Rozdział 12 "Śledztwo"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                 Syriusz potarł ramiona, pewien, że to właśnie niska temperatura odpowiada za wstrząsające nimi dreszcze, i skulił się bardziej, by w ten sposób zminimalizować ryzyko zsunięcia srebrzystej peleryny-niewidki. Tkanina, choć naprawdę obszerna, z trudem mieściła pod sobą trójkę chłopców, z których jeden popadał właśnie w atak paniki.

– Przymknij się i przestań się wiercić! – szepnął z naciskiem do popiskującego obok Petera. Pettigrew trząsł się tak bardzo, że odczuwali nieprzyjemne szarpnięcia materiału w okolicach głowy.

– Co one robią? – mruknął pod nosem James, wbijając roziskrzone oczy w czarną plamę Zakazanego Lasu.

Syriusz ponownie skupił uwagę na dwóch postaciach w oddali.

– Nie wygląda to dobrze – przyznał.

               Pomiędzy posępnymi pniami wiekowych modrzewi chwiały się drobne sylwetki Marleny i Lily. Upiornie blada twarz tej pierwszej i rudy warkocz drugiej, zdawały się niemal świecić w gęstniejącej ciemności.

             Przez całą drogę, którą usiłowali pokonywać za dziewczętami bezszelestnie (zadanie graniczące z cudem na błoniach, pokrytych oszronionymi liśćmi), starał się ignorować złe przeczucia, dławiące go w gardle jak wielka kula lodu. Już wcześniej, w chwili, gdy przed portretem Grubej Damy pojawiła się roztrzęsiona Marlena, wiedział, czuł każdą komórką sztywniejącego ciała, że stało się coś bardzo złego. Jej dziwne, rozżarzone gorączką spojrzenie przeraziło go znacznie bardziej od faktu, że włamywacz splądrował tym razem Wieżę Gryffindoru. Syriusz mógłby bowiem powiedzieć o McKinnon naprawdę wiele, ale z pewnością nie należała ona do histeryczek. Na Jamesie i Peterze zrobiło to chyba podobne wrażenie, bo podjęli jednomyślną decyzję, nie wymieniając ze sobą nawet spojrzenia. Porzucili dalsze poszukiwania Remusa, które z coraz większym niepokojem prowadzili od kilku godzin. Zrezygnowali też z pokusy natychmiastowego powrotu do dormitorium, by zobaczyć, co się dokładnie stało i jak wielkie straty spowodowało kolejne włamanie. Z miejsca ruszyli za koleżankami, docierając aż tutaj – na skraj lasu, gdzie rozgrywała się ta przedziwna scena.

            Peter ponownie zatrząsł się jak galareta, wyrywając go z zadumy. Black syknął wściekle, ale jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ciało przyjaciela doskonale ujawnia jego własne odczucia. Z przykrością musiał przyznać, że wewnątrz niego także wszystko drży, skręca się niecierpliwie i plącze myśli lepką pajęczyną niepokoju. Tyle dobrego, że potrafił narzucić sobie pewną dyscyplinę i jego twarz pozostawała równie obojętna, co zwykle.

– W ten sposób niczego się nie dowiemy. Spróbujmy podejść bliżej... – zaproponował szeptem, lekko trącając Jamesa ręką.

Okularnik pokręcił głową.

– Usłyszą nas! Musimy zaczekać, aż obie sobie pójdą. – Zerknął na nich przez ramię i uśmiechnął się pokrzepiająco. – Spokojnie! To na pewno nic takiego! Dziewczyny zazwyczaj panikują!

             Syriusz w żadnej mierze nie podzielał tego optymizmu, ale nie mógł nie podziwiać Pottera za opanowanie. Przyjaciel wydawał się zupełnie spokojny, a jedyną zmianą w jego zachowaniu było głębokie skupienie i wprost nienaturalna czujność. Wyjątkowo nie zapomniał zabrać z dormitorium swojej różdżki i teraz trzymał ją uniesioną w pogotowiu od co najmniej dwudziestu minut, nie pozwalając sobie nawet na najmniejsze drgnięcie ramienia. Poza tym jego orzechowe tęczówki z zawrotną prędkością wykonywały nieustanne wycieczki od Lily i Marleny, po szerokie, splątane ramiona drzew. Przypominał trochę siebie podczas meczu quidditcha. Wtedy śledził każdy element otoczenia z podobną przenikliwością.

          Trwało to całe wieki, ale w końcu dziewczyny ruszyły niepewnie w stronę zamku. Zachowywały się przy tym, jak rażone zaklęciem oszałamiającym, co chwilę potykając się i chwiejąc na nogach.

– Gdzie on teraz może być? – szepnęła Lily.

– Pewnie nadzoruje ewakuację uczniów do Wielkiej Sali. Ostatnio tak właśnie zrobił! Ostatecznie możemy zaalarmować profesor McGonagall!

            Wstrzymali oddech, kiedy Marlena przeszła tuż przed ich nosami, niemal zahaczając brzeg peleryny-niewidki i zniknęła za chatką Hagrida.

           Upewnili się, że Lily podążyła jej śladem i dopiero wtedy odważyli się zrobić kilka kroków w przód. Jakiś biały element zalśnił na wilgotnej ściółce lasu i Syriusz poczuł w żołądku głuche tąpnięcie, jakby właśnie natrafił na znikający stopień schodów. Na miękkim dywanie złocisto-burgundowych liści leżało bowiem bezwładne ciało. Coś bardzo ciężkiego i lodowatego opadło mu na pierś, a potem eksplodowało w niej jak spanikowana sklątka tylnowybuchowa, wywracająca rozpaczliwe fikołki. Wiedział, że musi przyjrzeć się bliżej. Po raz pierwszy w życiu ogarnął go jednak tak bezbrzeżny strach, że w pierwszym odruchu zacisnął powieki. Nie chciał patrzeć w puste oczy Remusa...

          Niezwykła, pełna napięcia cisza, która owinęła się wokół jego głowy, sprawiła, że szybko się opamiętał, zmusił do zrobienia kolejnych dwóch kroków i wbił srebrne tęczówki w głowę trupa. Syriusz nie umiał opisać ogromu ulgi, która ciepłą falą rozlała się w tym momencie po jego torsie. Odzyskując zdolność logicznego myślenia, wypomniał sobie niepokojącą nieczułość, ale bynajmniej nie sprawiło to, że zdołał powstrzymać krzywy uśmiech.

– Spójrz, James! Przecież to ten facet z gazety! – zawołał, omiatając spojrzeniem charakterystyczne, brudnozielone włosy, wyraźnie kontrastujące z czerwienią liści, i wielkie, popękane, różowe okulary, które zsunęły się po krzywym nosie nieboszczyka. Chłopak był bardzo chudy, ale z pewnością dużo od nich starszy.

– C-c-c-c-co?! J-j-j-j-jaki facet?! – załkał Peter, rozpaczliwie czepiając się szaty Blacka, jak dziecko szukające otuchy rodzica. Tym razem Syriusz nawet tego nie zauważył.

– Czytaliśmy o nim w Proroku Codziennym na uczcie powitalnej, pamiętacie? – odparł z ekscytacją. Pochylił się i odgarnął liście, by oblicze zmarłego było bardziej widoczne. – Lupin się nim interesował! Jak on miał... Sixtus Jakiśtam... To on wynalazł tę maszynę, którą skradziono ze sklepu ze starociami na Pokątnej!

– Barbybrigt!

Głuchy niczym trzask suchej gałęzi głos Jamesa, zabrzmiał zupełnie nienaturalnie.

– Co?! – Syriusz natychmiast odwrócił się w stronę przyjaciela.

            Okularnik stał bez ruchu dokładnie tam, gdzie minutę temu. Nie patrzył na nich. Dziwna bladość pokryła jego zazwyczaj rumianą twarz i osnuła ją mdłym woalem zupełnie do niego niepodobnej powagi.

– Nazywał się Sixtus Barbybrigt! – powtórzył, a po dłuższej chwili milczenia dodał szeptem, niemal przepraszająco: – Mam dobrą pamięć do nazwisk.

Black potarł dłonią brodę.

– Chyba tak... Szef aurorów prowadził śledztwo w sprawie tego... tego... Łapacza Wspomnień, czy jak to się nazywało... Ale, James, wszystko z tobą okej?

           Syriusz pomyślał, że przyjaciel wygląda trochę jak sprinter, który nagle natrafił na szklaną ścianę i po raz pierwszy w życiu odnotowuje istnienie takiej przeszkody. On sam, odkąd okazało się, że martwe ciało nie należy do Remusa, odczuwał jednie strzępy niedawnego niepokoju. Wystarczyły one jednak, by zakręciło się mu w głowie i stęchły dyniowy pasztecik, który naprędce wepchnął sobie do ust w ramach kolacji, podszedł mu do gardła. Ot, ciało jak każde inne. Szkoda człowieka, ale weź się w garść! Powtarzał w myślach z uporem maniaka. Bez spektakularnego efektu.

– Tak, tylko... nic nie mogliśmy zrobić, prawda? – zapytał Potter cicho i niepewnie, odrywając w końcu wzrok od twarzy biednego chudzielca.

– A c-co my niby m-m-mielibyśmy zrobić? – pisnął Peter, ale James tylko wzruszył ramionami.

– Gdybyśmy przyszli tu trochę wcześniej...! Zastanawialiśmy się przecież, czy nie poszukać sztywniaka na błoniach, ale wybraliśmy najpierw tę głupią bibliotekę! Może on jeszcze by żył i...

         Syriusz nie pozwolił mu dokończyć. Ogarnęła go dziwna irytacja i poczuł, że trzeba natychmiast sprowadzić myśli Pottera z powrotem na zwykłe, niepoważne, optymistyczne tory. Obszedł więc ciało Barbybrigta dookoła i wyciągnął rękę, niemal oskarżycielsko:

– Był przysypany liśćmi! Leżał tu pewnie całe popołudnie jeśli nie dłużej!

– Właśnie! – zawołał Peter, najwyraźniej pewien, że Syriusz wypowiedział to, co on sam miał na końcu języka.

James bez przekonania pokiwał głową.

– Dobrze, że przyszliśmy tu z dziewczynami! Cokolwiek to było, mogłoby zaatakować drugi raz – mruknął, jakby to właśnie ich obecność, powstrzymała tajemniczego napastnika.

            Gdzieś w oddali rozległo się rozpaczliwe skomlenie i wycie, przypominające odgłosy zranionego wilka.

– McKinnon i Evans pobiegły do dyrektora, więc zajmijmy się tym, co najważniejsze! – Black przerwał ponurą ciszę. Skrzyżował ręce na piersi, czując przypływ energii, wynikający pewnie z mieszaniny ulgi i determinacji. – Trzeba jak najszybciej znaleźć Lupina! Tu nie jest bezpiecznie!

– Najpierw sprawdźmy tę Wielką Salę! Skoro wszczęto alarm, jeśli tylko Remus znajdował się na terenie Hogwartu, na pewno w końcu tam trafił! – zawyrokował okularnik, z werwą wspinając się po stromym zboczu. Tylko raz zerknął za siebie, w puste oczy Sixtusa Barbybrigta.



***


         – To po prostu szczyt BEZCZELNOŚCI! Nawet nie marzcie o tym, by przekroczyć teraz próg tego pomieszczenia! – Rozwścieczony głos profesor McGonagall potoczył się po sali wejściowej. Syriusz natychmiast pożałował, że postanowili zdjąć pelerynę-niewidkę tuż za szkolną bramą.

            Nauczycielka w ułamku sekundy odepchnęła się od drzwi Wielkiej Sali i dopadła do nich jak drapieżna harpia. Na jej policzkach wykwitły purpurowe plamy, spod ciasnego koku wysunęło się kilka kosmyków czarnych włosów, a wąskie wargi niemal zniknęły z powierzchni twarzy, zagryzione i pobielałe od furii.

– W takich okolicznościach!... Bez słowa!... Bez śladu! – Z trudem wyrzucała z siebie kolejne, urywane zdania. – Wszyscy nauczyciele was szukają! Nawet duchy! Wieża Gryffidoru... pusto! Na uczcie... puste miejsca! Skrzydło szpitalne...nic!

– My tylko...

– Milcz, Pettigrew! Wpisałam was na listę zaginionych po ataku włamywacza! Wszyscy myśleli, że zostaliście porwani!

– Porwani?! MY?! – James wytrzeszczył oczy, jednocześnie uśmiechając się głupkowato. – Po co ktoś miałby nas porywać?

            Wciągnięte przez profesor McGonagall powietrze zatrzymało się nagle w jej piersi, jakby coś zablokowało mu drogę powrotną.

– Niektórzy czarodzieje słyną z masochistycznego usposobienia! – wycedziła.

– Pani profesor, na szczęście już się znaleźliśmy! – zaczął Syriusz pojednawczo. – Będzie zatem najlepiej, jeśli po prostu...

– Nie waż się dotykać klamki, Black! Najpierw z radością wysłucham, gdzie się podziewaliście! – Drzwi najbliższej, opustoszałej sali lekcyjnej uchyliły się, skrzypiąc pod naciskiem szponiastej dłoni kobiety. Profesor McGonagall uniosła brwi, posyłając im nieme, nieznoszące sprzeciwu „zaproszenie".

            Syriusz zaklął w myślach. Akurat teraz musiała się napatoczyć! Teraz kiedy zaledwie kilka cali dzieliło ich od pomieszczenia, w którym wreszcie mieli spotkać Remusa i pozbyć się tego okropnego niepokoju!

              Gdy Lupin zaginął, zgodzili się, że nie będą alarmować nauczycieli. Przyjaciela mogło przecież zatrzymać coś ważnego, albo – choć to do niego niepodobne – zdecydował się na małe wagary. W tym przypadku zwrócenie się do grona pedagogicznego byłoby wysoce szkodliwe. Poza tym pozostawała też kwestia jego matki. Niespełna miesiąc temu pani Lupin była umierająca i tylko cud sprawił, że odzyskała siły. Syriusz pamiętał, że Remus wrócił wtedy do szkoły jeszcze bardziej milczący i zachowywał się tak aż do dzisiaj. Zbywał każde pytanie o rodziców. Nie potrafili wydobyć od niego nawet podstawowej informacji, na co konkretnie choruje jego mama. Black nabrał więc jeszcze większej pewności, że przyjaciel ich okłamuje. Teraz jednak zaczął się wahać.

        Może jej choroba znowu dała o sobie znać i przyjaciel musiał natychmiast udać się do domu? Trudno było uwierzyć, by nie zdążył im o tym powiedzieć, lub choćby zostawić jakiejś notatki w dormitorium, ale jeżeli rzeczywiście sytuacja była tak poważna, pewnie przyjechał po niego ojciec i zabrał Remusa tak, jak stał, bez informowania opiekunki Gryffindoru.

           Wraz z Jamesem i Peterem nie zamierzali być tymi, którzy doniosą na Lupinów. Bez względu na wszystko najpierw należało więc spotkać się z Remusem i wszystko wyjaśnić.

– Zamieniam się w słuch! – rzuciła profesor McGonagall, zamaszystym gestem odkładając swoją tiarę na rozklekotany stolik.

            Syriusz rzucił błyskawiczne spojrzenie na swoich towarzyszy. Tak jak on, byli spoceni po biegu i potargani. Na szczęście panujący na zewnątrz mróz skutecznie utwardził ziemię, przez co ich buty nadal lśniły czystością.

– Nie wiedzieliśmy, że doszło do kolejnego włamania – zaczął ostrożnie James. – Siedzieliśmy w sali od eliksirów. Tej małej, w głębi bocznego korytarza lochów. Pewnie dlatego nie słyszeliśmy nawet krzyku Ślizgonów, kiedy wezwano ich z powrotem do Wielkiej Sali.

– Brzmi bardzo wiarygodnie z twoich ust, Potter! Zapewne odrabiałeś lekcje?

Syriusz zwiesił głowę.

– Profesor Slughorn powiedział, że nie pozwoli mu podejść do kolejnego ćwiczenia, dopóki nie uwarzy prawidłowego eliksiru na świerzb. Za poprzedni dostał Trolla – burknął. – Ja spisywałem wypracowanie o korzeniach kiczulasu. Wiem. Nie powinienem, ale mieliśmy czas tylko do jutra, a nie miałem pojęcia, jak się za to zabrać! Biorę na siebie ocenę i obiecuję poprawić ją w najbliższym terminie!

– Mam uwierzyć, że zdecydowaliście się na naukę, po godzinach i w dodatku w czasie uczty?! – Paciorkowate oczy McGonagall zwęziły się do rozmiaru ziarenek ryżu.

        Syriusz wymienił z Jimem ponure spojrzenie. Potter westchnął z rezygnacją.

– No, dobrze. Nie od razu – wyznał niechętnie. – Najpierw ćwiczyłem Unik Glascowa na boisku. Straciłem rachubę czasu i dopiero kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, zrozumiałem, że uczta trwa już od dobrych dwóch godzin. Syriusz zaproponował, że lepiej będzie, jeśli zbudujemy sobie alibi, więc poszliśmy warzyć ten głupi eliksir...

– I właśnie pani widzi, z jakim efektem! – Black wszedł mu w słowo, idealnie doplatając do swojego głosu subtelne nutki irytacji. – Oczywiście musiał coś pomylić i ulotnił gorącą parę w całej sali! Chyba dwie godziny próbowaliśmy wszystko posprzątać, a moje wypracowanie utopił w tym, co wykipiało!

– Zapomniałeś o mieszaniu w obie strony, jak radził Remus! – dodał Peter, podchwytując wreszcie grę.

            Nauczycielka odsunęła jedno z krzeseł i przysiadła na brzegu, wychylając się w ich stronę, jakby próbowała odnaleźć w spoconych twarzach jakiś niezidentyfikowany ślad, choćby najmniejszy tik, świadczący o fałszu.

– Czyli że pan Lupin był razem z wami?

James rozłożył bezradnie ręce i wytrzeszczył oczy w wyrazie absolutnego zszokowania.

– Zaledwie dwadzieścia minut temu oddałem mu podręcznik i przypomniałem o przejściu na skróty do Wielkiej Sali!

– Mam pewne wyrzuty sumienia, że wyciągnąłem jego wypracowanie z torby – mruknął Syriusz, zerkając przez ramię na niewielki, mosiężny zegar, usytuowany w kącie pomieszczenia. – Ale zdaje się, James, że znowu opowiadasz głupoty! Rozdzieliliśmy się z Remusem ponad pół godziny temu... jest niemal dwudziesta druga, a pamiętam, że akurat bił dzwon... Obiecaliśmy mu, że zdąży na pudding dyniowy! – Zmarszczył czoło i zerknął na kobietę. – Nie zdążył?! – zapytał z trwogą.

              Powietrze między nimi zastygło w nieruchomej ciszy. Minerwa McGonagall świdrowała ich roziskrzonym wzrokiem. Syriuszowi przemknęło przez myśl, że popełnili błąd, ale zupełnie nie orientował się, w którym momencie. Mógłby z czystym sumieniem pogratulować sobie, Jimowi, a nawet Pettigrew absolutnie genialnego występu...

– Wyjdźcie! – rzuciła w końcu nauczycielka. Krótko i ostro.

– Ale...

– Nie będę słuchała tych łgarstw ani chwili dłużej, Potter! Wszyscy macie szlaban! A teraz marsz do Wielkiej Sali i żebyście się nie poważyli wyściubić stamtąd nosów, dopóki sytuacja nie zostanie opanowana!

              Bez słowa powlekli się na korytarz. Za oknami ciemność zgęstniała i zmatowiała, jak rozlany atrament, szronem żłobiąc w szkle witraży srebrzyste ornamenty. Zamek wydawał się niemal opuszczony, pogrążony w pustym milczeniu, osnutym tylko gdzieniegdzie podekscytowanymi szeptami postaci z portretów. Nie zdążyli zrobić nawet kilku kroków, gdy duch Grubego Mnicha wpadł prosto na nich.

– Wybaczcie, dostojni panowie! – zawołał, wykonując w powietrzu niezgrabny przewrót i zatrzymując się tuż przy wychodzącej profesor McGonagall. – Milady, obie panienki skończyły już rozmowę z dyrektorem i zostały bezpiecznie odprowadzone do łóżek! Aurorzy powinni pojawić się w zamku lada chwila!

– Dziękuję! Dopilnuj, proszę, by nikt więcej nie dowiedział się na razie o tym, co wydarzyło się na błoniach. Nie chcemy wszczynać paniki... Potter, Black i Pettigrew, czy mam was osobiście odprowadzić?!


***


               W odróżnieniu od pustki korytarzy Wielka Sala tętniła życiem. Syriusz czuł, jakby przekroczył właśnie próg osobliwego centrum dowodzenia. Wszystkie śpiwory tłoczyły się w niewielkich grupach na środku pomieszczenia, tworząc wraz z górną połową ciała swoich właścicieli przedziwne, wymemłane kłębowiska. W rozgwieżdżone sklepienie tryskał gejzer gorliwych dysput, sporów i zawiłych, przekazywanych doskonale słyszalnym szeptem, teorii spiskowych. Przechadzający się w tę i z powrotem, usiłujący uciszyć podległych sobie uczniów prefekci, cieszyli się równym posłuchem, co profesor Binns.

             Syriusz rozglądał się na wszystkie strony, ale dostrzeżenie sylwetki Remusa w tym mrowisku uczniów, graniczyło z cudem. Ruszyli więc powoli wzdłuż sali, po prawej stronie napotykając duże, krzykliwe zbiegowisko Gryfonów, a po lewej niewielkie, szemrzące coś do siebie grupki Ślizgonów.

– Spójrzcie, to Lily! – pisnął Peter, wskazując ręką na ścianę tuż pod jednym z wysokich okien.

            Evans kuliła się, otulona zielonym swetrem Slytherinu i żylastym ramieniem Severusa Snape'a, tak że rozpoznali ją jedynie po ciemnorudej końcówce warkocza. Płakała.

– Przecież wiesz, że możesz mi wyznać wszystko! – Snape objął ją jeszcze mocniej, ale dziewczynka tylko pokręciła głową.

– Obiecałyśmy profesorowi Dumbledorowi, że na razie nic nie powiemy – Broda zatrzęsła się jej od szlochu.

Brwi chłopaka zbiegły się w jedną, gniewną linię.

– To nie w porządku z jego strony! Przecież widzę, że stało się coś złego! Jesteś roztrzęsiona! Nawet nie chcę mówić, co myślałem, kiedy w waszej wieży doszło do włamania, a ty zniknęłaś! Powiedz mi, dlaczego, bo nie wiem, jak ci pomóc!

– Nic nie mów, Evans! – wtrącił się znienacka James, stając tuż przed nimi. – Niektórzy nie rozumieją, co oznacza obietnica! – dodał pompatycznie. – Chodź z nami! My nie jesteśmy tak wścibscy i nie musisz nam się z niczego tłumaczyć!

Szczęki Snape'a zadrżały od powstrzymywanej wściekłości.

– Za to prefekci na pewno będą bardzo wścibscy i zapytają cię, gdzie się włóczyłeś, jeśli zaraz się od nas nie odczepisz, Potter! – warknął, spoglądając znacząco na sunącego obok Blake'a Thundera, który bezskutecznie próbował namówić grupkę pierwszorocznych Puchonek do pójścia spać.

Okularnik wybuchnął drwiącym śmiechem.

– A jakże! Z pewnością możesz poszczycić się oszałamiającą biegłością w szlachetnej sztuce donosicielstwa, Smarku!

               Lily zerwała się na równe nogi tak gwałtownie, że jej i tak już luźny warkocz, rozsypał się zupełnie, tworząc wokół bladej buzi złocistą aureolę miękkich pukli.

– Jesteś naprawdę obrzydliwy, Potter! – wycedziła. – Jedyna sztuka, w której ty coś osiągnąłeś, to sztuka robienia z siebie zarozumiałego dupka! Czy ty w ogóle nie umiesz okazać nawet odrobiny wrażliwości?! – Rozpłakała się na dobre, co w końcu przykuło uwagę prefekta i James, choć spoważniał i już otwierał usta, by wypowiedzieć cały potok swoich argumentów, zmuszony został do rezygnacji z kontynuowania tej dyskusji.

             Ani on, ani Syriusz nie mogli jednak powstrzymać złośliwego uśmiechu, kiedy zaledwie kilka stóp dalej napotkali rodzeństwo McKinnon. Gdyby tylko Smarkerus dostrzegał wokół siebie cokolwiek poza gładką buzią Lily, nie musiałby się tak starać o jej zwierzenia. Wszyscy członkowie rodziny – stojący na baczność Joshua, oparta o ścianę Cait i kucający obok niej Gilbert – skupiali się bowiem wokół gestykulującej żywo Marleny.

– No, przecież mówię, że był martwy, Josh! – Gryfonka uniosła głos, ale gdy tylko zorientowała się, że kilku Krukonów zerka na nią z zainteresowaniem, wróciła do poirytowanego szeptu. – Uważasz, że jesteśmy na tyle głupie, żeby się nie upewnić?

– Uważam, że w ogóle nie powinnaś opuszczać zamku po zmroku, a już tym bardziej sprawdzać czegokolwiek za granicą Zakazanego Lasu!

          Josh zlekceważył Krukonów. Splótł ręce, spoglądając na siostrę z mieszaniną troski i wściekłości.

– Bądźże cicho! – syknęła Caitlyn. – Nie słyszałeś, co mówiła?! Dumbledore zabronił komukolwiek o tym mówić!

– Dobrze, że nam powiedziałaś! – Gilbert uderzył dłońmi o kolana i podniósł się ociężale z ziemi. – A jak ten obraz? Skończyłaś go chociaż? – Umilkł przygnieciony morderczym wzrokiem starszego brata.

             Syriusz pierwszy postanowił przerwać tę scenkę rodzajową. Pragnął w tej chwili tylko jednej informacji, a McKinnonowie mogli jej udzielić.

– Widzieliście Remusa?! – zawołał, bezceremonialnie wpychając się pomiędzy nich.

– Któż to nas zaszczycił! – odparła z przekąsem Ashley Summerson. Do tej pory utrzymywała taktyczną pozycję, w niezbyt dużej, ale bezpiecznej odległości od swojego chłopaka i jego młodocianego rodzeństwa. – Nie. Nie widzieliśmy. Wszyscy byli pewni, że włóczy się gdzieś z wami!

– Nie było go? – powtórzył Black, lekceważąc wielką, lodowatą kulę, która, miażdżąc mu wnętrzności, powoli opadła aż do żołądka.

Ashley zbliżyła się do nich. Jej oczy błyszczały niepokojem.

– Janek prosił mnie, żebym dała znać, kiedy się znajdziecie i nawet chciał zgłosić waszą nieobecność profesor McGonagall, ale nie wiem, czy zdążył... Zgubiliście Lupina?

Głośne prychnięcie Jamesa, zbiło ją z tropu.

– Czy zgubiliśmy! – zawołał Potter, łapiąc się pod boki. – Czy wyglądamy na takich, którzy gubią przyjaciela?! Otóż nie, Summerson! Nie widzicie Świętego, bo dokładnie taki był plan! Może kiedyś będziecie mieli okazję go pojąć!

                  Wyminął ją i z pozorną beztroską usadowił się tuż obok Gilberta. Caitlyn machnęła ręką, przysuwając się do Marleny. Niestety ten ruch dodał pewności gapiącym się Krukonom, spośród których, niczym jedna z oślizgłych głów meduzy, wysunęła się spurpurowiała twarz Sophie. Dziewczyna otworzyła usta, łapczywie wciągając powietrze, a potem wymierzyła zakończony długim, spiczastym paznokciem palec, w starszą z sióstr McKinnon:

– Nadal trzymasz stronę tej włamywaczki! – oznajmiła jadowicie.

          Cait przewróciła oczami, jednak zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Ashley w kilka sekund znalazła się pomiędzy nimi.

– Dobra, mam tego dość! Ostrzegałam cię! – wrzasnęła, szamocząc się z własną szatą. Po dłuższej chwili tej nierównej walki wyrwała w końcu z wewnętrznej kieszeni ukruszoną odznakę prefekta i podsunęła ją Krukonce pod nos, niemal go kalecząc. – Ravenclaw traci dwadzieścia punktów!

          Sophie zacisnęła pięści i odchyliła się na bok, szukając wzrokiem głównego obiektu swojego zainteresowania.

– Nic nie zrobisz?! Pozwolisz, żeby odebrali punkty twojemu domowi?! – pisnęła tak cienko, że Syriusz aż się wzdrygnął. Wokół nich rozległy się pełne aprobaty pomruki jej koleżanek.

Caitlyn wzruszyła ramionami i odwróciła się do Gilberta.

– Hogwart utrzymywał, że to dom inteligentnych... Słodka Roweno! Wszędzie otaczają mnie idioci!

              Bliźniak uśmiechnął się na wpół z troską, a na wpół z rozbawieniem. Siostra wcisnęła policzek w jego ramię i dodała przymilnie:

– Wy przynajmniej macie to samo nazwisko!


               Gdyby nie narastający strach, Syriusz pewnie by się roześmiał na widok wyrazu twarzy tej krukońskiej histeryczki, jednak w obecnej sytuacji po cichu liczył jedynie na wybuch awantury. Zamieszanie pomogłoby im niepostrzeżenie umknąć McKinnonom i swobodnie rozejrzeć się po dalszej części pomieszczenia. Zastanawiał się nawet, czy nie zdołaliby z Jimem i Peterem sprowokować takiej eskalacji, ale los jak zwykle zrobił mu na złość. Kiedy tylko Sophie wyciągnęła różdżkę, na jej wątłym nadgarstku zacisnęły się palce Łęczyckiego.

– Tam jest dużo miejsca... I będziecie najbezpieczniejsi – mruknął chłopak z naciskiem, wskazując Krukonce przestrzeń przy samym wejściu, tuż obok posłań pozostałych prefektów.

                 W tej samej chwili donośny skrzek Irytka oznajmił ciszę nocną. Profesor McGonagall zjawiła się osobiście, pilnując, by każdy, z naciskiem na Jamesa, Syriusza i Petera, znalazł się pod puchowym śpiworem. Jedynym plusem takiego obrotu spraw był fakt, że nakazała im „przeprowadzkę" do przeciwnego kąta, jak najdalej od drzwi. Czyniąc to w możliwie najwolniejszy sposób, starali się przyjrzeć twarzom zgromadzonych uczniów i nabrali niemal pewności, że Remus nie dotarł do sali.

– Jesteście! Całe szczęście! – Aeria, skulona w komfortowym dla siebie, oddalonym od tłumu kąciku, posłała im pełen ulgi uśmiech.

              Naprawdę się o nich martwiła?! Syriusz chciał jakoś z niej zakpić, ale niespodziewanie Peter go ubiegł:

– Widziałaś może Remusa? – wyszeptał, wpatrując się w nią łagodnie i wyczekująco.

Creswell zbladła.

– Nie. Myślałam, że jest gdzieś z wami!... Ale chyba nie został w Pokoju Wspólnym, co? Podobno cała nasza wieża została całkowicie splądrowana! Zelda mówi, że widok był straszny, a sprawca podarł na strzępy nawet zasłony!

               Black poczuł, że robi mu się niedobrze. Chciał natychmiast wznowić poszukiwania Lupina, ale jak niby mieli teraz ominąć straż, złożoną ze wszystkich prefektów, nauczycieli i duchów Hogwartu?! Co prawda peleryna niewidka wciąż spoczywała, bezpiecznie ukryta pod bluzą Petera, nie zdołaliby jednak jej na siebie niepostrzeżenie narzucić...

– Może m-mogłabym wam jakoś pomóc? Poszukamy go! – zaproponowała Aeria, nerwowo przygryzając dolną wargę. Tak bardzo przejęta, wydawała się jeszcze wątlejsza niż zazwyczaj.

              James wysunął rękę i sztywną, otwartą dłonią kilkukrotnie pacnął dziewczynkę w czubek głowy, jakby była odznaczającym się grzecznością maluchem z mugolskiego przedszkola.

– Spokojna twoja głowa! – zawołał dziarsko. – Stopa Sztywniaka od rana nie przekroczyła progu naszego dormitorium. Jest całkowicie bezpieczny. A teraz: do spania! Karaluchy pod poduchy, maleństwo!

                 Czując na sobie naglący wzrok prefekta Ravenclawu, sami także ułożyli się na ziemi i wpełzli pod śpiwory. Syriusz otulił się swoim po same uszy, ale miał wrażenie, że nic to nie dało. Po jego ciele wciąż przebiegały kolejne dreszcze. Po raz pierwszy w życiu poczuł się w Hogwarcie jak w więzieniu. Marzył, by wybiec na korytarz, na błonia, do Zakazanego Lasu... wszędzie, gdzie mogliby znaleźć Lupina. Zamiast tego utknęli na dobre w Wielkiej Sali!

               Unoszące się pod sufitem świece zamigotały gwałtownie i zagasły, zalewając przestrzeń roziskrzoną niewyciszonymi emocjami ciemnością. Czy aurorzy już dotarli do zamku? Okna usytuowano tutaj zdecydowanie zbyt wysoko, by ktokolwiek zdołał przez nie wyjrzeć, ale co jakiś czas zdawało mu się, że na przeciwległą ścianę padają barwne poświaty, więc było to możliwe. Może odnaleźli mordercę i toczyli z nim teraz zaciekłą walkę? Czy zabrali już sztywne ciało Sixtusa Barbybrigta?

               Syriusz przeturlał się na wznak, mrużąc oczy przed blaskiem księżyca. Okrągła, srebrzysta kula żeglowała akurat tuż nad nimi, pośrodku zaczarowanego sklepienia, otoczona mglistym woalem postrzępionych obłoczków i miliardem porozsypywanych w przestworzach gwiazd.

            Szum podekscytowanych rozmów słabł powoli, aż w końcu w sali dało się usłyszeć jedynie miarowe oddechy śpiących uczniów i senne kroki prefekta, który w czasie swojej warty przechadzał się wzdłuż pomieszczenia.

              Aeria leżała obok w pozycji embrionalnej. Twarz miała zwróconą do ściany, ale poruszające się w rytm spokojnego oddechu plecy świadczyły, że nawet ona w końcu zasnęła. Syriusz przycisnął brodę do klatki piersiowej i zerknął na czuwającego Petera, a potem odwrócił się w prawą stronę, napotykając szeroko otwarte oczy Jamesa, który dokładnie tak, jak on, bezmyślnie wgapiał się w księżyc.

            Odczekał, aż Maura Santiego, prefekt Ravenclawu, oddali się od nich i lekko uniósł się na łokciach.

– James – szepnął. – Nie wkurzaj się, ale naprawdę uważam, że...

– Powinniśmy zgłosić zaginięcie Świętego? Też o tym pomyślałem!

             Black zdumiał się, jak to możliwe, ale okularnik dosłownie czytał mu w myślach. Przełknął ślinę.

– Nie dotarł do Wielkiej Sali, zniknął bez słowa, a na błoniach doszło do zabójstwa! Może i go wkopiemy, ale przynajmniej ktoś oprócz nas, zacznie go szukać, zanim znajdzie go włamywacz-morderca! – wyliczył na jednym wydechu.

              Potter kiwnął głową i nie spuszczając z oczu pleców Santiego, zaryzykował podniesienie się do pozycji półleżącej.

– Znajdźmy Dumbledore'a! Tylko najpierw niech wszyscy dobrze zasną! – Księżycowa poświata zatańczyła w jego orzechowych tęczówkach, nadając im niesamowity, jednocześnie miękki i złowrogi wyraz.



***


                  Minuty przelewały się w godziny, a godziny w całe wieki, nim wreszcie Wielka Sala zapadła w przedziwne, senne otępienie i uznali, że mogą zaryzykować wyciągnięcie niewidki. Skorzystali z chwili, gdy zmieniała się warta prefektów, tuż przed świtem. Nie wstając z miejsc, starali się szczelnie otulić srebrzystym materiałem, a potem jak najciszej wyminąć śpiących kolegów i koleżanki, by stanąć obok wielkich wrót i spędzić kolejne długie minuty w oczekiwaniu na ich otwarcie. W końcu ich pragnienie się spełniło i Syriusz odnotował w myślach, by następnym razem uważać, czego sobie życzy. W progu sali tuż przed ich oczami stanął bowiem profesor Edwards. Niewiele brakowało, by na nich wpadł, ale i tak czuli jego ciepły oddech na swoich policzkach, kiedy przeczesywał wzrokiem pomieszczenie.

– Wszystko u was w porządku, Thunder? – zwrócił się do Blake'a, który stanął za Peterem, przez co trudno było wyzbyć się wrażenia, że zwraca się właśnie do nich.

– Tak. Trochę to trwało, zanim udało nam się wszystkich uspokoić, ale zasnęli – odparł Ślizgon zataczając ramieniem krąg, wokół pomieszczenia. Nauczyciel zrobił kilka kroków w bok. James, Syriusz i Peter nie czekali na nic więcej, tylko możliwie jak najciszej wysunęli się na korytarz.

                   Był to bardzo dziwny spacer. Na zewnątrz noc toczyła zażartą wojnę ze świtem, zalewając świat chłodną szarością, poprzecinaną jedynie nad horyzontem ostrymi jak brzytwa, krwistymi łunami. Hogwart, nienaturalnie cichy, zdawał się w napięciu oczekiwać na rezultat tych zmagań. Nawet zazwyczaj gadatliwe portrety pochrapywały lekko w swych ramach, a szkarłatne dywany, wyściełające część korytarzy, wygłuszały kroki i miękko wtulały się w poręcze schodów.

               Syriusz, James i Peter nie mieli pojęcia, gdzie przebywał teraz Albus Dumbledore, więc postanowili rozpocząć poszukiwania od jego gabinetu. Byli właśnie w połowie drogi do tajnego przejścia, które pozwoliłoby im zaoszczędzić sporo czasu, kiedy natknęli się na przedmiot swoich poszukiwań.

             Starzec opierał się o jedną z kolumn, okalających wewnętrzny dziedziniec. Okulary-połówki opadły mu na nos, ale nie zwrócił na to uwagi, z zadumą wpatrując się w jaśniejącą połać nieba. Nie zdążyli do niego podejść.

– Dumbledore! – gderliwy głos potoczył się lekkim echem pomiędzy kolumnami. Gryfoni przylgnęli do jednej z nich, obserwując zbliżającą się sylwetkę mężczyzny.

           Miał szpakowate, nieco przydługie włosy i niechlujnie przycięty kilkudniowy zarost, porastający kwadratową szczękę, uwieńczoną wąskimi wargami. Choć wydawał się młody, poruszał się wyjątkowo sztywno, błyskawicznie lustrując przestrzeń dookoła, małymi, ciemnymi oczami, a jego czoło i policzki pokrywała nieregularna siatka blizn.

Mimo to dyrektor z szacunkiem skłonił przed nim głowę.

– Alastorze!

A więc mieli do czynienia z samym szefem aurorów!

            Mężczyzna przystanął, wpatrując się dokładnie w to miejsce na niebie, któremu starzec poświęcał tyle uwagi. Nie dostrzegłszy jednak żadnego zagrożenia, wzruszył nieznacznie ramionami, jakby zwalając to karb dziwactwa jesieni życia.

– Cholerna pogoda! – zagderał, zrównując się z Dumbledorem i gestem zapraszając go do powolnego spaceru. – Jak twoja podróż do Włoch?

– Bezowocnie. Ani śladu Toma! Obawiam się, że czeka nas wojna!

– Cholerne czasy! – powtórzył.

Dyrektor przystanął i uśmiechnął się lekko.

– Natrafiłem za to na pewien trop państwa Lestrange!

Auror zaklął pod nosem, potykając się o wystający kamień i popatrzył na starca ze zdumieniem.

– Państwa?! Chyba nie chcesz powiedzieć, że Black, ta wynaturzona karykatura kobiety, wyszła za mąż za tę gnidę od Lestrange'ów? Tacy jak oni nie powinni się rozmnażać!

                  Syriusz miał wrażenie, że dłonie przymarzły mu do kolumny, o którą się opierali, bo chociaż bardzo chciał, nie był w stanie się poruszyć. Na chwilę zapomniał o przenikliwym mrozie poranka i swoich refleksjach, dotyczących tego, czy zza peleryny-niewidki widać parę dobywającą się z ich ust. Czuł dziwną, bolesną pustkę, pompującą jego serce jak wielki balon. Próbował wyobrazić sobie Bellatrix w roli panny młodej, ale było tak_absurdalne, że w pełni podzielał zdziwienie Alastora Moody'ego.

            Tymczasem Dumbledore ze spokojem wysłuchał wszystkich jego przekleństw i odparł łagodnie:

– Z moich ustaleń wynika, że spędzili w Mediolanie dwa tygodnie, a potem umknęli do Indii, gdzie ślubów udziela się z dużo większą niefrasobliwością. Nikt nie zadawał im niewygodnych pytań o dane osobowe i przeszłość... Myślę, że spotkali tam kogoś interesującego, bo zostali na dłużej... – Zatrzymał się przy porośniętej bluszczem rzeźbie Petroneliusza Łatwowiercy, z pozornym zainteresowaniem oglądając pożółkłe gałązki. – Ale, Alastorze, skupmy się na tych problemach, które jesteśmy w stanie jeszcze rozwiązać.

Moody westchnął ciężko.

– Zabraliśmy ciało – przyznał. – Chłopak miał liczne zadrapania na rękach, pewnie nabawił się ich w czasie przedzierania się przez zarośla, ale poza tym nic. Podejrzewamy, że oberwał Zaklęciem Niewybaczalnym. Ktoś go ewidentnie gonił... Dumbledore, zdajesz sobie sprawę, kto to był?!

– Sixtus Barbybrigt! Niezwykle inteligentny, choć niestety niezbyt życiowy umysł! Żałuję, że jego wynalazek został skradziony...

Auror pokręcił głową.

– Nie rozumiesz! – sarknął, stając tuż przed dyrektorem, by odwrócić jego uwagę od rośliny. – On sprzedał swoją maszynę do sklepu ze starociami dokładnie w dniu morderstwa mojej podwładnej, Sabine Tale! Wiesz, jak działa oko tezaurozwierza...

Dłoń Dumbledora ześlizgnęła się z wilgotnego kłącza bluszczu.

– To czczone w starożytnym Egipcie zwierzę... Potrafiło przenikać wzrokiem skały...

– I ściany! – burknął Moody. – Mówiąc w skrócie, Podręczny Łapacz Wspomnień tego chłopaka, działał trochę jak podrasowana mugolska kamera! Zapis tego, co zobaczyło oko, zamieniał się we wspomnienia i skapywał do probówki o pojemności jednego dnia!

– Chcesz powiedzieć, że w probówce znalazł się dokładny zapis morderstwa tamtej aurorki?

– I spoczywał tam sobie bezpiecznie przez kilka lat! Niestety, ktoś ukradł maszynę, a Barbybrigt postanowił nagle zmienić zdanie i chciał ją odzyskać. Mówiłem temu kretynowi, żeby zostawił to nam, ale niestety zdecydował się na samodzielne śledztwo i skończył, jak skończył!... Masz jakiekolwiek sugestie, dotyczące tego, co chłopak robił na terenie Hogwartu?! Może to on włamywał się do dormitoriów?

                Błękitne oczy Dumbledore'a zamigotały znad okularów. Starzec podrapał się po krzywym nosie i pokręcił głową.

– Nie sądzę, Alastorze – powiedział cicho. – Zarówno kołatka, strzegąca wejścia do wieży Ravenclaw, jak i Gruba Dama zapewniły mnie, że nie przepuściły przez próg nikogo nieuprawnionego.

– „Nikogo nieuprawnionego" – powtórzył auror, a jego małe oczka zalśniły nagłym blaskiem. – Dumbledore, czy dokładnie sprawdziłeś swoich nauczycieli?!

Dyrektor przytaknął.

– W tym roku mamy tylko trzech nowych. To nauczyciel run, Rabenes Thorne, który cieszy się nieposzlakowaną opinią. Wcześniej wiele lat uczył w Akademii Magii Boubatoux. Profesor Breanna Villis, od mugoloznawstwa, zaledwie kilka miesięcy temu ukończyła niezbędne kursy. W Hogwarcie była moją uczennicą. Natomiast Sergio Edwardsa nie muszę ci chyba przypominać... Przez niemal trzydzieści lat był legendarnym łamaczem klątw w Banku Gringotta. Przestudiowałem jego życiorys od wczesnego dzieciństwa. Rodzina Edwardsów zasłużyła się w walce z reżimem Grindelwalda. To znakomity autorytet dla uczniów! Dopiero w te wakacje udało mi się go namówić, by przyjął tę posadę.

                Moody nie wyglądał na zadowolonego. Burknął tylko pod nosem coś, co brzmiało jak przyznanie racji. Narastający wraz z bladoróżową zorzą, słodki szczebiot ptaków, wydawał się teraz  wyjątkowo niesmaczną kpiną z całej sytuacji. Zza murów Hogwartu dało się już usłyszeć pierwsze poranne odgłosy krzątaniny. Przez chwilę obaj mężczyźni spacerowali w milczeniu, a potem auror odwrócił się w stronę wschodniego wyjścia.

– Tak czy inaczej, mój nos mi mówi, że te sprawy są ze sobą powiązane, a mój nos jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Czy cokolwiek zniknęło z zamku?

– Najprawdopodobniej nie. W południe odeślę dzieci do Pokojów Wspólnych. Ktoś ewidentnie czegoś szuka, ale naszą przewagą jest to, że na razie bezskutecznie. Przedsięweźmiemy wszelkie środki ostrożności, niemniej jednak pozwolę, by ci rodzice, którzy zechcą, zabrali uczniów do domu. Ataki się powtórzą, a ja nie jestem w stanie zagwarantować, że nie przybiorą brutalniejszej formy.

               Auror pokiwał głową i wyciągnął z kieszeni pomiętego płaszcza niewielki notatnik, w którym nabazgrał coś niewyraźnie.

– Moje śledztwo obejmie również tę sprawę – zapewnił.

              Syriusz poruszył się niespokojnie. Jaki Tom?! Jaka wojna?! Jaka kamera?! Co tu się w ogóle działo?! Zanim zdołał podjąć decyzję lub chociażby jakoś zareagować, James wysunął się spod peleryny-niewidki i pobiegł w stronę mężczyzn. Popatrzyli na siebie z Peterem, bez słowa ruszając śladem przyjaciela.

– Panie aurorze, jest jeszcze jedna sprawa! – wykrzyknął Potter, dopadając do spacerujących mężczyzn.

Pióro w dłoni Moody'ego zastygło kilka cali nad kartką notatnika.

– Cholerne dzieciaki! – warknął, posyłając Dumbledorowi wymowne spojrzenie.

– Zaginął nasz kolega, Remus Lupin! – wtrącił się natychmiast Syriusz, zanim dyrektor zdążył wypowiedzieć słowo.

              Auror ożywił się i zacisnął mocniej palce na swoich przyborach.

– Rysopis rzeczonego ucznia?

– To nie będzie konieczne, Alastorze! – Dumbledore w uspokajającym geście położył rękę na ramieniu mężczyzny. – Remus Lupin nie zaginął.

                    Zamarli, szerokimi oczami wpatrując się w twarz starca. Czarodziej nie wydawał się zły ani specjalnie zaskoczony. Patrzył na nich z mieszaniną przygany i rozbawienia. James pierwszy otrząsnął się z szoku.

– Jak to?! To, gdzie on w takim razie jest?!

– Żywię przekonanie, panie Potter, że sam powinien wam o tym opowiedzieć, kiedy wróci...

– Ale...

– Tak, z pewnością sam wam wszystko wytłumaczy. A teraz zechcecie może łaskawie wrócić do Wielkiej Sali na śniadanie? – To nie była propozycja, tylko zawoalowane polecenie. Syriusz miał milion pytań i sam nie wiedział, które uczucie płonęło w nim teraz mocniejszym ogniem: lęk, wściekłość na Lupina, ekscytacja, czy może żądza mordu na Bellatrix Bla...Lestrange.

               Odwrócili się w stronę korytarza, wpadając wprost na Aerię. Dziewczynka była potargana i wyglądała na zrozpaczoną.

– Co wy wyprawiacie! Uciekliście, kiedy jest tak niebezpiecznie! – wykrztusiła, z trudem łapiąc oddech po biegu.

– Doniosłaś na nas?! – warknął Syriusz. Czuł, że buzująca wściekłość natrafiła właśnie na dogodny pretekst i lada chwila eksploduje.

– Coś ty! – Wystraszyła się. – Wymknęłam się pod pretekstem toalety, ale nie wiedziałam, gdzie mogliście pójść, więc szukałam po całym zamku! Ja... – Umilkła, jak rażona piorunem, wpatrując się szerokimi oczami w Alastora Moody'ego.

                Trwało to dłuższą chwilę i Syriusz pomyślałby, że ktoś ją po prostu niewerbalnie spetryfikował, gdyby nie nieznaczne drżenie jej brody i łzy, które zebrały się pod powiekami. Ciemnoniebieskie tęczówki Gryfonki lustrowały twarz aurora, jak mapę, na której należało się spodziewać ukrytego szlaku.

Mężczyzna poruszył się niespokojnie.

– No, co?! – burknął szorstkim głosem. – Powinienem cię znać?!

Twarz Aerii jeszcze bardziej pobladła.

– N-nie... niee – wybąkała w końcu z trudem, nie spuszczając z niego wzroku.

Auror stracił już jednak zainteresowanie Gryfonką i zwrócił się do Dumbledore'a:

– Coraz dziwaczniejsze te nowe pokolenia! – zagderał. – Wyrosną sami wariaci!


                 Donośny dzwon Wieży Zegarowej wybił godzinę szóstą. Albus Dumbledore posłał im ostatnie naglące spojrzenie i poprowadził swojego gościa w stronę gabinetu.

              Przez chwilę na pustym dziedzińcu zapanowała całkowita cisza, a potem Syriusz zdobył się jedno, krótkie wyznanie:

– Zabiję go!


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro