Nowe plany

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W niedzielę, jak zawsze, ruszono na nabożeństwa. Drogi Ubylinki zapchane były ludem ramię w ramię maszerującym ku dźwiękom donośnie bijących dzwonów. Korale, zwarto wiszące na szyjach Wołynianek, stukały o siebie, a wstążki falowały na wietrze. 

Zaszedłszy już pod cerkiew, Kotygoroszko witał wszystkich, i wszyscy go witali, serdecznie i ciepło. 

Witała go też Użegowa, dalsza sąsiadka, matka Mykoły.

- Już rok od wesela, a chrzcin nadal niet - zaczęła, równając z nim i Iwanową kroku. 

Użegowa zmierzyła rozmówców oczami, a, zauważywszy brak obiektu swoich obgadywań, pokręciła głową w współczuciu. - Chrzcin niet, prawosławia niet. Gdzie ona?

- Tam gdzie my, ino u siebie - odpowiada Iwanowa.

- Do lachów łazi.

- Od lachów jest - zauważyła logicznie Iwanowa. Zrobiła to ściszonym głosem, jakby swój wstydliwy sekret zdradzała.

- W jakim celu łazić, jak po ślubie już?

- Od rodziny sia odwrócić?

- Rodziny - Użegowa załamała ręce. - Nie rodzina w jej głowie, latawica. To zły pomysł był, mówiłam, mówiłam.

Jej rozmówczyni rozejrzała się wokół pośpiesznie, jakby nagle cała wieś nasłuchiwała.

Nim rozmowę zaogniono, Kotygoroszko pochylił się ku nim i powiedział cicho: - Iwanowo, Annuszko, nie przed Bogiem.

Zamilkły natychmiast. W trojga unieśli głowę w stronę cerkwi, pod którą coraz mniej tłoczno było, bo wszyscy do środka się pchali. 

Użegowa uspokoiła się, sądząc, że miał rację. - Wybaczcie, w myśli mam tylko dobro wasze.

- Podziękowania, ale troski nam nie trzeba - dla podkreślenia Iwanowa nieznacznie uniosła podbródek. Chwilowo utracona godność szybko do niej wróciła, ze zdwojoną siłą.

- Jak dobrze - odpowiedziała jej sąsiadka. Wspólnie ruszyli ku kruchcie. - Hale, a słyszeliście, że mój Kolia do policji się wybiera..

W między czasie Maria zaszła już prawie pod kościół. Wokół Wołyniacy wciąż chmarnie rozmawiali, a polski zaczynał w tychże rozmowach dominować. Witała się zatem z każdym, mniej lub bardziej znajomym, i mniej lub bardziej lubianym, słuchała nowych wieści, pozdrowień.

Tak uspołeczniona weszła do środka. Oleciała spojrzeniem ustawione rzędami ławy, próbując w tej lekkiej ciemnicy znaleźć brata, zwyczajowo siedzącego z antkową rodziną.

Szybko też ich odnalazła, bo i kościół był mały, i oni liczni.

Gdy do nich dotarła, Piotrek pomachał jej niepozornie, a ona odwzajemniła uśmiech. Wsunęła się między niego, a matkę Antka.

- Niech będzie pochwalony.

- Na wieki wieków, Marysiu, dawnom sia nie widzieli - powiedziała jej czule Retrosykowa.

- Już my myśleli, żeś się z batiuszką zasiedziała - dodał Szymek, wpychając się między nie.

- Juści - odrzekła, odpychając go do tyłu. - Co niedziela jestem.

Rozpoczęło się nabożeństwo. Organy biły ogłuszającym dźwiękiem, w oczy lśniło się jej światło odbite z kolorowych gomółek. Ze ścian zwisały papierowe robótki, które sama pamiętała, że robiła z innymi w jeszcze polskiej szkole.

 Ciekawością wiedziona rozejrzała się. Od wybuchu wojny ilość uczęszczających zmniejszyła się co najmniej dwukrotnie.

Do tej liczby należeli jej rodzice.

Przestała patrzeć i spuściła głowę, opadłwszy nieznacznie na ramię brata. Ten rzucił na nią wzrokiem, po czym wrócił nim w skupieniu na ołtarz.

Po chwili drugie z jego ramion zostało naruszone. Zajrzał przez nie za siebie, już nieco zirytowany.

I zamarł.

- Po mszy idziecie za kościół - szepnął mu Czerwiński, rozkazał wręcz, a chłopak nie miał zamiaru się kłócić. Choć dłoń przełożonego ledwo go dotykała, i tak czuł, że odciskiem wypala mu pół barku.

Przełykając serce, które podeszło mu do gardła, odwrócił się z powrotem. Do końca nabożeństwa stał prosto.

---

- Myślicie, że wie? - zapytał Antek, kiedy wspólnie z rodzeństwem kierował się za mury budynku. Zgiełk się zrobił niemały, ludzie wychodzili gromadnie, i prawie ostatni się z kościoła wydostali.

- Oczywiście że wie - wymamrotał Piotrek, w myślach szukając dogodnego miejsca na swój rychły nagrobek. 

Rozgarniając gałęzie, dotarli na wskazane miejsce. Czerwiński stał już przed leszczyną, narzekając pod nosem ze złością. Mówił coś o ,,wiecznym czekaniu", więc spóźnieni przyspieszyli.

Chłopcy przystanęli przy chruśniaku, a Maria usiadła na pieńku obok Hani.

- Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, jak bardzo przejebane macie.

- Ale..

- Milczeć! - młodzież podskoczyła w miejscu. Czerwiński potarł twarz, dając im i sobie moment. - Wy durnie, wy kretyni, wy skończeni idioci. Macie wy pojęcie co teraz dziać się będzie? Jak węszą, jak węszyć będą?

- Kiedy sami mówiliście, że broni nie ma - bronił się bojaźliwie Piotrek.

- Szukaliśmy wszędzie, i nic, niczego, ni cepa, całe pola przekopali - wspomógł go Antek.

- Nie powód to by Niemcom spod nosa ją wydzierać! - Czerwiński ryknął tak, że krzaki wokół się trzęsły, a oni z krzakami.

- A komu mieliśmy, jak to Niemcy wsio zabrali!

- Nikomu, nic robić nie mieliście! Wyście mniej niż psy warci, bo pies jak trza warować, to waruje!

- Chcieliśmy tylko naszym pomóc.. - wydukała Marysia, bo to ostatni brat jej się ostał, i kolejnej straty nie chciała.

Mężczyzna ścisnął kąciki oczu, bo patrzeć na ich żałosne twarze dłużej nie mógł.

- Kiejście tacy wojskowi, to wam powiem, bo swoimi tępymi głowami nie pojmujecie, że w wojsku nie wyobraźnię się ceni, a dyscyplinę. Daremne wasze "chcenie".

Już nic nie mówili. Siedzieli pokornie, zgarbieni ku ziemi.

- Na razie nie są na naszym tropie - Czerwiński zaczął informować po uspokajającym oddechu. - Ale to kwestia czasu. Zwłaszcza, że banderowcy mogą spróbować, by ich na ten trop szybko naprowadzić. Może już to zrobili. Tak czy inaczej, nawet czerwoni tak blisko nas nie byli.

Wszyscy spoglądali na siebie grobowo. Zaczęła w nich kiełkować opóźniona panika.

Z pewnością nie pomogła w tym gęstwina, która zaszumiała wrogo. Zdrętwienie na nich padło, i poruszyć się nie mogli. Coraz to bliższe gałęzie padały pod ludzką siłą, pozbawiając tchu.

W końcu ich zlęknionym ślepiom ukazała się ciemna postać.

- Księże Anastazy! - zawołali chórem z taką ulgą, że wywołany zmieszał się nieco.

- Niech będzie pochwalony - powitał zgromadzonych, prawie rozdzierając sutannę na krzewie.

Czerwiński wywrócił oczami. - Mówiłem Ci, byś poczekał - narzekał. W odpowiedzi otrzymał niewinny uśmiech kapłana.

- Co ksiądz tu robi? - zapytał niepewnie Piotrek, mądrze miarkując, że niecodziennie księża po nabożeństwach w krzakach buszują.

- To co wy, moi młodzi parafianie.

- Więc ksiądz jest teraz z nami! - Kacper wypowiedział te słowa niemal uroczystym głosem.

- To druga rzecz, którą mamy omówić - wtrącił Czerwiński. - Otóż ostatnio ksiądz Anastazy zasugerował mi pewien pomysł.

- Jednak palimy te cerkiew? - Janek uniósł głowę.

- Nie - odrzekł mu mężczyzna, a ksiądz załamał ręce nad duszą chłopaka.

- Doktor Sławoj, we współpracy z parafią, postanowił utworzyć kurs sanitarny dla dziewcząt.

Hania wymieniła się z Marią i Isią zaskoczonymi spojrzeniami. Szum rozległ się po rozbudzonej młodzieży, mniej lub bardziej pozytywny.

Antek wyglądał na urażonego tą proklamacją, całkowicie go pomijającą. - To niedorzeczne - powiedział. - Potrzebujemy prawdziwych działań, a nie tego.. tego czegoś.

- To coś może uratować ci kiedyś życie - odrzekła mu Hania, krzyżując ręce.

- Wolałbym umrzeć, niż byś miała mnie dotk..- zaczął, ale Czerwiński zdzielił go w potylicę.

- Dziewczynki. Zajmijcie się na ten moment werbowaniem chętnych koleżanek. Każda para rąk jest potrzebna. Informację będę podawał wam na bieżąco - kontynuował ksiądz Anastazy.

- Oczywiście wszystko jest ściśle tajne. Nie muszę chyba przypominać? - dodał surowo Czerwiński.

Polki energicznie pokiwały głowami.

---

Nastał wieczór.

Izba w komplecie wypełniona była jej stałymi bywalcami, rozłożonymi po kątach, w swoich sprawach pochłoniętych. Wasyl słuchał kryształkowego radia, ignorując przy tym okazjonalne narzekania przysypiającego przy kominie ojca, by ,,wyłączył ten nacjonalistyczny jazgot".

Marysia z kolei gotować Iwanowej pomagała. Sprawiało jej to przy tym jakoś niezwykły wysiłek. Błąkała myślami, marząc na jawie o nadchodzących kursach. Serce jej biło szybciej, z podekscytowania aż nucić pod nosem jakieś polskie pieśni poczęła.

- Nie jojcz, dziecko - Iwanowa napomniała zrzędliwie. Dziewczyna ucichła i podniosła na nią oczy. W nieprzyjemnym obliczu gniew się odbijał, zbijający Polkę z tropu.

 Myślała, że ten etap miały już za sobą.

Widząc to zaskoczenie, Iwanowa dodała sucho: - Rób co masz robić, bo do rana nie skończysz.

 Nim Maria w ogóle ustami poruszyła, zamknęła oczy i odwróciła się, a jej ostateczny wyraz twarzy zachęcał, aby zrobić to samo.

Zapadła nad nimi nieprzyjemna cisza. Na szczęście krótko trwająca, bo moment później wszyscy do kolacji już zasiedli. 

- Wasyl - zaczęła Iwanowa, krojąc wszystkim pajdy chleba. - A znasz, że Mykoła idzie do policji.

Wywołany Ukrainiec milczał, uparcie patrzył w dół, unikając jej oczu. 

- To twój kolega - mimo to ciągnęła.

- I co z tego? - wymamrotał.

- Powinieneś iść z nim - stwierdziła bardzo logicznym głosem.

Na chwilę zamilkli. Ukrainka zaczęła podawać każdemu po kawałku bochenka. Gdy palcami z podopiecznym się zetkła, znowuż przekonywała: - Podobno dobrze płacą.

- Z kilka karbowańców* - zaśmiał się kpiąco.

- Nadal trzeba to zrobić - powiedziała Iwanowa, zirytowana arogancją.

- Mamy za co żyć - przypomniał. Nie po to z ojcem harowali, by go teraz na służbę posyłała. 

- Tu o obowiązek chodzi, o to co należy. Inni idą. W czym ty od nich gorszy?

- Może oni gorsi? - odsunął od siebie dymiącą parą miskę, już kompletnie tracąc apetyt.

- Głupiś - rzekła gniewnie. - Dobrze ci radzę.

Wasyl nie odpowiedział. Resztę posiłku spędzili w niezręcznej ciszy. Nawet opowieści Sonii nie rozładowały złego nastroju.

Krótko po kolacji Iwanowa do domu poszła, kłótnią i atmosferą przegoniona. Maria zakasała rękawy i za wieczorny obrządek się zabrała. Sonia też coś pomagała, przynosiła miskę po misce, kubek po kubku, sennie pod nosem ziewając.

 Przy ostatnim naczyniu Polka westchnęła i odprawiła ją do snu. Pobiegła do siebie, i tylko głowę jeszcze wsadziła do izby: - Dobranoc!

Maria została sama.

Cóż, prawie sama. Wasyl nadal przy ławie siedział. A może spał. Szczerze, trudno było jej ocenić, czy w ogóle martwy nie był.

Przyczajona przyglądała mu się. Tkwił w jednym miejscu, twarz miał bladą, bledszą niźli ściana za nim, a oczy zamknięte.

Przy okazji zdawało się, że nie gotowy był, by warczeć na nią jak zwykle, więc nie mogła się oprzeć;

- O co z tą policją chodzi?

Siadłszy obok, wpatrzyła się w niego ciekawsko. - Wasze kolejne tajno-konspiracyjne dziwy? - wysnuła sobie sama.

- Nie - odpowiedział po krótkim milczeniu, uśmierzając jej obawy, że do nieboszczyka gada. - OUN nie ma z tym nic wspólnego - dodał po chwili, bo Pietrow zbyt kolidował mu z pierwszym stwierdzeniem.

- Jasne - rzuciła, niespecjalnie w to wierząc. - Więc? O co chodzi?

Ukrainiec chwilę zwlekał, wyraźnie nie chcąc o tym rozmawiać. - To formacje ochotnicze, Niemcy potrzebują ludzi do brudnej roboty.

- I tak po prostu dadzą broń, przeszkolenie? Tak o? - zapytała, spoglądając w skupieniu na stół. Nie potrafiła połączyć tego z doniesieniami Polaków na temat Generalnej Guberni.

Zawahał się. - Tak się im opłaca - tłumaczył wymijająco.

- Wam też się opłaca - zauważyła słusznie, ponownie wlepiając w niego ślepia.

- Tak u Lachów krucho, że karabin jeden na dwojga i kilka naboi macie za opłacalne? - zapytał opryskliwie.

- Ale szkolenie się przyda, nie zaprzeczysz... 

- Powiedzmy - zgodził się niechętnie.

- Jednak nie chcesz wstąpić - wróciła do wątku. - Czemu?

- Czemu miałbym?

- Czemu nie miałbyś? Czy to nie przypadkiem wasi "bracia i wybawiciele"? 

- Tacy z nich bracia co z czerwonych. Warci tyle samo - wychrypiał, zmęczenie zabarwiło jego głos; zarówno fizyczne, jak i mentalne.

- Cóż... - zaczęła powoli, słysząc to. - Władza to władza. Nie jej zawsze chcieliście? Ukraina dla Ukraińców, i w ogóle.

- To nie władza, to poddaństwo. I to jeszcze własnym katom - oburzył się, choć słabo, jakby powtarzał to po raz setny. Jednak w końcu spojrzał na nią, bo zamilkła.

Maria wpatrywała się w lampę przed sobą, kręcąc w palcu warkoczem. Myślała solidnie nad tą wymianą zdań. Pierwszy raz go odrębnie spostrzegła, pierwszy raz nie zlewał się jej z resztą jego towarzystwa. Pierwszy raz też zgodzić się z nim politycznie mogła, jej własne myśli wykładał.

Musiała przyznać, że zaimponował jej tym troszeczkę.

- Może jeszcze będą z ciebie ludzie, Wasia - oznajmiła przekornie, szturchając go w ramię. Ukrainiec chciał coś odpowiedzieć, ale z migreny ograniczył się do skrzywienia. Przy tym znowu dotknął skroni.

*karbowaniec: ukraińska jednostka walutowa w latach 1942-44. W fabule jest jeszcze 1941, ale nie mogłam znaleźć czym wtedy płacono, także no

A skoro już tu coś piszę, to wspomnę, że będę poprzednie rozdziały poprawiać, niektóre gruntownie. To tak by nikt się nie martwił, że problemy z pamięcią ma, gdyby do nich wrócił

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro