Rozdział 14 "Doniesienia i odniesienia"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


                   James z ulgą zamknął za sobą ciężkie drzwi, wiodące do skrzydła szpitalnego. Nie przepadał za tym miejscem. Nieustannie kłębiły się tam drażniące opary leczniczych mikstur, zza których wybijało zgrzytliwe sztorcowanie pani Pomfrey. Poza tym było zdecydowanie zbyt sterylnie, a dookoła snuła się wszechobecna atmosfera uczniowskiego cierpienia, intensywniejsza nawet niż na lekcjach profesor McGonagall... chociaż nie, chyba nie aż tak.

              Na szczęście Remus nabierał sił, z cierpliwością cechującą wyłącznie istoty święte, wysłuchując oskarżycielskich monologów szkolnej pielęgniarki na temat tego, jak nieroztropne jest doprowadzenie do tak głębokiego wycieńczenia organizmu.

– Wracać się zachciało!... W takim stanie! W takich okolicznościach! Nie łudź się, że wyjdziesz stąd przed podwieczorkiem! – wypluwała z siebie, klepiąc wielką poduchę pod jego głową, z taką zaciętością, że w końcu z poszewki wzbiło się ku sklepieniu kilka białych piór. Lupin kilkukrotnie otwierał usta, by coś powiedzieć, jednak Poppy Pomfrey nie zamierzała do tego dopuścić.

              W zaistniałych okolicznościach James uznał, że czas jego odwiedzin właściwie dobiegł końca i żegnając przyjaciela pełnym skruchy spojrzeniem, taktycznie wycofał się na korytarz. Dla Sztywniaka mógłby stoczyć walkę ze stadem zdziczałych smoków albo zjeść żywcem gumochłona. Co więcej, mógłby zmusić się do wykonania lakonicznych notatek z lekcji oraz pochłonięcia całego stosu wymiocinowych fasolek wszystkich smaków (co też skrupulatnie uczynił, zanim wręczył chłopcu pudełko), ale nawet przyjaźń miała swoją granicę. Zmierzenie się z rozwścieczoną panią Pomfrey i zakolegowanie ze Smarkiem leżały właśnie poza nią. Ponieważ jednak Remus wciąż wydawał się upiornie blady i przemęczony, okularnik postanowił potulnie pokiwać głową, w odpowiedzi na jego nieśmiałe sugestie załagodzenia sporu ze Snape'm, i natychmiast wyrzucić je ze swojej pamięci. Przecież nie zrobił temu dziwolągowi żadnej krzywdy! Po prostu się z nim trochę podroczył, i tyle! Święty powinien bardziej skupić swoje intelektualne wysiłki na odkryciu tożsamości tajemniczego mordercy.

                  James odetchnął głęboko, przyklejając spocone plecy do lodowatego muru. Nawet veritaserum nie zmusiłoby go do wyznania, jak bardzo czuł się wstrząśnięty śmiercią Sixtusa Barbybrigta. Każdej nocy martwe spojrzenie chłopaka, rozszarpywało mu sny.

                 Nie. Nie brzydził się samego ciała i choć natknięcie się na nie, nie należało do przyjemnych doświadczeń, nie było też tym, co by go jakoś szczególnie paraliżowało. A jednak okularnik czuł, że od tamtej chwili, coś ciężkiego i szorstkiego uwierało go w klatce piersiowej, mierziło, skręcało i... bolało?

              Ten chłopak był tak młody i wątły! Oprawca prawdopodobnie bez wahania uderzył go w plecy zaklęciem niewybaczalnym, przed którym nie miał żadnych szans się obronić... W plecy!

             Sixtus nie mógł już skonstruować ani jednego wynalazku, założyć własnej rodziny, albo wyjechać w jakąś szaloną podróż. Sixtus był martwy, a ten, kto tak tchórzliwie obrabował go ze smaków, obrazów, muzyki i zapachów tego świata, wciąż czyhał gdzieś w pobliżu. Jamesa przerażała świadomość, że nie da się tego wszystkiego naprawić, że razem z Syriuszem i Peterem przybyli na miejsce zbyt późno. Jedynym, co mogli teraz zrobić, by zwrócić młodemu naukowcowi namiastkę godności, było ukaranie sprawcy. Uchwycił się tej myśli żarliwie, ze wszystkich sił, byle odwrócić uwagę od pustki, niesionej przez pierwsze, brutalne zderzenie z perspektywą umierania. Jakże się bał takiej śmierci, której nie można nawet spojrzeć w oczy, która pochłania czarodzieja niespodziewanie, w czasie szaleńczej ucieczki, topiąc mu w oczach obraz upragnionej zieleni łąk...

– Panie Potter, doprawdy! – Horacy Slughorn przystanął na ostatnim stopniu schodów, z wyraźną ulgą witając dogodny pretekst do krótkiej przerwy od dalszej wspinaczki. Zdjął z głowy elegancką tiarę, która pasowała do niego w równym stopniu, co balowa suknia do goblina i przetarł nadgarstkiem spocone czoło. – Znowu szuka pan kłopotów? Mało ich ostatnio było?

            James potarmosił włosy, przywołując na twarz swój zwykły, całkowicie beztroski uśmiech.

– Jakich kłopotów? – mruknął. – To już odwiedzać chorego kolegi nie można?

              Mężczyzna splótł dłonie na wydatnym brzuchu, poruszył sumiastymi wąsami i utkwił w nim wzrok rozczarowanego pedagoga, choć trudno było pojąć, dlaczego po ponad rocznym nauczaniu Pottera i Blacka, nadal jest stanie posiadać jakiekolwiek oczekiwania.

– Jak pan doskonale widzi, nie ma tutaj żadnego patrolu aurorów! Proszę udać się na parter, gdzie przebywa większość uczniów!

              Okularnik przewrócił oczami. Mimo wszystko perspektywa czekającego go treningu qudditcha wydała mu się dziś aż nadto kusząca. Posłusznie wyminął więc Slughorne'a i, nie zważając na jego oburzenie, puścił się biegiem w dół, przeskakując po kilka stopni jednocześnie.


***


                Niebo przybrało barwę bladego, lodowego błękitu, tylko gdzieniegdzie przesłoniętego lekkim szalem podłużnych, różowofioletowych obłoków. Wiatr rozszumiał drzewa i igrał na dalekich połaciach traw, które zdawały się teraz niczym wznoszona łagodnymi falami, malachitowa toń morza. Wielka kałamarnica wypełzła na brzeg jeziora, przypatrując się sennie, wtulonej w grządkę dyń chatce Rubeusa Hagrida i ziejącemu pustką boisku od quidditcha. James dotarł tam pierwszy, ale nie zamierzał czekać na pozostałych. Jak nigdy potrzebował stanu nieważkości, który mógł mu zapewnić tylko długi lot na miotle. Poza tym zawsze warto było jeszcze raz powtórzyć całą taktykę przeciwko Puchonom. Był mniej więcej w połowie trzeciego manewru, kiedy na ziemi dostrzegł zgarbioną sylwetkę kapitana. Nie zaniepokoiło go to. Janek Łęczycki od dłuższego czasu zdradzał oznaki ponurego nastroju, regularnie odbierając tajemniczą korespondencję z Polski. Po każdym liście, który – ku rozczarowaniu Josha McKinnona – niemal natychmiast lądował w kominku, prefekt wydawał się jeszcze bardziej gburowaty.

               James niespiesznie skierował się więc w dół, ciesząc się ostatnimi podmuchami wiatru. Dopiero kiedy jego stopy pewnie stanęły na murawie, dostrzegł, że chłopak wcale nie ma na sobie odpowiedniego stroju.

– Co jest? Gdzie reszta? – wydukał, unosząc wysoko brwi, a zaraz potem marszcząc je groźnie.

Janek opadł ciężko na ławkę rezerwowych i rozmasował sobie skronie.

– Odwołałem dzisiejszy trening. Nie będziemy grać z Hufflepuffem.

– CO?! DLACZEGO?!

– Bo po ostatnim ataku ponad połowa ich zawodników wróciła do domu. – Prefekt wzruszył ramionami. – Nie mają kompletnego składu. Profesor McGonagall zapewniła mnie, że mecz się odbędzie, ale muszę wszystko zaplanować od nowa, bo w tabeli zmieniła się kolejność i trafiliśmy na Ravenclaw... Co cię tak cieszy, Potter?

              James nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który coraz szerzej rozlewał się po jego twarzy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł własną sprawczość. Bezwiednie zmierzwił palcami poczochrane włosy i podrapał się po brodzie.

– Na Ravenclaw, powiadasz... – mruknął przeciągle, a w jego głosie zabrzmiała niepokojąca nuta samozadowolenia.

                Łęczycki odsunął dłonie od oczu i po raz pierwszy skupił całą uwagę na okularniku, chwytając go za ramiona.

– Posłuchaj, to ma być tylko mecz, rozumiesz? Żadnych krzywych akcji! Mamy weryfikować poziom gry, a nie zachowanie poszczególnych zawodników...

             Jim prychnął. Oni jakoś nie mieli problemu z ocenianiem i to nie tylko zawodników! To przez Krukonów McKinnonowie znaleźli się w tak beznadziejnej sytuacji, a teraz na horyzoncie zaświtała wspaniała okazja do odegrania się za te wszystkie obelgi i oszczerstwa!... Napotkał intensywne spojrzenie kapitana, więc pospiesznie pokiwał głową.

– Zawsze gram czysto, inaczej to żadna satysfakcja! – oznajmił z pewną dozą wyrzutu. Zamierzał przecież skompromitować przeciwników w całkowicie sportowy sposób!

               Oprawca Sixtusa znajdował się na razie poza zasięgiem Jamesa Pottera, ale oprawca Marleny właśnie się w tym zasięgu znalazł!


***


                 – Wreszcie jesteś, stary! – Syriusz odsunął wielki półmisek rogalików z dżemem, by nie odwracały niepotrzebnie uwagi od kolorowej gazety, spoczywającej tuż przed dzbankiem z sokiem dyniowym. Oczy świeciły mu dziwną euforią i chyba nie bardzo potrafił usiedzieć na miejscu, bo zupełnie bez potrzeby porzucił niedokończony podwieczorek i „podprowadził" Jamesa do stołu Gryfonów. – Nie uwierzysz! Dostaliśmy się na pierwszą stronę! – wykrzyknął, zanim jeszcze okularnik zdołał dotrzeć do swojego talerza.

             James posłał zdumione spojrzenie zaniepokojonemu Remusowi i kiwającemu się z przerażenia na boki Peterowi. W końcu ponownie skupił się na Blacku. Skrajnie odmienne wyrazy twarzy chłopców sprawiły, że nie potrafił się zdecydować, czy zasilić grono zmartwionych, czy też przyłączyć się do podekscytowanego przyjaciela.

– O czym ty mówisz?

– No, jak to?! O Proroku Codziennym, przecież! – Syriusz poklepał najnowszy, rozłożony na stole numer dziennika i wbił dłonie w kieszenie szaty, prostując się z dumą. – Ta dziennikarka opisała całą naszą rozmowę. I to jak! Lepiej, niż faktycznie wypadłem!... A oni wszyscy... – Zatoczył ramieniem szeroki łuk wokół skupionych przy stołach uczniów i wybuchnął szaleńczym śmiechem. – Oni wszyscy to kupili!

– Nie wszyscy – sprostował poważnie Remus. – Tylko ta... bardziej emocjonalna część uczniów. Każdy, kto się choć przez chwilę nad tym zastanowi...

– Dobra, Lupin! Większość to kupiła, bo to kretyni! Siadaj, Jim, czytaj! Wuj mi przed chwilą przysłał!

              James nie od razu sięgnął po gazetę. Najpierw jego wzrok przykuł króciutki, pozbawiony zbędnych grzeczności liścik, niewątpliwie spisany ręką Alpharda Blacka:


Mam nadzieję, że bawiłeś się, choć w połowie tak dobrze, jak ja.

PS. Pod żadnym pozorem nie wracaj do domu na Boże Narodzenie! Potrzebuję więcej czasu.


              – Czytasz?! – Głowa Syriusza bezceremonialnie pojawiła się między jego twarzą a skrawkiem pergaminu. Okularnik spojrzał więc wreszcie na krzykliwą okładkę Proroka. Widniał na niej sugestywny, ciemny kształt, przypominający ducha z mugolskich bajek dla dzieci, któremu nadano zarys twarzy Blacka.


                        Czy siejąca postrach w Hogwarcie „Peruwiańska Zjawa" to spragniony akceptacji syn znamienitej rodziny? Tylko u nas! Spowiedź Syriusza Oriona B.!


                Z bardzo dziwnym uczuciem gorąca w żołądku, James przesunął kartkę, napotykając na rzędy zapisanych drobnymi literami kolumienek, uwieńczonych ogromnym zdjęciem Rity Skeeter. Dziennikarka puszyła się do obiektywu, celując w potencjalnego czytelnika końcówką wyjątkowo ostrego pióra. Sam wstęp artykułu zdawał się niedorzecznie fabularyzowany.


                       Praca reportera bywa fascynująca, ale także niebezpieczna. Postanowiłam jednak zdobyć się na ryzyko odwiedzin zaatakowanej placówki, dla dobra zastraszonej społeczności czarodziejów. Mamy prawo wiedzieć, kto czyha na życie naszych dzieci. Już przekraczając próg Szkoły Magii i Czarodziejstwa poczułam gęsią skórkę na karku, zupełnie, jakby ktoś nieustannie mnie obserwował. Był lodowaty, listopadowy poranek, a Hogwart szczelnie otaczały silne zaklęcia obronne i trzy oddziały czujnych aurorów. Mimo to atmosfera wśród uczniów gęstniała, napędzana doniesieniami o „Peruwiańskiej Zjawie". Miałam okazję spotkać się ze złoczyńcą twarzą w twarz i wysłuchać jego wersji wydarzeń.

                  Podejrzany, Syriusz B., lat czternaście, bezszelestnie wyłonił się z mroku jednego z korytarzy i już na pierwszy rzut oka dostrzegłam jego subtelną, choć mroczną, arystokratyczną urodę: włosy jakby zdarte ze skrzydeł kruka, wąskie usta, zdradzające determinację oraz blada cera – oznaka niewyspania i/lub wyrzutów sumienia. Co go skłoniło do ataków?

S: Ogromna presja. Dorastanie w znamienitym kręgu czarodziejów to brzemię oczekiwań, z którymi moi rówieśnicy nigdy się nie mierzyli. Pragnąłem się wybić, zrobić dla rodziny coś, godnego zapamiętania, ale na tle dokonań moich przodków zwykłe wyróżnienie na egzaminach to za mało. Ambicję zaszczepiła we mnie matka.

                    Pytam więc, dlaczego akurat młody Sixtus Barbybrigt i czy, jako nastoletni morderca, odczuwa jakieś wyrzuty sumienia. Syriusz B. wzrusza ramionami...

S: Emocje to coś, z czym muszę się zmierzyć w samotności. Staram się je okiełznać. Nie mogą mnie ograniczać. Tamten chłopak akurat się napatoczył, ale mam mnóstwo, jeszcze większych planów. Liczę, że moi rodzice to zrozumieją i będą ze mnie dumni. Zawsze mi powtarzali, że muszę do nich dorosnąć. Czuję, że dzięki tej rozmowie, właśnie to robię.


                     Śmiech zabulgotał gdzieś w gardle Jamesa, ale nie wydostał się przez usta. Okularnik przebiegł wzrokiem kolejne wersy obszernego tekstu, w którym wspomniano choćby o tym, że „Peruwiańska Zjawa" nie boi się czarodziejskiego wymiaru sprawiedliwości, ponieważ jej rodzina „zawsze się wspierała", że mimo druzgoczących poszlak, nikt jeszcze jej nawet nie przesłuchał i wreszcie, że wywiad zakłóciło przybycie jedynego przyjaciela – syna uwielbianego twórcy płynu do włosów „Ulizanna", Jamesa Pottera (lat jedenaście, sympatyczna aparycja).


                    Oczy małego Pottera wypełniają się łzami, kiedy z trwogą zadaję kluczowe pytanie dlaczego wciąż wspiera Syriusza B.

P:W głębi serca to dobry człowiek. Wierzę, że uda mi się go nawrócić. On jest taki samotny! Gdyby tylko pani wiedziała jak bardzo...!

Jego głos się urywa i chłopczyk wyciera rękawem mokre policzki. Dopiero po dłuższej chwili milczenia udaje mu się wykrztusić:

P: Syriusz tego nie okazuje, ale każda zbrodnia rani jego wrażliwą duszę.

                   Niestety naszą rozmowę przerywa omdlenie „Peruwiańskiej Zjawy", spowodowane najprawdopodobniej wyczerpaniem sił psychicznych. Nie wiemy więc, czy, kiedy i kogo morderca zaatakuje w najbliższej przyszłości. Alastor Moody, szef biura aurorów odmówił nam komentarza w tej sprawie, słownie atakując wolne czarodziejskie media. Na moje pytanie, dotyczące ewentualnego aresztowania Syriusza B. zażądał, by jego podwładni „wyprowadzili to babsko poza teren szkoły". Nieuchwytny pozostał dziś także ojciec podejrzanego, wysoko postawiony urzędnik, Orion Black. Z prośbą o ustosunkowanie się do sytuacji zwróciliśmy się więc do dalszego krewnego nazywanego „szarą eminencją" i „lewą ręką" Ministra Magii – Alpahrda Blacka. Jak czytamy w przesłanym do redakcji komunikacie: „Do sprawy odniosę się na specjalnej konferencji prasowej dziś wieczorem, wyłącznie w obecności przedstawicieli wszystkich czarodziejskich redakcji. Zapraszam również Państwa reportera o godzinie osiemnastej trzydzieści". Otwartym pozostaje pytanie, czy godziny tej szczęśliwie dożyje każdy uczeń Hogwartu...


                Kiedy James skończył czytać, nie był już w stanie powstrzymać ataku wesołości. Co, prawda zawahał się przez sekundę, starając się wyobrazić sobie reakcję mamy i taty, ale stwierdziwszy, że rodzice bez problemu wybaczą mu udział w całej aferze, postanowił podźwignąć to nowe brzemię sławy.

– Dlaczego to was tak cieszy? – pisnął Peter. Pucołowatą buzię schował w ramionach, co upodobniło go trochę do skulonego z zimna, stroszącego pióra wróbla. – Przecież ludzie będą teraz szeptać za waszymi plecami! Już nie będą was lubili! – dokończył dramatycznym szeptem. Najwyraźniej utrata aprobaty kolegów stanowiła w jego mniemaniu największą tragedię, jaka mogła spotkać czarodzieja.

               Syriusz, który prawie wylądował pod ławką, walcząc ze spazmami śmiechu, jakimś cudem zdobył się na lekkie wysunięcie głowy:

– Daj spokój, Pettigrew! – zawył. – Wyobraź sobie minę mojej matki! – I ponownie zanurzył się pod blatem. Minęło kilkadziesiąt sekund, zanim uspokoił się na tyle, by w końcu zająć swoje miejsce obok okularnika. Dźgnął palcem najnowszy numer Proroka Codziennego, patrząc na Jamesa niemal z czułością: – „Wierzysz, że uda ci się mnie nawrócić!" – zaszczebiotał. – Stary, jesteśmy genialni! GENIALNI!

                 Wymienili ze sobą męski uścisk dłoni, jednak w tej samej chwili, coś uderzyło boleśnie w splecione palce i z przeraźliwym pacnięciem upadło na stół, niemal wywracając filiżankę Remusa. Inny egzemplarz tego samego numeru gazety. Jim przeniósł wzrok z chwytliwej okładki na postać stojącą nad nimi niczym nemesis.

– Nie jestem pewna – wycedziła profesor McGonagall. – Czy w ogóle chcę usłyszeć wasze wyjaśnienia!

                  Przełknęli głośno ślinę. Ostatnio uratowało ich omdlenie Lupina, ale teraz, mimo natarczywego spojrzenia, które James mu posyłał, Sztywniak wydawał się zupełnie trzeźwy. Z niewinnym zainteresowaniem śledził bieg wypadków, jakby oglądał właśnie mugolski film akcji, którego zakończenie już dawno przewidział.

– To młoda, początkująca dziennikarka – mruknął w końcu Syriusz miękkim, lekko ochrypłym głosem. – Chciałem jej pomóc...

                Kobieta zamknęła oczy i wyprostowała się jak struna. Gdyby nie poruszające się w rytm błyskawicznych wydechów nozdrza, James pomyślałby, że to jakiś dziwny pośmiertny skurcz, utrzymał jej ciało w pozycji pionowej.

– Poza tym chcieliśmy wesprzeć Marlenę – dodał szybko Black, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z twarzy kobiety.

– Nawet... nie próbuj... wmówić mi, że mieliście czyste intencje! – Jej głos zabrzmiał jak syczący wściekle eliksir pieprzowy.

                James zdecydował, że pora interweniować. Nerwowo poprawił zwisający smętnie krawat i bezskutecznie przygładził włosy.

– Ale przecież... Sirius is very serious, seriously, pani profesor! – zapewnił gorliwie, okraszając swoją wypowiedź ugodowym uśmiechem.

                 Paciorkowate oczy Minerwy McGonagall otworzyły się gwałtownie, miotając w nich ogniem. Zanim zdążyła jednak uchylić usta, zza jej pleców rozległ się donośny głos Marleny McKinnon:

– Black naprawdę mi pomagał, pani profesor! Gdyby się nie wtrącił, to ja wbrew woli zostałabym bohaterką tego artykułu!

– Moja najdroższa Lenko! – Syriusz rzucił się, by ostentacyjnie ucałować wierzch dłoni koleżanki. – Gdybyś jeszcze kiedyś potrzebowała, pamiętaj, że ZAWSZE możesz na mnie liczyć! Nic nigdy nie sprawiło mi większej radości!

– Przestań się wydurniać, Black! – warknęła nauczycielka. – Czy chociaż przez sekundę zastanowiliście się nad konsekwencjami tego wyczynu?! Nad dobrym imieniem szkoły i waszych rodzin?!

                      James ze zdumieniem obserwował, jak śmiech przyjaciela milknie, rozlewając na jego ustach jedynie kpiący uśmiech. Chłopiec potarł palcami brodę i spojrzał nauczycielce w oczy.

– Owszem – odparł poważnie. – Zawsze mam na względzie moją rodzinę! Z tego, co mi wiadomo, regulamin Hogwartu nie zabrania rozmowy z dziennikarzami.

– W rzeczy samej – zgodziła się sucho McGonagall. – Regulamin, którego znajomość ma pan tak świetnie opanowaną, nakazuje jednak bardzo ciekawe działanie. Chodzi mi o podpunkt czternasty. Zechce pan zacytować, panie Black?... Nie? Wobec tego pozwolę sobie wyjaśnić: kto swoim zachowaniem spowoduje straty dla szkoły, zobowiązany jest do zadośćuczynienia!

                    James w zamyśleniu podrapał się po głowie. Usiłował odgadnąć, do czego zmierza nauczycielka, ale szybko dał za wygraną. Cała scena przykuła w końcu uwagę reszty uczniów i w Wielkiej Sali zrobiło się nienaturalnie cicho. Wszystkie pary oczu z zapartym tchem śledziły rozwój wypadków, a co jakiś czas docierały do jego uszu podekscytowane szepty. Cóż, ścieżka sławy bywa wyboista!

– Nie może nas pani ukarać, skoro nie złamaliśmy przepisów! – zastrzegł przezornie Syriusz, unosząc w górę palec wskazujący.

– Wcale nie zamierzam – odparła z satysfakcją. – Nie otrzymacie kary, tylko zadanie! Skoro swoim zachowaniem zszargaliście dobre imię Hogwartu, to teraz musicie to dobre imię przywrócić!

– Czyli, co niby mamy zrobić?

Minerwa McGonagall pozwoliła sobie na lekki, ale bezlitosny uśmiech.

– Obok gabinetu pana Filcha znajduje się szkolne archiwum, sięgające czasów powstania Hogwartu. Z pewnością pełne jest nazwisk uczniów, którzy powinni znaleźć swoje miejsce w Izbie Pamięci. Posegregujecie je, przygotowując sylwetki godnych wyróżnienia absolwentów, tak, byśmy mogli umieścić je w Gablocie Chwały. – Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę stołu nauczycielskiego, zostawiając ich w stanie kompletnego osłupienia.


***


                       Czas do wieczora wlókł się niemiłosiernie. Z nudów James, Remus, Syriusz i Peter wybrali się nawet na spacer wokół zamku i usiłowali pomóc gajowemu w odławianiu korniczaków, które z niewiadomych przyczyn masowo zaatakowały jodły w Zakazanym Lesie, jednak Hagrid natychmiast ich przegonił.

– Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, nie wolno wam zbliżać się do lasu, dziecioki! – oznajmił tubalnie, wymachując wielkim koszem, pełnym cuchnących zgnilizną robali. Kształtem przypominały one zielonkawe grzyby i gdyby nie kilkanaście par szeroko rozwartych, wpatrujących się w nich miniaturowych oczek, można by było pomyśleć, że olbrzym wraca właśnie z udanego grzybobrania. Co chwilę któryś okaz wysuwał setki króciutkich nóżek i zrywał się do ucieczki, jednak rzucone na koszyk zaklęcie ochronne, skutecznie zrzucało go z powrotem na wiklinowe dno.

– Przecież będziemy tam z tobą! – zaoponował James. Wiercące się w naczyniu stworzenia budziły w nim prawdziwą fascynację.

– Nie ma mowy! – żachnął się Hagrid. – Poproszę o pomoc jakiegoś nauczyciela, a wy zmykajcie do zamku. Psor McGonagall nie będzie zadowolona, że włóczycie się po błoniach.

– Ale w zamku jesteśmy brutalnie nękani! – Syriusz skrzyżował ręce na piersi z prawdziwie męczeńską miną.

            Nie była to do końca prawda. Uczniowie zareagowali na doniesienia medialne w dwójnasób. Część z nich starała się omijać Blacka szerokim łukiem (grupka Puchonek z pierwszego roku wpadła w histerię na jego widok i z wrzaskiem uciekła na drugi koniec korytarza). Znalazło się też jednak kilka osób, które podeszły do tematu sceptycznie. Skoro – jak dedukowali – najpierw morderczynią miała być Marlena, a już dzień później Syriusz, obie wersje były prawdopodobnie mało wiarygodnymi plotkami. Wreszcie, spora część społeczności, głównie ta żeńska, całkowicie wierząc w winę Blacka, jednocześnie zdawała się tym niezdrowo zaintrygowana. Jedna z Krukonek usiłowała nawet się z nim umówić, a James podsłuchał, jak jej koleżanki szepczą między sobą, że Syriusz morduje przypadkowe ofiary, bo „jest głęboko nieszczęśliwy" i stąd też wzięła się jego tajemnicza małomówność. Trzeba, jak przekonywała, pewna, że to ona tego dokona, pomóc mu odnaleźć miłość – wtedy się zmieni. Sam zainteresowany dosłownie pławił się w mroku swej czarnej legendy, a największą rozkosz sprawiło mu zaczajenie się na Sophie Barrett za posągiem jednookiej wiedźmy na trzecim piętrze.

– BUU! – wrzasnął, w ostatniej chwili wyskakując tuż przed jej twarzą.

Dziewczyna wrzasnęła jeszcze głośniej, odruchowo zasłaniając się rękoma.

– Całkowicie już ci odbiło?! – załkała.

W odpowiedzi Black uśmiechnął się dwuznacznie i szepnął:

– Do zobaczenia!

– Myślałem, że Sophie wyjedzie do domu jako pierwsza! Ona tak się przecież boi! – zauważył potem Peter. Remus uśmiechnął się znacząco.

– Cóż, najwyraźniej jej potrzeba znajdowania się w centrum uwagi, jest jednak silniejsza od lęku. Z tego, co wiem, nie zrezygnowała nawet z quidditcha – mruknął, przypatrując się zachwyconej minie Jamesa.

                Potter również mógł poszczycić się pewnym postępem w życiu towarzyskim. Od podwieczorku otaczała go ścisła grupa wielbicielek, już nie tylko jego umiejętności gry, ale też „dobrego i nieustępliwego serca". Arcadia Flynn, ich rówieśnica z Hufflepuffu, zbombardowała go przed salą od eliksirów wyznaniami na temat swojego trudnego dzieciństwa i dopiero atak Irytka, który wylał jej na głowę brudną wodę od mycia podłóg, uratował Jima przed przymusową rolą terapeuty. Okularnik znosił swój los z godnością, choć momentami przyłapywał się na tym, że niecierpliwie wyczekuje wieczornej konferencji Alpharda Blacka, jakby od tego wydarzenia zależał ich dalszy los.

– No, co tak stoicie? Nie zmienię zdania! – Zniecierpliwiony głos Hagrida wyrwał go z zamyślenia. – Nękani, czy nie, tam jesteście bezpieczniejsi. Coś mi się zresztą widzi, że trzeba wypić piwo, którego się samemu nawarzyło! – Gajowy mrugnął do nich okiem i odczekał, aż znikną za bramą wejściową do Wieży Zegarowej.

                  Resztę popołudnia przesiedzieli więc w Pokoju Wspólnym. Kiedy słońce przytuliło się już miękko do horyzontu, zdecydowali się zejść na kolację.

– Nigdy bym nie przepuszczał, że zdecyduję się na prenumeratę tego szmatławca... – mruknął James, kiedy w końcu do Wielkiej Sali wleciała długo wyczekiwana sowa, zrzucając mu na podołek zwiniętą w rulon gazetę. Oprócz niej pojawiło się jeszcze kilka innych ptaków, które jednak niosły swoim właścicielom głównie listy od rodzin, domagających się powrotu uczniów do domu. Kątem oka okularnik zauważył, że Peter wpatruje się wyczekująco w zaczarowane sklepienie i dopiero po dłuższej chwili, gdy wszystkie przesyłki zostały dostarczone, ponownie garbi się nad własnym talerzem.

– Co jest? Chcesz, żeby starzy zabrali cię do domu?! Zwariowałeś, Pet?!

– N-nie, nieee! – Chłopiec skulił się jeszcze bardziej, niemal dotykając nosem wzorzystej cukiernicy. – Po prostu myślałem, że mama do mnie napisze, skoro wy codziennie dostajecie kilka listów, ale pewnie myśli, że nie ma o czym dyskutować... na szczęście...

                     James wzruszył ramionami. Nie rozumiał przygnębienia Petera. Sam dałby wiele, by nie musieć ciągle tłumaczyć ojcu, że w Hogwarcie jest bezpiecznie. Tyle dobrego, że pan Potter zdawał się podzielać opinię o geniuszu Albusa Dumbledore'a i cała trudność polegała na przekonaniu o tym jego żony.

– Jest! – wykrzyknął Syriusz, wyrywając okularnikowi Proroka Codziennego i otwierając go na wybranej stronie.

            Na pożółkłym papierze widniało duże zdjęcie Alpharda Blacka. Mężczyzna wyglądał niezwykle przystojnie w prostym, eleganckim, czarnym garniturze i srebrnej pelerynie, przewieszonej przez ramię. Biły od niego powaga, spokój i pewność siebie, jakby obijające się co chwilę w oczach błyski fleszy stanowiły element jego codziennego życia. Fotografia uchwyciła także moment, w którym wysuwa się nico wprzód, by uścisnąć rękę jednego z dziennikarzy. Po jego prawej stronie stał zaś inny mężczyzna, który dla odmiany wydał się Jamesowi nieco speszony.


                   „LEWA RĘKA" MINISTRA MAGII ZABIERA GŁOS: KAŻDY, KTO UDERZY W DOBRE IMIĘ MOJEGO SIOSTRZEŃCA, MUSI LICZYĆ SIĘ Z PROCESEM!

               Alphard Black odniósł się dziś do wstrząsającego wywiadu, którego naszej reporterce udzielił jego siostrzeniec Syriusz B. Przypomnijmy: nastolatek wyznał, że to on jest seryjnym włamywaczem i mordercą, występującym pod pseudonimem „Peruwiańska Zjawa". Do kolejnych zbrodni miała go popychać chęć zyskania podziwu rodziców.

            Zdaniem dyplomaty, wywiad z młodocianym krewnym to forma zniesławienia ze strony naszej korespondentki, Rity Skeeter, która „wykorzystała brak obycia medialnego i bujną wyobraźnię chłopca".

Gdyby w toku trwającego śledztwa aurorzy natknęli się na jakiekolwiek poszlaki, wskazujące na winę mojego siostrzeńca, z pewnością zostałby on przesłuchany – podkreślił, w czasie konferencji prasowej z udziałem przedstawicieli czarodziejskiej prasy, jednocześnie deklarując „pełną otwartość rodziny na współpracę z organami ścigania czarnoksiężników"

             Reporterka Wieści Wieszczki, Farlindia Gotham skorzystała ze swojego prawa do zadawania pytań i poprosiła o ustosunkowanie się do słów Syriusza B., który zasugerował, że nie boi się kary, ponieważ szerokie znajomości i koligacje rodzinne pozwolą mu tego uniknąć.

Nazwisko Black to od pokoleń powód do dumy, głównie ze względu na wzajemne wsparcie i solidarność, którą okazują sobie członkowie naszego rodu. Nigdy jednak nie próbowali oni ukrywać swoich poglądów, czy motywów działania, z przekonaniem broniąc ich przed każdym sądem, co świat czarodziejów obserwował już niejednokrotnieodparł pan Black.

            Alphard Black przedstawił także dowód niewinności chłopca. W czasie konferencji prasowej towarzyszył mu bowiem inny czarodziej, szef hiszpańskiego oddziału Zwalczania Magicznych Szkodników, Artrus Budge. Pan Budge zademonstrował dziennikarzom list, który jego syn wysłał do Syriusza B.

Nasi chłopcy przyjaźnią się od kilku lat, mimo że wraz z Gavrielem przeprowadziliśmy się do Hiszpanii i mój syn nie uczęszcza do Hogwartu. Jak państwo sami widzą, z pisma wyraźnie wynika, że wyznanie Syriusza spowodowane było przegranym koleżeńskim zakładem wyjaśnił.

            Ponadto Alphard Black sprecyzował, że jego siostrzeniec faktycznie wychowuje się w domu, w którym duży nacisk położony jest na wysokie wyniki w nauce i ścisłe przestrzeganie najszlachetniejszych wartości. „Medialna nagonka" miała więc pogorszyć stan zdrowia siostry dyplomaty, Walburgi. Z kolei jej mąż, Orion przebywał w tym czasie na kilkudniowym „zasłużonym, zaplanowanym dużo wcześniej urlopie" i dlatego znajdował się poza zasięgiem reporterów. Black zastrzegł, że dalsze dywagacje dotyczące winy nieletniego Syriusza B., mogą zakończyć się procesem przed Radą Wizengamotu.

Czy nie uważa pan tego za formę zastraszania dziennikarzy? – dopytała nasza reporterka.

Black skwitował to lekkim uśmiechem:

Nie. Wierzę, że każdy czarodziej zasługuje na sprawiedliwość. Nawet ten bogaty i wpływowy oznajmił.


                 James skończył czytać i jeszcze przez chwilę tkwił bez ruchu, nie bardzo wiedząc, jak mógłby ustosunkować się do dyplomatycznej maestrii pana Blacka. Ledwo zauważył, że Syriusz stanął za nim, zezując na ruchomą fotografię wuja i w zdumieniu marszcząc czoło.

– Ja go znam! Tego drugiego faceta! wykrzyknął w końcu, przysuwając nos do obrazu wiercącego się nerwowo Artrusa Budge.

– Czyli to nie jest ojciec jakiegoś twojego kumpla? Remus wysunął się ponad półmiskiem z kanapkami, by także zerknąć na zdjęcie.

– A skąd! Ale kiedy byłem mały, ten człowiek wyciągnął mnie z mugolskiego pubu, szczerze mówiąc, ratując przed bójką... Tylko że wtedy był zwykłym bezdomnym...

Chłopcy popatrzyli na siebie z lekkimi uśmieszkami.

– Nie znam żadnego Gavriela! Syriusz bezradnie rozłożył ręce. I skąd wuj wytrzasnął ten list?!

– Pewnie sam go napisał podpowiedział James, odsuwając na bok gazetę i nakładając sobie wielki kawał zapiekanki. Skoro ich problem właściwie się rozwiązał, nie zamierzał roztrząsać, w jaki sposób tego dokonano. Z drugiej strony zauważył, że przyjacielowi chyba nie w smak było tak szybkie wyjaśnienie sytuacji, bo opadł na swoje miejsce i zwiesił smętnie głowę.

– Myślicie, że to wystarczy i ludzie przestaną mnie brać za „Peruwiańską Zjawę"? mruknął. Planowałem poinformować Sophie Barrett, że morderca będzie bacznie przyglądał się jej grze w najbliższym meczu, żeby im czasem za dobrze nie poszło...

                     Remus wytrzeszczył oczy.

– To by była groźba karalna! Lepiej się zastanówcie, jak zorganizować sobie pracę w archiwum!

               James cały się rozpromienił.

– Nic się nie martw, Święty! Coś wymyślimy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro