochodzi do pewnego, niezaprzeczalnego wniosku.

Oswoiła się.

Z domem, z okolicą, z codziennością. Powoli ustępowały złe emocje, z jakimi tu przybyła - na rzecz prostszej bierności.

Wbrew sobie zaczyna myśleć, że może nie jest tak źle. Że mogło być gorzej.

Oswoiła się też z ludźmi. Najszybciej, rzecz jasna, z teściem czy Sonią. Ale nawet wiecznie wściekła Iwanowa była czymś znośnym.

Nawet Wasyl, o zgrozo, był kimś, do kogo przywykła.

I on też, chyba, przywykł do niej.

Nie utrudniali sobie nawzajem życia. Nawet czasem je ułatwiali. Ot, on jej coś podał, ona mu coś przyniosła, coś wspólnie zrobili, by poszło szybciej. Wszystko bez kłótni. Normalnie.

Po prostu funkcjonowali poprawnie.

A jak o wilku mowa - Maria rozejrzała się po stajni, w której właśnie kończyła robotę. Zazwyczaj o tej porze już dawno by się minęli, piorunując spojrzeniami, lub coś tam uzgadniając.

Może też wyjechał, myślała, wspomniawszy, że z ojcem czasem brał się na roboty.

Szybko się jednak rozczarowała. Nie długo zajęło jej odnalezienie zaginionego Ukraińca: leżał w swoim standardowym miejscu, na przypiecku.

Prychnęła z lekkim drwieniem, pamiętając, że to on wypominał jej zbyt długie spanie.

Podeszła bliżej. Wtedy też zauważyła czerwień jego policzków; podobną do koca, którym był przykryty, a który unosił się w rytm przyspieszonego oddechu.

Coś było nie tak.

Obeszła go ostrożnie z boku. Chłodną dłonią dotknęła jego czoła, ale zaraz ją cofnęła, kieby sparzona.

- Panie.. - wymamrotała, masując nadgarstek. - Jak w piecu.

Gdy teraz o tym myślała, to faktycznie ostatnio upadał na zdrowiu. Przybladł, przygasł jakoś, czasem zapominała, że był w domu, bo milczał. Nie sądziła jednak, że to się może tak pogorszyć.

Postała chwilę przy nim, bacznie się wpatrując. Potem wyszła.

Wróciła z mokrym ręcznikiem i szklanką wody.

---

Wraz z nadejściem nocy, wcale się nie poprawiło. Nie, było gorzej.

Gorączka mroczyła Ukraińca coraz bardziej. Maria nie mogła go do świadomości przywrócić. Czasem się budził, ale tylko po to, by rozglądać się nieprzytomnie, majaczyć coś, i z powrotem do snu zapadać.

Przynosiła mu herbatę, jedzenie, mokre okłady. Potrząsała nim lekko, cosik mówiła. Na Banderę bluźniła.

I nic nie działało.

Westchnęła i opadła na oparcie krzesła. Zaskrzypiało pod nią, tylko potęgując uczucie ciężkości.

W wieczornej desperacji przyłapywała się na myślach, by po Iwanową się udać. Szybko jednak je odpędzała, trzęsąc głową, jakby sam czort do ucha jej szeptał.

Po tym, jak kobieta ostatnio ją potraktowała, jak nią pomiatała, pierwsza ręki wyciągnąć nie miała zamiaru. Nawet, jeśli ktoś miałby umrzeć.

Sonia, jakby czytając Polce w myślach, zdębiała strachem. Wspólnie siedziały przy stole - naprzeciw siebie - jedząc kolację. Stukot łyżek był jednak prawie niesłyszalny. Dziewczynka przylepiła oczka do pieca, czasem nie trafiając jedzeniem do ust.

Każde święta z Wasylem spędzali, co chwila jego i dziadka z matką odwiedzały. Chrzestnym jej był - zabierał ją gdzieś czasem, kupował jej co nie co, różne rzeczy opowiadał. (Nie bardzo wiedziała, kim był ten cały Piłsudski, ale bardzo go nie lubiła).

W zamian za to obdarzała go wielkim uczuciem. Bez przerwy do niego mówiła, robić coś z nim chciała, i jedynie fakt, że ojca jej przypominał, czasem ją studził. Ojca, który zawsze dyscypliny oczekiwał. Który zniknął.

- Wasia też zniknie? - wyrzuciła w końcu, bliska łez.

Maria, zdziwiona, uniosła głowę. Wpatrywała się w dziewczynkę i rzekła: - Czemu miałby?

Nie otrzymała odpowiedzi, przynajmniej nie bezpośrednio. Zamiast tego Sonia wyraziła kolejne obawy: - A co, jeśli się nie polepszy?

- Polepszy. To nic poważnego.

Sonia zastanawiała się przez kilka chwil.

- Więc po co to? - wymamlała, przykładając dłoń do czoła.

- Dla zbicia gorączki - wyjaśniła Polka, gdy tylko zorientowała się, że dziewczynce chodzi ręcznik.

- Czy sprawi, że wyzdrowieje?

- Ma zbić gorączkę. - powtórzyła spokojnym głosem. - Wtedy będzie lepiej.

- A jeśli nie będzie? - Sonia zamartwiła się. - Ja nie chcę... Proszę, zrób coś.

Widząc, jak jej oczka pokryte są ciemnością, Maria poczuła pragnienie, aby wnieść do nich światło. Więc po chwili zastanawiania, odezwała się: - Chorowałaś kiedyś?

Ukrainka zamilkła na moment. Potem skinęła głową. - Kiedy byłam mała.

- I jak się wtedy czułaś?

Sonia wodziła palcem po stole. - Źle - wyskamlała w końcu. - Bardzo źle. Mama bardzo się bała.

- A jednak wyzdrowiałaś, prawda?

Sonia ponownie skinęła głową. Opornie, ale widziała, do czego dąży ta rozmowa.

- Więc sama widzisz, że nie ma o co się bać - Polka uśmiechnęła się słabo. Dziewczynka tylko cicho pociągnęła nosem.

Posprzątały po posiłku, po czym Maria odesłała dziewczynkę do snu. Sama zaś w izbie została, krzątając się po niej wieczornie. Tylko czasami podnosiła oczy na leżącego Wasyla, w jakiejś zadumie.

Słowa Sonii jej się udzielały. Też się niepokoić coraz bardziej zaczynała.

Do tego ta inna, ciepła perspektywa na Ukraińca, z jej własną kompletnie niezgodna była. Jakby o dwóch osobach mówiły. W głowie jej to mieszało, litość i amnestię budziło.

Myślała potem o nim z tą dziwną litością i jeszcze parę razy tej nocy zaglądała do niego.

---

Następnego dnia we wsi zjawił się doktor Sławoj.

Nowina szybko rozeszła się po polskiej konspiracji. Ustalono, że pierwszy kurs odbędzie się wieczorem.

Wraz z postępującym mrokiem, spod płotów wymykały się sylwetki, wpadając w niepozorne grupki człapiące poboczem. Szepty i szmery kłębiły się w powietrzu. Mknęły pustymi już o tej porze drogami, polami, nie przykuwając większej uwagi.

Maria szykowała się do wyjścia tak szybko, jak tylko mogła. Wyrzucała ze skrzyni ubrania, przed lusterkiem warkocze poprawiała, trzewiki naciągała i wiązała. Hania i Isia zapewne już czekały na nią w pobliżu.

To była długo wyczekiwana chwila.

A jednak, stojąc już w progu, zawahała się.

Nie potrafiła zmusić się do przekroczenia go. Coś ją blokowało.

Trzymając palce na klamce, wzięła głęboki oddech i spojrzała przez ramię.
Oczywiście wiedziała, co to było.

Z powrotem w głąb domu wchodząc, rozejrzała się. Zza firanek schyłkowe światło zalewało izbę. Kro­piel­nicz­ka odbijała je wzdłuż ścian, po ikonach, po żerdzi, pełnej naczyń, rupieci, ziół.

A pod ścianą piec. Podeszła w stronę Ukraińca. Obejrzała go badawczo. Spał, niby spokojnie, ale drżąc lekko, wiercąc się jak w koszmarze.

- Maria! Idziesz? - ktoś woła spod domu. To Hania. Prawie podskoczyła, słysząc jej głos.

Pospiesznie poprawiła mu poduszkę i solidniej nakryła kocem. Następnie skinęła do siebie głową.

- Już! - odkrzyknęła. Ostatni raz omiotła spojrzeniem izbę, i wyszła.

---

Docierają do wyznaczonego gospodarstwa Myślińskich, miejscowych Polaków - a konkretnie do stojącej nieopodal stodoły. Stary budynek, w środku słabo oświetlony kilkoma lampami, z zewnątrz nie dawał żadnych podejrzliwości.

Po podaniu wcześniej ustalonych pseudonimów, wpuszczono je do środka.

Ten był już specjalnie przygotowany: rozstawione w nim krzesła czekały na kursantki, tak jak stojący na środku stół, z rozłożonymi na nim bandażami i innymi chustami.

Tłoczno było. Poza Czerwińskim, doktorem i gospodynią, rozmawiającymi przy wspomnianym stole, znalazło się trochę zwerbowanych.

Czerwiński nagle wyszedł na środek i wszyscy ucichli.

- Po pierwsze, chciałbym podziękować za poświęcenie wieczoru na przybycie tutaj. Frekwencja jest bardzo zadowalająca i byłbym bardzo wdzięczny, gdyby została utrzymana. Bądźcie pewni, że nie zmarnujecie tu ani minuty - przyłożył rękę do piersi, jakby na znak obietnicy.

- Za zaaranżowanie tych kursów szczególne podziękowania należą się Pani Myślińskiej, która udostępniła nam to miejsce.

Kobieta skinęła głową, gdy rozległy się głosy uznania.

- Oraz doktorowi, który zgodził się je prowadzić w swoim cennym wolnym czasie.

Znowuż szmery, i znowuż drobny pokłon. Czerwiński pozwolił im minąć, po czym kontynuował:

- Razem zdecydowaliśmy, że lepiej zachować ostrożność, niż żałować. Zatem nasi działacze będą obstawiać budynek i okolice. Przy odrobinie szczęścia nie będziemy potrzebować ich wcale - albo mało.

- Już myślałam, że obejdzie się bez tych kretynów - narzeka pod nosem Hania, a Katrusia, siostra Antka, kiwa jej głową.

Następnie doktor zabiera głos; zmęczony, naznaczony.

- Będzie to ogólny kurs sanitarny ze szczególnym naciskiem na umiejętności bandażowania i zakładania opatrunków, pierwszej pomocy dla rannych. Po tej tematyce same chyba widzicie, że wiedzę będziecie nieść do bardzo konkretnej grupy, i że wszystko odbywać się będzie na granicy prawa, a nawet poza nim.

Kursantki wpatrywały się w niego w skupieniu. Niektóre z pewnym lękiem.

Zaczęto tłumaczyć, jak całość procederu będzie wyglądała. A miała wyglądać interesująco. Poza lekcjami teoretycznymi, planowano praktyczne wyprawy w teren, a nawet bezpośrednią pomoc, gdy ktoś jej potrzebować będzie.

- Jakieś pytania? - zakończył doktor.

Ktoś uniósł rękę.

- Nie można robić notatek. Macie wszystko zapamiętać - powiedział Czerwiński.

I opuścił ją.

Doktor Sławoj ponownie rozejrzał się po zgromadzonych. Zmęczone zmarszczki jego twarzy podkreślały migające linie światła. - Jeżeli to wszystko, kończymy na dzisiaj. Następne spotkanie odbędzie się w którąś z niedziel.

Nastał gwar i ruch. Wszyscy powoli, niespiesznie, zbierali się do wyjścia, rozmawiając, żartując, ulegając rozluźnieniu po doniosłym zdarzeniu. Maria jednak stała nieruchomo - pogrążona w rozterkach.

Całe spotkanie w głowie nieprzerwanie ta myśl jej się tliła: o pomoc doktora poprosić. Stan Ukraińca niezmiernie ją niepokoił.

Po jakimś czasie stodoła opustoszała. Chowając ręce za plecami, Maria niepewnie zbliżyła się do porządkującego swoje rzeczy doktora. Stała, nie potrafiąc słownie zwrócić na siebie uwagi.

Cała moc z niej uleciała. Bo co powiedzieć miała?

Doktor zapiął torbę, nie zdając sobie sprawy z jej obecności. Dopiero gdy uniósł głowę, ujrzał ją.

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał, słusznie czując, że nie doczeka tego ze strony dziewczyny.

Ta, odchrząkując, wolną ręką otrzepała spódnicę. Kiwnęła głową, I zaczęła: - Miałabym do pana doktora wielką prośbę. Chodzi o..

I urwała, zdawszy sobie sprawę, że nie wie, jak nazwać to, kim dla niej był. Jej umysł pracował powoli, gdy szukała słowa. - Um, mojego.. członka rodziny?

Doktor Sławoj wydawał się widzieć dziwność tej sytuacji, ale pozostawił to bez komentarza.

- Jest ciężko chory. Nie wiem co robić.

---

Maria zaprowadziła go w głąb domu. Wchodząc do izby, buchnęło na nich ciepło. Podeszli do rozgrzanego pieca.

Doktor Sławoj pochylił się nad szeroką ławą, na której leżał chory. Przypiecek, tak zwana, po ukraińsku, leżanka, to niska część pieca, stanowiąca miejsce do leżenia. Wykonana z tego samego budulca, co pozostałe części, pełniła funkcję akumulatora ciepła.

Dobre miejsce dla chorych, myśli doktor Sławoj. Po umyciu rąk i innych porządkach, bierze się za pracę.

- Herbaty? - zaproponowała domowniczka, bezużytecznie obserwując jego poczynania. Chciała się przydać.

- Potem - zbył ją. Już w swoim wirze był. Coś grzebał w torbie, coś sprawdzał w pacjencie.

Marysia krążyła po pokoju. Czas mijał, dłużył się, sekundy płynęły z każdym jej krokiem, nagle jakby spowolnionym.

- I jak, doktorze? - pytała nieśmiało. Sytuacja zaczynała jej ciążyć. Doprawdy dziwnie się czuła, kogokolwiek z Polaków w tym domu przyjmując. Prawie jakby oba z jej światów ścierały się ze sobą.

- Tak, tak.. - mamrotał do siebie Sławoj, pogrążony w oględzinach. - ...Podwyższona temperatura, osłabienie, przyspieszony oddech...

Żadnych słów, tylko cichy szacunek, gdy słuchała tych czarów.

W końcu doktor uniósł się znad ławy. Spojrzał na nią.

- Typowe objawy grypopodobne.

- To znaczy? To grypa, doktorze?

Nie odpowiedział. Pochylił się znowu ku torbie: chwilę w niej grzebał, po czym wyciągnął z niej pudełeczko, pospolito-medycznie wyglądające.

- Niech to bierze.

Wyciągnął rękę. Szybko przyjęła wręczany lek, lustrując go następnie z każdej strony z niemałym zainteresowaniem. Coś świtało w jej pamięci, bo choć sama z rzadka z medycyną obcowała, to być może któryś z jej krewnych kupował go w chorobie.

Znieruchomiała, dębiejąc z twarzy, jakby jakaś realizacja ją zalała.
Odchrząkując, wybiegła z izby, i poszła gdzieś szybko.

Gdy wróciła, niosła już coś ze sobą. Trzęsącymi się palcami rozwiązała węzełek z chustki, w której mieścił się dorobek rodzinnego żywota.

Łapiąc spojrzenie doktora, by niewątpliwie zacząć temat zapłaty, zamrugała zdziwiona, gdy uniósł rękę w odmowie.

Znowu zaczął się pakować.

- To może chociaż jajka pan doktor weźmie..

Głupio jej było, zaciągając go tutaj, pomocy nadwyrężając, teraz tak niczym się nie odwdzięczyć.

- Masło, mleko... - wymieniała kolejno akty dobrej woli.

Doktor Sławoj przerwał pakowanie i ponownie uniósł wzrok na niezłomne lico rodaczki, upartością wskazujące, że nie odpuści.

Westchnął. - To tej herbaty dajcie..

---

Zidentyfikowanie rozległej plamy jako własny sufit kosztuje Wasyla sporo czasu. Wszystko jest niewyraźne, nieostre, jakby oglądał świat przez zaparowane szkło.

Mruga, odganiając mglistą senność, która wisi ciężko nad jego kończynami.

Po chwili orientuje się, że to nie senność.

- Weź.

Ukrainiec, teraz całkowicie rozbudzony, patrzył w stronę źródła głosu z całą intensywnością, na jaką mógł się zdobyć.

- Doktor Sławoj mówił, że masz to zażywać.

To była Laszka. Stała obok, pochylając się nad nim. - Że kto?

- Doktor Sławoj. Przyprowadziłam go tutaj. Uratował cię.

- Lach tu był? - charknął, jakby nie dosłyszał reszty jej słów.

Ta dezorientacja go frustrowała. Ile on do cholery spał? Bolą go plecy, szyja, i czuje, jakby minęły wieki.

- Bierz - powtórzyła niewzruszona jego grymasem. Siłą wepchnęła mu tabletkę do rąk.

Żółta, okrągła, mrowiła go w palce, gdy obracał nią półprzytomnie.

- Co to jest..?

- Lekarstwo - Maria wywróciła oczyma. Po cóż tak wnikać? Wystarczy, że zrobi, co należy.

Wasyl jednak był innego zdania. Wciąż gapił się na tabletkę. Sprawiał wrażenie, jakby samym wzrokiem jej skład próbował wydobyć.

- Kolejny - wyrzuciła, przypomniawszy sobie bardzo podobne maniery u brata. - Ino jak Piotrek.

- Nie por-równuj mnie do tego idioty - warknął z wysiłkiem, gdy tylko, z opóźnieniem, dotarła do niego aluzja.

- Obajście idioci - podsumowała ponuro. - Nie chcesz, to nie. Męcz się dalej.

Coś tam do siebie jeszcze mruknął, ale nie zważała na to, i odeszła swoimi sprawami się zająć.

---

Wasyl, oczywiście nie na głos, ale niechętnie musiał przyznać jej rację.

Lekarstwo pomogło.

Mgła umysłu opadła nieznacznie, pozwalając mu na znikome przebłyski świadomości.

Dzięki temu między innymi wyłapuje, że nie jest sam w pomieszczeniu. Czuje zapach, słyszy hałas, nie pozwalający mu po ludzku zasnąć.

Sprawca w końcu porusza kolejny z jego zmysłów - i ukazuje się w jego polu widzenia.

Laszka usiadła na krześle i przysunęła je bliżej z niezamierzonym skrzypieniem. Wasyl spojrzał na nią krzywo, co odwzajemniła.

- Jedz - rozkazała. - Doktor Sławoj mówił, że musisz jeść.

- Nie obchodzi mnie, co doktor Sołwaj mówił - marudził usłyszawszy kolejne "zalecenia".

- Doktor Sławoj - poprawiła wyniośle. - I powinno. Jeśli chcesz wyzdrowieć.

Argument można by rzec trafiony. Niechętnie wziął od niej miskę.

- Skąd ty go wzięłaś? - zapytał przy okazji. - Tego doktora. Tak znikąd..

Dziewczyna waha się. Faktycznie, gdy już przyjeżdżali, to z batiuszką i trumną w zestawie. Leczono się raczej domowymi specyfikami - olejkami, ziołami czy przetworami.

Kombinowała, nie bardzo wiedząc, jak się wykręcić. O kursach mówić nie mogła przecież. Udając obojętną, by zrównoważyć wewnętrzny popłoch, z przesadnym zapałem grzebię w jedzeniu. - Takie tam.. znajomości.

Na szczęście z gorączki tej niezręczności nie wyłapał. Zamiast tego wpatrywał się w parującą mu na twarz zupę. Ciepło rozchodziło się po jego dłoniach, rozpędzając chłodne powietrze wokół.

- Zimno tu - wyrzuca półprzytomnie.

- Ciepło jest przecież.. - Maria kontrastuje te odczucia, nieco zmieszana. Dopiero co gotowała - piec był nagrzany, w izbie było wręcz duszno.

Ukrainiec nie odpowiada. Mocniej chwyta miskę. Znowu drży.

Maria chwilę się w niego wpatruje, może nie dowierzając, a może licząc, że żartuje. Gdy jednak z niej nie drwi, dziewczyna wydaje ciężkie westchnienie. Potem wstaje. - Czekaj chwilę.

Wasyl ma ochotę jej wytknąć, że przecież i tak nigdzie nie pójdzie, ale postanawia to przemilczeć. Nie sądzi, że w tym stanie w ogóle złożyłby to zdanie w spójną całość.

Zamiast tego wciąż gapi się w zupę - barszcz mieni się bordowo, pomarańczowe plamy tłuszczu rozlewają się na jej powierzchni. Kawałki ziemniaków unoszą się i opadają na dno, zderzając z drobno posiekaną kapustą.

Nagle czuje, jak coś przygniata go lekko. Odwraca się z powrotem.

Gruba kołdra opada na na niego, w całej długości przypiecka go okrywając.

Popatrzyli na siebie przez chwilę, ale Polka szybko zerwała kontakt wzrokowy. Odgarnia na bok włosy i z powrotem siada do swojego posiłku.

---

Gospodarz wchodzi do zadymionej izby. Zaproszona przez niego babka, lokalna szeptucha, pochyla się nad siennikiem. Mruczy pod nosem niezrozumiałe słowa, boskie abo i szatańskie modły.

- Jak ona? - pyta, stając obok, i także spoglądając na posłanie.

Gospodyni, nieprzytomna, leży w nim spokojnie. Napojona odwarem ziół, nie rozbudziła się wcale. Tylko blada twarz powoli nabierała rumieńców.

- Ona horosza - mówi mu staruszka, prostując pokrzywione palce. - Gdy sia zbudzi, zdarowa budzie, zdarowa.

- Slava Bohu... - mamrota gospodarz, ściskając w uldze maciejówkę.

- Nie wygląda lepiej - wtrąca sceptycznie Symon, siedzący z bratem przy kufrze.

Babka powoli rozwija chuścinę i wkłada do niej swoje olejki, glinki. - Nie ciało chore, a dusza. Na duszu widać budzie - wyjaśnia.

- Nie łżesz ty no? - mamrota młodzieniec, wątpiąc w sprawczość babki.

Jej szaty zaszeleściły, gdy powoli odwróciła się. Wbiła w niego swoje blade ślepia. Twarz okryta wieloma zmarszczkami, wygląda jak zwisająca zużyta skóra, a ona sama, powiadana była, o co najmniej stu ileś letnie życie.

Symon oczywiście w to nie wierzy, ale i tak przełyka ślinę. Już nic nie mówi.

Babka znowu zaczyna się krzątać.

- Gdy sia zbudzi, hreczke dajte - rzuca na odchodne, ściskając dobytek w trupich dłoniach. W końcu znika w mroku. Gospodarz idzie za nią, by dopytać cosik jeszcze.

Symon też wychodzi, niechętnie, ale by ich przypilnować.

W pokoju zostaje najmłodszy z synów. Przełyka ślinę, dym swędzi go w gardło. Rozgląda się, czy aby na pewno nic się nie pali.

Potem podchodzi do okna, by, rozsądnie, w izbie wywietrzyć. W połowie drogi jednak zatrzymuje się. Coś go zatrzymuje.

- Wasia.. - słyszy. Unosi głowę, na siennik. Matka nie patrzy na niego, ściska powieki.

Szybko do niej doskakuje. Obiema dłońmi chwyta wysuniętą rękę.- Tak, mamo?

Kobieta mówi coś cicho, tak, że musi schylić się, by ją dosłyszeć.

- Zgaś to, kochanie, zgaś.

Zmieszał się.

- Nic się nie świeci.

- Zgaś, Wasia...

Wasyl podniósł się, gwałtownie wciągając powietrze. Chwycił kołdrę, żeby się rozplątać, jakby go dusiła. Próbował wstać, ale zabolało go całe ciało.

- Leż, doktor Sławoj mówił..

- Że muszę leżeć, tak, zrozumiałem - sarknął, z powrotem opadając na poduszkę. Dotknął spoconego czoła. Jego głowa była taka sztywna, ledwo mógł nią ruszyć.

Zamknął oczy na kilka sekund.

Potem je otworzył, ale zaraz znowu zamknął. Strasznie męczył się, mając je otwarte.

Wcale nie tak intensywne światło, teraz zdawało się wypalać mu spojówki. Nawet przez zamknięte powieki widział je, drażniło go. Czuł, jakby ktoś świecił mu latarką prosto w twarz.

Sen mgliście krążył, jeszcze nie zapomniany, jeszcze z czymś się kojarzący. To światło..

- ..Moja matka - wyrzucił, nie do końca z własnej woli, jakby podświadome obawy wypełzały z niego same.

Natychmiast uciął wypowiedź, ale było za późno. Stojąca przy piecu Polka zwróciła ku niemu głowę.

Domyślał się, że ją to ciekawiło, ale bardzo niechętny był cokolwiek tłumaczyć. To było inwazyjne, prywatne. Teraz jednak, w tym stanie, jego siła woli wyparowywała.

Uciekł wzrokiem na kołdrę, ale jej oczy, skupione na nim, tworzyły zbyt dużą presję.

- Zachorowała, gdy byłem mały - wyznał w końcu. Chwilę poruszał gardłem, próbując rozwinąć wypowiedź, ale nie wiedział jak.

- To znaczy? - Maria, siadając na krześle obok, szybko mu to podsunęła.

- To wyglądało podobnie. Miała gorączkę, majaczyła..

Początkowo nie przypuszczali, że jest to coś poważnego; ot, mniej wychodziła z domu, częściej się męczyła, dłużej spała. Nikt się nie martwił, była to pora zimowa, każdego łapały mniejsze lub większe przeziębienia. Jej jednak się przedłużało: i z czasem w ogóle z łóżka wstawać przestała.

- Było tylko gorzej. Kompletnie straciliśmy z nią kontakt. Nie jadła, nie piła. Sprowadzaliśmy ludzi, wielu ludzi, ale nikt nie potrafił nam pomóc. No i..

Zatrzymał się, próbując zapanować nad płytkim oddechem. Choć wizje były tylko wspomnieniem, niemal czuł tę samą bezsilność.

Maria nadal tam była, czekała cierpliwie. W końcu podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie.

- No i.. od.. od tamtego czasu.. ona.. - błądził w słowach po tym wrażliwym gruncie.

- Jest taka? - podpowiedziała mu.

- Tak - odparł niechętnie. - Jest taka.

Odwrócił głowę, urywając rozmowę.

---

Krople deszczu systematycznie uderzają w szyby, szumią z wiatrem za oknem. W domu było niesamowicie cicho.

Izba pogrążona jest w ciemności, i tylko światło księżyca pada na biel koszuli cicho sunącej się postaci.

Szurające kroki zatrzymują się dopiero nad piecem. Maria spogląda w dół i wzdycha.

Wszystko wydawało się być nawet gorsze, niż przed przyjściem doktora.

Ukrainiec jadł niewiele, bez apetytu, mechanicznie. Niewiele też pił, czasem majaczył coś do siebie nieprzytomnie, tracąc świadomość na dłuższe okresy czasu.

No i ta gorączka. Przyłożyła dłoń do jego czoła. Znowu płonęło.

Pospiesznie poszła po miskę z wodą. Położyła ją obok, z niezamierzonym hałasem, i jego oczy gwałtownie się otworzyły.

Wyglądał jakby wybudził się z najgorszego koszmaru w życiu. Spanikowanym wzrokiem biegał po dziewczynie. Ta wycisnęła ręcznik, i powoli przetarła mu zlane potem czoło. Czuła przy okazji, jak wstrząsają nim dreszcze.

- Jest tak samo - wyjąkał z wysiłkiem, zdradzając powód swojej paniki. - Moja matka.. to było identyczne. Ona też..

Znowu wrócił do niedawnej troski - bezustannej myśli, że może właśnie powtarzał ukutą już rodzinną dolę.

Jego serce biło tak szybko, że każde uderzenie odbijało się echem w uszach. Z trudem łapał powietrze, próbując, bezskutecznie, napełnić płuca.

Maria usiadła na skraju przypiecka. - Oddychaj. Spokojnie.

Przełknął gulę w gardle. - Nie - kręcił głową. - Nie spokojnie. To jest to. To samo..

Dziewczyna przyjrzała się mu niepewnie.

Nie była niańką. Nie miała obowiązku nikogo pocieszać, przy nikim nie musiała czuwać. Wystarczało przecież, że pilnowała, by nie umarł.

Jednak nie miała serca tak po prostu go zostawić.

Może to jakaś wdzięczność za to, że nie zostawił jej wtedy, tam, w śniegu. Albo za to, że jej życie tutaj było stabilnym piekiełkiem, a nie piekielnym cierpieniem. Może po prostu była zbyt dobra. Może było to coś jeszcze innego.

Nie miała zamiaru głębiej w to wnikać. Przynajmniej nie teraz.

- Wasyl - zaczęła, powoli ważąc słowa. - Nic ci nie będzie. Wyzdrowiejesz. Doktor tu był, leczył cię.

- Ją też leczyli - wychrypiał.

- Kto leczył? Doktor Sławoj mówił, że medycyna ludowa to bzdura.

- A ty ciągle o nim.. - mamrotał niecierpliwie.

- Bo to autorytet, nie to co te wasze baby jagi i ich ziółka - odcięła się, unosząc podbródek. Szybko jednak złagodniała, bo to nie najlepszy moment do kłótni był, no i dyskusja z "umierającym" nierównym starciem była. - Nie umierasz. Będzie lepiej.

- Ty to wiesz..

- Nie masz wielkiego wyboru, więc po prostu mnie posłuchaj. Próbuję pomóc.

Nie odpowiedział. Chwilę milczał - wyglądał jednak, jakby faktycznie próbował się wyciszyć.

Było to jednak dość nieporadne. Panika i gorączka wciąż nim targały, a oczy w popłochu biegały po izbie, nie mogąc znaleźć sobie stancji.

Zamilkła, uderzona tym, jak bezbronnie wyglądał. Całkowicie odsłonięty, bez tej całej niewidzialnej bariery i wrogiej ostrożności.

Nie mogła zaprzeczyć samej sobie, że nieprzyjemnie było patrzeć jak cierpi. Empatia szarpała nią niemal jak nim dreszcze.

Toteż mimo wahania, zapytała powoli: - Jak ma na imię twoja mama?

Chciała jego uwagę od złych myśli odwrócić. Zaskoczenie jednak padło na ostatnią z sylab, bo wypowiedź podszyta była szczerą ciekawością.

Wasyl też wydawał się zbity z tropu. Mrugając w ciemności, próbował przyswoić pytanie. - Um, Irina.

Maria pokiwała głową, zaspokojona.

- A twoja? - dodał, znowu zaskakując ich obu. Ta rozmowa trwała już o trzy zdania więcej, niż przeciętnie.

- Stefania - odrzekła, upewniwszy się, że jej głos się nie złamie. Mówienie o rodzicach wciąż była dla niej trudne.

Sądząc po reakcji Ukraińca, najwidoczniej nie tylko dla niej.

Zauważyła jednak nagłą ulgę w sercu.

Z Piotrkiem rzadko rozmawiali o rodzicach - a była to rana, która ciągle pozostawała niezagojona.

Zastanawiała się, czy Wasyl czuł się podobnie. Może też dusił w sobie to, co ona dusiła? I to znacznie dłużej?

Odchrząknęła, zmieszana własnymi myślami. Kiedy to się stało, że go ludzko postrzegała, a nie jak dno człowiecze - nie wiedziała. Ale zapytała:

- Jaka ona była?

Ostrożność w jej głosie była prawie namacalna. Ale może, tak czuła, warto było to poruszyć.

Kiedy tak kalkulowała, Wasyl znowu trochę zbierał się do odpowiedzi

- Miła. Łagodna.. - wymamrotał w końcu. Wyraźnie błądził myślami we wspomnieniach. - Spokojna. Była.. jest najspokojniejszą osobą, jaką znam.

Maria skubała rąbek koszuli nocnej, próbując sobie ten opis wyobrazić. Nie było to trudne - kobieta tak właśnie się jej prezentowała. Biła od niej jakaś harmonia, spokój ducha.

Z drugiej strony o własnej matce pomyślała.

- To chyba z moją by wspólnie nie usiedziały - zażartowała, sentymentując. Matka twardy charakter miała, nie znosiła sprzeciwu, zwłaszcza jej braci. Ilość, w której któryś z nich dostał od niej grabiami, byłaby trudna do zliczenia.

- Dyktaturą rządziła. Ojcem też. Sąsiedzi to czasami na pomoc ruszać myśleli.

- Aż tak?

- Aż tak - uśmiechnęła się do samej siebie. - A jak zaradna była, zawsze wszystko na ostatni guzik mieć musiała. Wiedziała kto gdzie, jak, kiedy, nawet gdy sami nie wiedzieliśmy.

Usta Ukraińca uniosły się nieznacznie. - Moja zgubiła mnie kiedyś na targowisku.. - wspomniał, gdy przypominiał sobie, jak jego rodzicielka, przeciwnie, niepojęcie rozkojarzona była.

- Ale że jak?

- Normalnie.. Z pięć lat miałem. Gdzieś poszła i już nie wróciła.

- To jak żeś wrócił?

- Batko mnie na wieczór znalazł - wymamrotał nieporadnie. - U cyganów.

Maria zachichotała. - Cyganów? Czyli że co, prawie w taborze z akordeonem skończyłeś?

- Akordeon umiem..

- Więc teraz tylko vurdon sobie sprawić.

Wasyl chrząka, w czymś na wzór rozbawienia.

Dogorywanie jednak zawęża jego pole humoru. Wracając zatem do ponownego wpatrywania się w nicość, zaduma odbytej rozmowy opada między nimi.

Maria usiadła głębiej - oparła się plecami o ściankę, podwijając nogi pod siebie.

- Może to głupie, ale wciąż mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją zobaczę - wyznaje, może mu, może nikomu konkretnie, a może, wreszcie, sama przed sobą. Tłumione myśli wypełzają, a ona im na to pozwala.

Wasyl wpatrywał się w zamyśleniu w sufit. Przecież sam miał nadzieję. Póki oddychała, póki widział jej wzrok - nawet ten nieobecny, zimny, pusty.

- To nie głupie.

Przez długi czas byli cicho. Chwile rozciągały się w sekundy, sekundy rozciągały się w minuty.

Nie pamiętał, kiedy zasnął, ale wiedział, że wciąż tam była.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro