Przetasowanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dworek Czerwińskich pogrążony był w chaosie. Ponownie.

Zmęczone panele skrzypiały pod naciskiem nieskończonej ilości kroków, które musiały tego dnia zdzierżyć. Strzelby, smycze, wianki dygotały, zawieszone na ścianie, a dzbany cynowe podrygiwały na woskowanych etażerkach.

Hans, co dość oczywiste, nie przyjął zastanej sytuacji dobrze. Isia nie była pewna, czego się spodziewała. Stała znieruchomiała w sieni, a jej umysł był jednocześnie całkowicie pusty i wirował od nadmiaru trosk. Nigdy nie poświęciła zbyt wiele czasu na zamartwianie się, co będzie po wykradnięciu broni, ani jak poważny jest to wybryk.

Właśnie, wybryk. Właśnie tak to postrzegała. Teraz zdawało się być niemal zbrodnią wojenną.

Patriotyczne uniesienie opadło, pokazując bezmyślność polskiej młodzieży. Chęć udowodnienia czegoś sobie, albo innym. Zaniedbana duma. Okazja do zemsty na okupancie.
Cokolwiek to było, całkowicie się temu oddali.

I nadal starała się tego trzymać, bo to była jedyna obrona, jedyny argument, przed krzyczącym na nią, jej własnym rozsądkiem.

Narzekając i warcząc pod nosem, Hans co chwila wchodził i wychodził z piwnicy, jakby licząc, że broń magicznie się tam pojawi, albo, że jakimś cudem po prostu ją przeoczył, i gdzieś tam leży. Gunter podążał za nim, nieco bardziej spokojny, próbując ostudzić kompana. Jego twarz była czerwona, a usta zaciśnięte.

- Mein Gott, Hans - powtarzał, gestykulując. - Uspokój się. Zatrzymaj się.

- Scheiße! - Hans sukcesywnie go ignorował, pogrążony w gorączce przekleństw. Ignorował też gospodarzy, biernie się działaniom gości przysłuchującym. Służba z kolei udawała, że nic nie słyszy, i kontynuowała swoje obowiązki.

Ostatnią rzeczą, jaką Isia by chciała, to zwrócenie ich uwagi, więc milczała i nawet się nie poruszała. Przez kilka minut skupiała się na czymś innym, brała głębokie wdechy. Kiedy w końcu wróciła ku wszystkiemu oczyma, jej ojciec był zwrócony w jej stronę.

Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę, a wokół niej zapanował niepokój. Znała ten wygląd aż za dobrze. Ojciec miał go za każdym razem, gdy pojawiała się rzecz, o której jeszcze nie wiedział, lecz się domyślał, a ona nie chce być tą, która mu ją przekaże.

Wieczorem tego samego dnia w dworku było już cicho. Gestapowcy jakiś czas temu wyszli. Wybiegli wręcz, prawdopodobnie w celu zawiadomienia o sytuacji reszty żandarmerii, i podjęcia działań w tej sprawie.

Isia stała w kuchni i gotowała wodę na herbatę. Gospodarz siedział przy stole i milczał. Nawet nie spojrzał na nią, gdy nalewała mu filiżankę. Jej ręce drgały, gdy czekała, aż wyleje na nią swój gniew. Jednak mijają sekundy, a on nic nie mówił.

Wreszcie, gdy myślała, że nic nie powie, i że należy wrócić do pokoju, Czerwiński zabrał głos.

- Dzisiaj wydarzyło się coś bardzo złego - zaczął, składając palce w piramidę. - Coś, co może przynieść nam kłopotów.

- Kłopotów? - Isia zapytała cicho, choć nie bardzo chce znać odpowiedź. Usiadła obok.

Czerwiński podnosi wzrok w momencie, gdy ona swój spuszcza. Wiedziała, że się w nią wpatruje, i wiedziała, że nie umie się przed tym obronić. Była otwartą księgą.

- Nie codziennie rozpływa się w powietrzu cały magazyn broni.

Policzki dziewczyny zrobiły się gorące i jeszcze bardziej spuściła głowę. - To nie jest sprawiedliwe. To nie byliśmy my.

Odpowiedziało jej milczenie. Wypuściła oddech, który wstrzymywała, nawet nie zdając sobie sprawy.

- Isia. Musisz być ze mną szczera. Macie coś z tym wspólnego?

Nie odrywała oczu z kolan. Serce dudniło jej jak trzęsienie ziemi. Pytanie, którego się spodziewała, ale przed którym nie potrafiła ię obronić, nieważne jakby chciała.

- Macie coś z tym wspólnego? - głos gospodarza jest ciężki. Isia wie, że to nie jest dobry pomysł, ale nie może się powstrzymać: po prostu taki ton torturuje ją, zmusza do uniesienia wzroku.

I wtedy pęka.

Bezradnie kiwa głową. Widząc rozczarowany, i wściekły wyraz twarzy ojca, coś się w niej łamie. - Przykro mi - płacze, pochylając się na stole i ściskając go.

Nie odwzajemnia uścisku.

---

- Co, do cholery, się tam wydarzyło?

Pietrow przechadzał się po izbie. Jest wystarczająco duża, aby mógł przejść spory dystans. Stąpał tam i z powrotem, próbując rozproszyć znajdującą się w nim złość i irytację.

- Szczerze mówiąc, nie jestem pewien - powiedział Mykoła, kręcąc głową. Nadal go bolała, w miejscu, w którym dostał bliżej nieokreśloną rzeczą. - Po prostu.. z jakiegoś powodu też tam byli. To niejasne.

Ukraińcy siedzieli w ich standardowym miejscu spotkań, domie Liudy, by wspólnie uczcić porażkę. Była absolutnie nielogiczna, hańbiąca i trudna do przyswojenia. Skąd Polacy się tam wzięli? To znaczy, to polski dworek, ale skąd ich głupie pseudo-podziemie się tam wzięło?

Oni informacje mieli od pracujących tam Ukraińców. Czy Polacy mieli je od samych domowników? Wasyl miał bardzo rozmyte wspomnienie, graniczące z przypuszczeniem, że ich córka to jakaś znajoma Marii.

A to by wiele tłumaczyło.

- Mieliście jedno proste zadanie. Jakim cudem ktokolwiek wam w tym przeszkodził? - ciągnie Pietrow.

Liuda szybko podjęła się odpowiedzi: - Walczyłam do końca. Zostałam ranna! - tu wskazała na swoją faktycznie ranną rękę. - Lepiej zapytajcie o to tych bezużytecznych durni.

Pawło zaprotestował ze swojego miejsca pod oknem: - Hej! Nie jestem durny.

- Ale bezużyteczny - odwarknęła, zdrową pięścią mu wygrażając. - Nic nie zrobiłeś.

- Pomogłem ci. Nie mogłaś nawet wstać - mówił, wyraźnie zbolały z niedocenienia.

- Nie mogłam, bo mi nie pomogliście!

- Zrobiłem tyle, ile mogłem - wtrącił się Kolia, słysząc, że oskarżenie wypada z jej ust w liczbie mnogiej. Zacisnął szczękę, wspominając wydarzenia z nieudanej akcji. - Ta suka mi się wyrwała.

Siedzący obok Wasyl poruszył się nieznacznie. Zakłada, że mówi o Marii, i to założenie, z jakiegoś powodu, głęboko podświadomie, go uwiera. Jest w nim coś, czego po prostu nie potrafi określić.

On też się nie tłumaczył. Jego wciąż gojąca się twarz robiła to za niego. Zamiast tego zmienił temat i zadał nurtujące chyba wszystkich pytanie: - Czy Niemcy już coś z tym zrobili?

Nawiązywał do funkcji sołtysa, jaką Pietrow pełni, robiąc niejako za pośrednika między gestapowcami a tutejszą ludnością.

Pietrow zatrzymał się, i spojrzał na młodzieńca. Od bójki którą stoczyli, emocje między nimi opadły. Wasyl można by rzec uznał przywództwo, jakie mężczyzna objął po jego bracie, z kolei Pietrow uznał argumentacje chłopaka.

Los rodziny Symona był wystarczającym przypomnieniem, by zachować umiar w relacjach z okupantem.

- Pytali jedynie, czy ta i pobliskie miejscowości zmagają się z problemem bandytyzmu - poinformował Pietrow, odtwarzając w umyśle niedawne rozmowy. - Chyba jeszcze nie wzięli pod uwagę istnienia jakichś ugrupowań.

- Zamierzacie im powiedzieć o Polakach? - zapytała Liuda, nagle się rozchmurzając. Wizja pozbycia się całej pańskiej hołoty z tej wsi była prawie że wzruszająca.

- Nie - odpowiedział Pietrow, kręcąc głową. - Jeszcze nie - dodał po krótkim namyśle. - Jak dowiedzą się o nich, dowiedzą się też o nas.

- I co z tego? - wymamrotał rozczarowany Iwan. Mu też takie rozwiązanie kwestii polskiej bardzo pasowało. Sołtys z kolei odwrócił się w stronę okna, pocierając czoło.

Wedle doniesień, Niemcy rozpoczęli już pełną likwidację OUN, dopadając jej czołowych działaczy. Pojawiały się nagłe nakazy aresztowań banderowców, i wszystkich członków banderowskich „grup pochodnych". Można by rzec, że zaczęło się polowanie. Było to mocno szokujące, bo liczono na jakąś formę współpracy.

Chociaż nie, myśli Pietrow. Oferta współpracy wciąż była aktualna. Po prostu miała być podpisana z narodem, a nie potencjalnie niebezpieczną organizacją.

- Dla Niemców jesteśmy tylko tępym, prostym ludem - tłumaczył. - I w naszym interesie jest, by tak zostało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro