Rozdział 1 "Babcia Bel"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

7 lat później, Londyn

             Claribel Moriss była najcudowniejszą opiekunką, jaką można sobie wymarzyć. Mimo niskiej renty i właściwego dla wieku nieco zdziwaczałego sposobu bycia, robiła wszystko, by Aerii niczego nie zabrakło. Nigdy nie uczyniła jej wyrzutu, kiedy dziewczynce zdarzało się jeszcze stosunkowo niedawno moczyć w nocy łóżko, wstawała do niej po kilka razy, gdy mała budziła się z krzykiem, a choć sama była mugolką, zadbała o to, by podopieczna nie utraciła kontaktu ze światem magii. W tym celu wykupiła dziesięcioletnią prenumeratę Proroka Codziennego, a nawet wystarała się dla niej o prywatnego nauczyciela.

          Odkąd dziewczynka skończyła sześć lat, zjawiał się więc w ich malutkim, nieco zatęchłym mieszkanku profesor Emil Serafinowicz – niezwykle enigmatyczny staruszek, który mówił mało, z wyraźnym obcym akcentem. Miał w zwyczaju długo i bardzo cicho tłumaczyć istotę każdego zaklęcia, zanim w ogóle pozwolił jej chwycić różdżkę. Kiedy jednak już to uczyniła, czarowanie wydawało się podejrzanie proste i niezwykle satysfakcjonujące, a przynajmniej w przypadku tych elementów, których prezentacji nauczyciel od niej wymagał.

           Poza lekcjami magii, z „babcią Bel" – jak nazywała opiekunkę Aeria – żyło się jednak całkiem zwyczajnie. Najważniejszą część dnia stanowił poranek, kiedy to staruszka dreptała do pobliskiej kwiaciarni po świeże gardenie. Były to ulubione kwiaty świętej pamięci kapitana Philipa Bartona, bohaterskiego pilota RAF-u, który zginął, zestrzelony nad Londynem dwudziestego piątego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, na trzy dni przed planowanym ślubem z babcią Bel. To właśnie jemu kobieta zawdzięczała swoją świadomość istnienia magii. Bliski przyjaciel kapitana był bowiem charłakiem, który bez oporów, barwnie opowiadał Philipowi o świecie czarodziejów.

            Od śmierci narzeczonego, Claribel stroniła jednak od ludzi. Nigdy się powtórnie nie zakochała ani nie wyszła za mąż, a centralnym punktem jej mieszkania zostało czarno-białe zdjęcie ukochanego, pod którym razem z Aerią, codziennie kładła świeże kwiaty. Niemal identyczną czcią otaczała stary fortepian, zagracający prawie połowę niewielkiego saloniku. Odkąd tylko Aeria pojawiła się w mieszkaniu, pobierała od niej lekcje gry i śpiewu, aż w końcu sama była w stanie zapewnić staruszce chwilę wytchnienia, każdego wieczoru zasiadając do instrumentu, wygrywając i wyśpiewując najpiękniejsze melodie z jej młodości.

                Dla małej to była przyjemność. Z reguły uwielbiała wszystko, co dawało babci odrobinę radości, muzyka jednak wydawała jej się cudowna sama w sobie. Koiła serce i umysł. Co więcej, jako znakomita obserwatorka, Aeria szybko nauczyła się tych poranno-kwiatowych i wieczorno-muzycznych rytuałów, w pełni pojmując ich wręcz metafizyczną naturę. Nauczyła się rozumieć babcię bez słów. Claribel używała ich bowiem bardzo niewielu. Rzadko też okazywała uczucia wprost. Lata samotnego życia i całkowity brak kontaktu z młodym pokoleniem sprawiły, że kobiecie ciężko było wczuć się w potrzeby dorastającej dziewczynki – począwszy od tych z zakresu mody, na emocjach skończywszy. Co prawda zdrowy rozsądek podpowiedział jej kiedyś, by zabrać małą do psychologa, ale ten niczego nie stwierdził, a sama Aeria nie widziała potrzeby kontynuacji terapii. Jak oznajmiła opiekunce, czuła się zupełnie normalnie, a dociekliwe pytania specjalisty wprowadziły ją w niepotrzebne zakłopotanie. Ponieważ, poza powtarzającymi się od czasu do czasu koszmarami, nie zdradzała żadnych widocznych oznak depresji czy traumy, odesłano ją więc do domu z krótkim opisem, sugerującym opiekunce, że dziecko rozwija się zupełnie prawidłowo, jest z natury dość nieśmiałe i skryte, a choć pozostaje świadome przeszłości, traktuje ją z dystansem, właściwie nie pamiętając swoich rodziców.

           Claribel to wystarczyło. Dziecku także. Aeria pokochała staruszkę oraz ich wspólne, ciche i skromne życie. Zresztą innego przecież nie znała. Nie przeszkadzało jej, że nosi źle dopasowane ubrania, zdecydowanie nieprzystające do współczesnych czasów, że całym jej światem stała się malutka kwiaciarnia na rogu i jeszcze mniejsze mieszkanie z rozpadającymi się meblami i że nie ma właściwie żadnych znajomych. Nie. Babcia Bel była lepsza od całej rzeszy przyjaciół. Okazywała jej dziwny rodzaj kojącego chłodu, dając poczucie normalności i bezpieczeństwa, słuchała jej słów i drżącymi dłońmi piekła gumiasty keks na każde kolejne święta... aż do tamtej chwili.

          Babcia Bel zrobiła bowiem coś koszmarnego i niedopuszczalnego, coś, czego Aeria nie potrafiła zrozumieć, ani tym bardziej wybaczyć, coś, czego nie wolno robić sierotom...

            Umarła. Umarła dokładnie dwa dni przed jej jedenastymi urodzinami, w starym trzeszczącym fotelu o okropnym zgniłozielonym obiciu. Dziewczynka akurat wróciła ze szkoły. Na podłodze dookoła leżały w nieładzie świeże gardenie, których staruszce widocznie nie udało się już donieść kilkanaście cali dalej, do fotografii kapitana.

          Przez kilka długich minut Aeria stała w progu pokoju jak rażona piorunem. Jej wargi otwierały się i zamykały, jakby spływające gdzieś wgłębi gardła łzy, nie pozwalały im wyartykułować żadnego dźwięku. Głos rozsądku, który z trudem przedostawał się przez gęste opary lęku i rozpaczy podpowiedział jej, że powinna coś zrobić, upewnić się, że kobieta nie oddycha, tak jak uczyła ich nauczycielka na zajęciach z pierwszej pomocy. Nie była w stanie jednak ruszyć się z miejsca.

           Wiedziała, że ona nie żyje. Mówiła to nienaturalna poza, w jakiej staruszka znieruchomiała na siedzisku, dobitnie powtarzał nieco zsiniały pomarszczony policzek, zastygły na twarzy grymas bólu i półotwarte, puste oczy. Nade wszystko jednak krzyczały o tym porzucone białe gardenie. Nic nie przerażało Aerii bardziej niż perspektywa zbliżenia się do tego przeklętego fotela i stwierdzenia tych faktów w sposób nieodwołalny.

           Zabrudzony pasek szkolnej torby zsunął się z jej ramienia i tornister uderzył głucho o ziemię, ale dziewczynka nawet tego nie zauważyła. Odkryła, że trzęsie się od powstrzymywanego szlochu, dopiero kiedy udało jej się zmusić do postawienia pierwszego, chwiejnego kroku.

– Bab-c-ci-u! – wykrztusiła w końcu cichutkim, urywanym głosem, który zabrzmiał bardziej jak kwilenie wyjątkowo słabowitego pisklęcia.

– Babciu Bel! – pisnęła tylko odrobinę głośniej, angażując wszystkie swoje siły, by musnąć palcami ramię staruszki. Głowa zsunęła się z ramienia i ciało kobiety jeszcze bardziej przekrzywiło się przez podłokietnik.

Aeria zdusiła w sobie krzyk i osunęła się na ziemię obok opiekunki.

– Nie zostawiaj mnie – wyszeptała błagalnie. – Nie zostawiaj mnie tu!

                  Popołudnie zlało się ze zmierzchem, zmierzch z nocą, a noc ze świtem. Mały, duszny salonik stał się obcym światem, a świat na zewnątrz skurczył się do rozmiarów saloniku. Pośrodku tej wielkiej, rozmazanej plamy kształtów i światłocieni istniała tylko jedna rzecz pewna, nieruchoma, bezlitośnie wypalająca oczy – zgniłozielony fotel.

                 Dopiero dobiegający zza okna, dziwnie znajomy odgłos, którego w tym momencie nie potrafiła wprost zidentyfikować, popchnął myśli ku ostrej jak brzytwa logice. Pani Moriss na pewno zapisała jej w testamencie swoje mieszkanie, ale cóż z tego! Ma jedenaście lat i nikt nie pozwoli jej żyć samodzielnie. Lodowate przerażenie ścisnęło serce, podkreślone kolejną serią znajomych odgłosów. Tym razem jednak Aeria bez trudu rozpoznała uderzające o siebie szklane butelki i znajome nawoływanie mleczarza. Lada chwila chłystek trafi pod ich drzwi i odkryje straszliwą prawdę. Zdecydowała się na jedyną rzecz, której w życiu zdołała się doskonale nauczyć – ucieczkę.

             Nigdy nie była w sierocińcu i bardzo chciała, by tak zostało. Miejsce to wyobrażała sobie jako piekło, do którego ojciec, jak twierdził, planował ją oddać za każdym razem, gdy była nieposłuszna.

            Zdrętwiałymi palcami przesunęła po włochatym, śmierdzącym pleśnią dywanie, natrafiając nagle na coś niezwykle delikatnego. Kwiaty.

           Uniosła nieco głowę, by spojrzeć w oczy kapitana. Philip Barton posyłał jej swoje nieśmiertelne, dumne, ale i lekko zasmucone spojrzenie. Udało jej się zebrać gardenie i pokuśtykać do fotografii. Zwiędłe rośliny wyrzuciła w kąt, zastępując je tymi, które niosła opiekunka. Już nie były tak świeże, jak powinny. Jutro nikt ich nie wymieni – ta straszna myśl spadła na nią wraz z poczuciem obrzydzenia do samej siebie. Babcia Bel nigdy by jej tego nie wybaczyła. Babci Bel pękłoby serce. Już pękło.

               Walcząc z wizją sponiewieranego zdjęcia, Aeria pognała do niewielkiej sypialni, którą zajmowały wspólnie z panią Moriss, wrzuciła do starej, wytartej już torby ciepły sweter, swoją ukochaną pozytywkę, kilka owsianych ciastek i wszystkie pieniądze, jakie udało jej się znaleźć – oszałamiającą sumę trzydziestu funtów. Była już przy wyjściu, kiedy w oczy rzucił jej się błękitny beret babci. Zawahała się, ale ostatecznie ściągnęła go i wcisnęła nos w moherowy materiał, chłonąc ledwo wyczuwalną woń znajomych perfum.

– Hop, hop, dzień dobry, dzień dobry! Choć wieś daleko, świeże mleko! – zawył tuż przed drzwiami piegowaty mleczarz.

             Wzdrygnęła się, wcisnęła czapkę do kieszeni za dużego płaszcza i wypadła na ulicę... a raczej wprost w szeroką klatkę piersiową młokosa.

– Co się stało? Czy babcia weźmie tyle, ile zwykle? – krzyknął, unosząc w górę dwie butelki.

– Tak, proszę zostawić pod drzwiami i jej nie przeszkadzać. Jest bardzo zajęta, a ja się spieszę!

              Nie obróciła się, by zobaczyć zdumioną minę chłopaka. Nie obróciła się, by choć spróbować wywołać w sobie odrobinę skruchy, zastanowienia i lęku. Nie obróciła się, by po raz ostatni spojrzeć na swój świat. Zamiast tego z całej siły zacisnęła powieki, jakby liczyła, że dzięki temu nie wypłynie z nich ani jedna łza, że zniknie widok zgniłozielonego fotela. Bezskutecznie. Znowu uciekała. Znowu była niczyja.

            Dlaczego nie została na pogrzeb babci? Dlaczego jest tak obrzydliwie tchórzliwa? – myślała o tym wciąż i wciąż, wsiadając i wysiadając z kolejnych autobusów.


***

                Dworzec kolejowy King's Cross był tłoczny niemal o każdej porze, ale chmara bezdomnych dzieciaków mogła czuć się tutaj zupełnie osamotniona. Nikt nie zwracał na nie większej uwagi, chyba że któryś z bardziej zgryźliwych i temperamentnych mugoli wprost poskarżył się obsłudze na głośne zachowanie czy próby kradzieży. W ciągu dnia Aeria mogła przebywać w poczekalni, z powodzeniem udając dziecko, które czeka na kupującego bilety opiekuna. Nocą pozostawała jej otwarta przestrzeń peronów. Doskwierał tam chłód, ale łukowate, głębokie wnęki przy niektórych przejściach skutecznie chroniły przed wzrokiem pracowników, a to było najważniejsze. Musiała uważać tylko, by nie natknąć się na jedną z grup, składających się głównie z małoletnich przestępców, buntowników i pogubionych latorośli z patologicznych, albo wręcz przeciwnie – „(zbyt) dobrych domów". Intuicja i pełna rezerwy natura podpowiadały jej, by trzymać się na uboczu. Unikała nawet kilkuosobowej zgrai charłaków, którzy niemal od razu zaoferowali schronienie w slumsach i sprawiedliwy podział „łupów". Jeden z nich, rudzielec o imieniu Robin, poczęstował ją nawet wspaniałomyślnie gorącą potrawką z puszki.

              Część dzieciaków przyjmowała jakieś monety albo jedzenie od dobrze wyglądających mężczyzn, ale Aeria czuła, że absolutnie nie powinna tego robić. Problem polegał na tym, że nie miała żadnego pomysłu na to, co dalej. Jej zapasy żywności i pieniędzy zostały wykorzystane niemal całkowicie, a nadchodząca jesień nie wróżyła niczego dobrego. Na to wszystko atakowały ją kolejne listy z informacją o przyjęciu na pierwszy rok do Hogwartu. Za co miałaby kupić szkolną wyprawkę? Nie posiadała nawet ciuchów na zmianę! W wakacje na pewno odesłaliby ją do jakiegoś sierocińca. Poza tym perspektywa pójścia do szkoły z obcymi dziećmi wydawała jej się koszmarem. Nie umiała przebywać z ludźmi i nie wiedziała jak z nimi rozmawiać, a najbardziej przerażali ją mężczyźni. Nie była pewna, czy nie zaczną się od nowa jej problemy z moczeniem łóżka albo nocnymi krzykami, a takiego wstydu chyba by nie przeżyła. Kolejne sowy zjawiały się jednak po kilka razy dziennie i sama nie wiedziała, jakim cudem nie zauważył ich jeszcze żaden mugol.

             Jęknęła na widok, chyba dziewiątej już dzisiaj, płomykówki. Przedarła list na kilka części i rzuciła w stronę torów. Skrawki papieru zawirowały przez chwilę na wietrze, smagane coraz bardziej zaciekłymi kroplami deszczu. Nadjeżdżający właśnie pociąg wchłonął je jednak całkowicie. I dobrze. Aeria westchnęła ciężko i zaryzykowała wysunięcie głowy, by przyjrzeć się swojemu odbiciu w najbliższej kałuży. Z falującej tafli spojrzała na nią drobna, blada, wymęczona twarzyczka. Właściwie niemal całą jej powierzchnię zajmowały krągłe, ciemnoniebieskie oczy o leciutko opadających kącikach i pełne wargi. Wilgotne, złotobrązowe włosy, poprzylepiały się do czoła i ramion, oplatając wokół łokci. Zawsze była najniższa i najdrobniejsza w klasie, tak że ludzie brali ją za co najmniej trzy lata młodszą, teraz zaś wyglądała jeszcze nędzniej – jak dziecko żebraka. Wychyliła się bardziej i właśnie wtedy coś wpadło wprost do kałuży, ochlapując jej policzki brudną wodą.

– ...I nie czytaj mi więcej tych gazet, Myron! Tam są same bzdury. Peter, jeśli nadal będziesz się tak guzdrał, nie zdążymy na ulicę Pokątną! – Usłyszała gderanie oddalającej się kobiety, która w towarzystwie swojej rodziny właśnie wysiadła z pociągu.

         Zerknęła na nasiąkającą wodą okładkę porzuconego Proroka Codziennego i błyskawicznie chwyciła po pismo. Ze strony tytułowej łypało na nią bowiem znajome, kanciaste, poznaczone bliznami oblicze mężczyzny. Aeria widziała go tylko raz w życiu, dawno temu i zaledwie przez kilka minut, ale rozpoznałaby go wszędzie. W jakiś dziwaczny sposób zapamiętała każdą zmarszczkę, każdą nierówność, każdą szorstkość skóry i każde zagłębienie jego twarzy. Nawet krzywiznę wymuszonego uśmiechu i żywy błysk oczu. Alastor Moody, jak żywy, pojawiał się w niemal każdym z jej koszmarów. Czasami, kiedy spomiędzy gigantycznych, ciemnych szczebli, wyciągała do niego błagalnie zbyt krótkie i zbyt małe rączki, próbując krzyczeć, ale artykułując jedynie piskliwy szept, w ostatniej chwili go słyszał i brał ją na ręce, wynosił z dala od upiornego więzienia. Czasami jednak dostrzegał ją i tylko wybuchał potwornym śmiechem, kiedy spływała na nich wszystkich kaskada krwi. Teraz zaś zerkał z gazety, jakby już obmyślał plan, jak pozbyć się fotografa.

Odnaleziony przedwczoraj w pobliżu ulicy Pokątnej fragment kości, to prawdopodobnie szczątki zaginionej siedem lat temu aurorki, Sabine Tale – głosił skromny nagłówek.

Aeria odnalazła właściwą stronę i przebiegła oczami króciutki artykuł:

Informacje te potwierdza Alastor Moody, dotychczasowy przełożony komórki wschodniej aurorów, którego Minister Magii awansowała dziś na szefa całego biura.

„Oczywiście, że wiedziałem o podróży Tale do Szwajcarii, mówiłem już wam o tym kilka lat temu! To była utajniona misja, dlatego nie powiem nic więcej" – oświadczył Moody naszym reporterom. Tym samym nawiązał do pogłosek, mówiących o tym, że kobieta widziana była po raz ostatni dwudziestego drugiego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku, w pobliżu miasteczka Saint Gallen. Moody podkreślił też, że śledztwo w sprawie śmierci jego dawnej pracownicy będzie kontynuowane „aż do skutku". Wstępne analizy pracowników Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów sugerują, że młoda aurorka została zamordowana, być może za pomocą wyjątkowo makabrycznej odmiany zaklęcia Reducto. Wskazywałoby na to rozczłonkowanie zwłok, które utrudnia znalezienie pozostałych szczątków Sabine Tale.

              Aeria zmięła w dłoniach gazetę. Ot, jedno z wielu niewyjaśnionych morderstw. Dużo ważniejszą informacją wydał jej się – choć nie potrafiła powiedzieć, dlaczego – awans aurora. Drżącymi palcami starannie wydarła zdjęcie mężczyzny, złożyła je na cztery części i sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza, tam, gdzie trzymała swoje najcenniejsze rzeczy. Zerknęła na te nędzne „okruchy" swojego życia. Pognieciony, stary artykuł z fotografią jej ojca w więziennym uniformie, informował o skazaniu hrabiego Ignitasa Swanna, ostatniego spadkobiercy wielkiego rodu czystej krwi, na trzynaście lat Azkabanu za zabicie żony. Wyglądało na to, że Moody nie powiedział wtedy nikomu o istnieniu dziecka. Prorok Codzienny nie wspominał o niej ani słowem...

            Nie rozumiała, po co właściwie zachowuje ten tekst. Spoglądanie na wyniszczoną i wściekłą twarz ojca, sprawiało jej ogromny, wręcz fizyczny ból, dlatego nie robiła tego prawie nigdy, ale perspektywa wyrzucenia go do śmieci, bolałaby chyba jeszcze bardziej. Nie zdołała się na to zdobyć. Zresztą babcia Bel uważała, że to nie byłoby dobre...

Trzeba się przymusić i patrzeć prosto w oczy naszej przeszłości. Wymazywanie jej z pamięci albo obsypywanie wspomnień cukrem, zawsze prowadzi do katastrofy – powtarzała, co tydzień prowadząc zapłakaną dziewczynkę do grobu matki.

                Wzdrygnęła się, kiedy obok niej zabrzmiał przeciągły gwizd kolejnego pociągu. Złożyła oba artykuły razem i wcisnęła je z powrotem do kieszeni. Został jeszcze błękitny beret babci oraz stara pozytywka. Od czasu zwichnięcia jednego ze skrzydeł wróżki, w noc morderstwa matki Aerii, pudełko wygrywało jedynie pierwszą zwrotkę i refren, niegdyś bardzo długiej, smutnej melodii. Jednak poszczególne nuty automatycznie przywodziły jej na myśl konkretne słowa i układały się niemal naturalnie w dalszą część pieśni, tak że po kilku latach dziewczynce udało się odwzorować na fortepianie cały zapis utworu, a nawet zaśpiewać go z „wymyślonym" tekstem. Trochę dziwaczne, bo niektórych fraz sama nie rozumiała. Żywiła jednak głębokie przeświadczenie, że właśnie tak powinny one brzmieć. Utwór ten był niesamowicie poruszający, czasami pomagał jej zasnąć, albo koił lęk, a czasami budził trudną do opisania melancholię. Zdarzyło się też kilka razy, że pozytywka uruchamiała się na chwilę sama z siebie w środku nocy, kiedy Aerię dręczyły koszmary i wybudzała ją z mar. To pewnie przez tę usterkę i poluzowaną rączkę do nakręcania...

– Może do nas dołączysz? – Niski, krzepki mężczyzna pojawił się obok niej niemal bezszelestnie. Dziewczynka drgnęła, upychając przedmiot do kieszeni i zerknęła w jego stronę. Był śniady, bardzo elegancki i patrzył na nią dziwnie intensywnie. Ani trochę jej się to nie podobało. Zauważyła, że kilka stóp dalej, pod jedynym na tym peronie, szklanym daszkiem stoi grupka dzieciaków, zajadających się hamburgerami. To pewnie jeden z tych facetów, którzy rozdają im prezenty...

– Nie – mruknęła, mimowolnie odsuwając się od nieznajomego.

– Na pewno jesteś głodna. Chodź, zabiorę cię do jakiejś restauracji... – Zbliżył się i wyciągnął rękę, jakby chciał chwycić ją za ramię.

– Poradzę sobie, proszę się odsunąć! – odparła, ledwo powstrzymując drżenie ciała. Rozejrzała się, w poszukiwaniu kogokolwiek z pracowników stacji, ale jak na złość, żaden z nich nie zdecydował się na spacer pod gołym niebem, w czasie zacinającego już teraz, wieczornego deszczu.

Mężczyzna musnął palcami kołnierz jej płaszcza, ale natychmiast zaklął i przyciągnął rękę do siebie.

– Skurcz – wychrypiał, jakby stan jego zdrowia ją w ogóle obchodził. Odwrócił się gwałtownie, niemal zderzając z jakimś starcem. Aeria mogłaby przysiąc, że jeszcze sekundę temu, prócz niej i śniadego faceta, nikogo w tym miejscu nie było.

                Wysoki, odziany w powłóczystą, granatową szatę przybysz, prezentował się naprawdę osobliwie. Jego głowę wieńczyła spiczasta tiara, spod której opadały długie srebrzyste włosy, idealnie komponujące się z równie imponującą brodą. Na koszmarnie krzywym nosie spoczywały okulary-połówki, a zza szkieł błyskały radośnie błękitne oczy. Staruszek zdawał się wpatrywać w wykrzykującego przeróżne przekleństwa mężczyznę z uprzejmym zainteresowaniem, a kiedy tamten w końcu postanowił opuścić peron, przeniósł pogodne spojrzenie na Aerię.

               Grupka małolatów z hamburgerami gdzieś się ulotniła i dziewczynka z niepokojem odnotowała, że znajduje się zupełnie sama, z obcym – nie miała co do tego wątpliwości – czarodziejem. Przez chwilę stali w milczeniu, pośrodku skąpanego w mroku, smaganego ulewą, pustego peronu, a potem nieznajomy postanowił się w końcu odezwać.

– To chyba niezbyt przytulne miejsce, jak na kryjówkę – oznajmił zupełnie beztroskim tonem, jakby właśnie komentował rozciągający się nad Wielką Brytanią niż atmosferyczny. – Obawiam się również, że dość kiepskie, kiedy ktoś próbuje uciec przed ludźmi...

Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć na tak absurdalną uwagę, więc tylko nerwowo przygryzła wargę.

             Starzec wcale jednak nie zraził się jej grubiańskim zachowaniem. Przeciwnie. Uśmiechając się od ucha do ucha, wygrzebał z kieszeni jakiś świstek papieru.

– Tak czy inaczej, jestem niezmiernie rad, że zastałem cię bezpieczną, panno Creswell-Swann. Niefortunnie się złożyło, że jak sądzę, umknęła ci ważna korespondencja... – Wcisnął jej w dłonie kopertę, którą natychmiast rozpoznała. – Nazywam się Albus Dumbledore i jestem dyrektorem Hogwartu.

            Aeria nabrała powietrza, jakby miało jej to w czymkolwiek pomóc i zmusiła się do spojrzenia w błękitne oczy przybysza.

– Nie idę tam. Nie chcę – powiedziała cicho.

– Cóż... młodzi czarodzieje mają szkolne obowiązki. To nie musi być, oczywiście, akurat Hogwart, ale ciężko byłoby ci teraz przenosić się gdzieś indziej...

– Pan nie rozumie! – przerwała mu tak ostro, jak tylko potrafiła, czując pieczenie pod powiekami. – Ja... nie mam już pieniędzy, nie mam rzeczy, ja...

Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, Dumbledore wydawał się niezmiernie ucieszony jej reakcją.

– Ależ droga panno Creswell-Swann! – żachnął się. – Czy naprawdę uważa panienka, że traciłbym swój cenny czas na nauczanie, gdyby takie drobiazgi miały uniemożliwiać edukację? Szkoła Magii i Czarodziejstwa posiada osobny fundusz dla uczniów w trudnej sytuacji materialnej. Nie będą to oczywiście przybory z najwyższej półki, ale wspólnie skompletujemy przyzwoitą wyprawkę. Szczęśliwie akurat wybierałem się do mojego ulubionego pubu. Ma niezbyt satysfakcjonujący widok z okien, jeśli mam być szczery, ale za to znajduje się w bliskim sąsiedztwie ulicy Pokątnej. Mogę więc od razu zaproponować opłacenie bezpiecznego noclegu, a jutro zakupy – Zerknął na zegarek, w którym, jak zauważyła, znajdowało się co najmniej pięć wskazówek, odchrząknął i wyprostował się, dając znać, że jest gotów do natychmiastowego działania.

– Oczywiście zawsze może panienka odmówić i spędzić resztę życia tutaj – dodał uprzejmie, z zaintrygowaniem przyglądając się coraz mroczniejszej przestrzeni peronu, jakby dziewczynka właśnie oprowadzała go po swoich włościach, a pochmurne niebo i wściekła ulewa, która od kilku minut, dziwnym zrządzeniem losu, omijała ich głowy, były dziełem wybitnego projektanta wnętrz.

                Aeria wpatrzyła się intensywnie w swoje stare, przesiąknięte do ostatniej niteczki tenisówki. Rozpacz kotłowała się w jej głowie – trzepotała, niczym schwytany ptak i rozdzierała pazurami serce, jak wściekłe kocię; wylewała się na nią strumieniem strachu, bardziej lodowatym od deszczu.

– Dobrze – wykrztusiła z trudem, nie podnosząc wzroku na Dumbledore'a.

                Może powinna w końcu wsiąść do jakiegoś pociągu? Nie ma już domu. Babcia Bel nie wróci. Babcia Bel umarła. Został tylko zielony fotel i fotografia kapitana. I zwiędłe kwiaty, rozsypane po ziemi, jak zniszczone, błąkające się po dworcu dzieci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro