Rozdział 16 "Zbrodnia i kara"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               

====

Bardzo, bardzo Was przepraszam za tak długą przerwę! :,( Mam nadzieję, że to się już więcej nie powtórzy. Jeśli się na mnie do końca nie pogniewaliście, to zapraszam do lektury nowego rozdziału i obiecuję sporo zawirowań w kolejnych :))) <3

====


                        – Jak to nie wiecie też, gdzie jest Black?! – Profesor McGonagall kolejno ciskała w nich przenikliwymi spojrzeniami niczym pociskami najcięższej artylerii. Po jej kościstych policzkach wciąż rozlewała się śmiertelna bladość, a smukłe palce kurczowo dusiły metalową barierkę.

                     Aeria z trudem przełknęła ślinę i skuliła się za ramieniem Remusa. Przez cały mecz siedzieli obok siebie, ale dopiero teraz w pełni doceniła ten fakt. Czuła bijące od niego ciepło i mądrą łagodność. Gdzieś z drugiej strony Peter Pettigrew przetarł wilgotne oczy rękawem, a Lily i Marlena popatrzyły na siebie bezradnie. Dookoła panował istny chaos. Większość osób wierciła się na swoich miejscach i przepychała bliżej prefektów, którzy odprowadzali małe grupki pierwszorocznych do sprawdzonych i zabezpieczonych już dormitoriów. Niektórzy chcieli to zrobić jak najszybciej, inni byli jednak zbyt przestraszeni i rozpoczynali piskliwe kłótnie ze swoimi przewodnikami, usiłując przekonać ich do pozostania na boisku. Członkowie drużyn quidditcha opuścili szatnie i próbowali przecisnąć się przez tłum, by dołączyć do kolegów ze swoich domów. Ponad nieznośną wrzawą, złożoną z pokrzykiwań, nawoływań, pisków i szlochów, co jakiś czas rozlegał się srogi głos nauczyciela obrony przed czarną magią, który nadzorował ewakuację szkolnej społeczności. Trzeba przyznać, że jego powolne, chłodne polecenia działały w tej sytuacji naprawdę dobrze, uspakajając i dyscyplinując rozemocjonowanych, przerażonych uczniów.

                        Pozostali nauczyciele, przy wsparciu aurorów, którzy w końcu ściągnęli posiłki z Ministerstwa Magii, byli zaangażowani w akcję bezskutecznego poszukiwania Peruwiańskiej Zjawy. Tylko profesor McGonagall rzuciła się w stronę miejsc, zajmowanych przez Gryfonów i spozierała na nich wzrokiem, zdolnym wypalić dziurę w wielkim lodowcu. Jej paciorkowate oczy nie oszczędziły nawet zobojętniałego oblicza Zeldy Falwick, która przycupnęła na jednej z ławek, beznamiętnie owijając karmelowy lok wokół swojego palca, cichutkiej Mary McDonald i zupełnie zbitego z tropu Gilberta, wciśniętego w sam kąt barierki, przegradzającej ich trybunę.

– Jak to nie wiecie?! – powtórzyła, robiąc chwiejny krok w przód. – Lupin, ostrzegam cię!...

                   Remus nerwowo przygryzł dolną wargę, intensywnie się nad czymś zastanawiając. Był naprawdę przestraszony, a to automatycznie wywołało przerażenie w Aerii. Mimo wszystko odezwał się cichym i bardzo spokojnym głosem:

– Od początku meczu Syriusz był jakiś nieswój. Po pierwszym rzucie Gryfonów powiedział, że musi się przejść... przemyśleć jakąś sprawę...

                    Przejść! Przemyśleć sprawę! Przecież na błonia uciekł też włamywacz! Na pewno na siebie wpadli! Aeria poczuła, jak po jej plecach pełzną zimne dreszcze. Spłynęły aż do czubków palców w stopach, całkowicie paraliżując jej ciało.

– W mugolskim świecie to się nazywa „selekcja naturalna" – zakomunikowała śpiewnie Zelda.

Profesor McGonagall zlekceważyła tę uwagę. Odetchnęła głęboko i przymknęła oczy.

– Wspominał może, gdzie zamierza oddawać się tym refleksjom?

                       Remus pokręcił głową. Milczał, ale Aeria była prawie pewna, że pod jasną czupryną toczył się właśnie prawdziwy wyścig myśli. Lekkie zmarszczki, znaczące jego czoło, uznała za pierwsze zwiastuny jakiegoś przypuszczenia. Paradoksalnie to wlało w jej roztrzęsione wnętrze odrobinę otuchy. Zdumiewające, że w tak krótkim czasie nauczyła się do tego stopnia polegać na samopoczuciu Lupina...

                   Zdała sobie sprawę, że podeszła zbyt blisko i intensywnie wpatruje się w jego twarz, w poszukiwaniu najwątlejszych sygnałów, świadczących o faktycznym stanie rzeczy: cienia uśmiechu lub strachu, złości lub jakiegoś pomysłu. Skarciła się natychmiast w duchu i zmusiła do wykonania dwóch kroków w bok.

                  Z Jamesem i Syriuszem nie łączyła jej głęboka przyjaźń. Najczęściej nawet nie zwracali uwagi na jej obecność, ale tak było lepiej. Z jednej strony nie czuła swojego zwykłego skrępowania, a z drugiej, mogła bezkarnie przysłuchiwać się wszystkim ich rozmowom. Poznała ich dzięki temu dużo lepiej, niż przypuszczali i... nawet nie zauważyła, kiedy się do nich przywiązała. Mimo irytującej, ostentacyjnej opiekuńczości tego pierwszego i usilnych starań drugiego, by na każdym kroku okazywać zniecierpliwienie. Koniec końców zawsze stawali w jej obronie, kiedy to było potrzebne. Najprawdopodobniej właśnie dlatego Bagnar Baggs ostatecznie się od niej odczepił.

                Myśl, że obaj włóczyli się gdzieś po szkolnych błoniach, razem z mordercą... Gdyby nie to, Aeria najchętniej rozpłakałaby się, zwinęła pod kibicowskimi krzesełkami w kłębek i tak przeczekała niebezpieczeństwo. Odwaga była chyba ostatnią cechą, o którą mogła się posądzić. Teraz jednak chodziło o tych dwóch, nieusłuchanych chłopców. Wbrew własnej naturze wysunęła się więc do przodu, z prawdziwym ogniem determinacji w sercu.

– Pomożemy ich szukać! – zaproponowała rozpaczliwie, dziwiąc się samej sobie. Marlena ochoczo pokiwała głową, a Lily aż krzyknęła z radości.

– Ani mi się ważcie! – Minerwa McGonagall wyprostowała się groźnie. – Boisko zostało sprawdzone, ale błonia nie są bezpieczne! Macie tutaj czekać, do czasu, gdy profesor Edwards ogłosi, że możecie wrócić do dormitoriów! – Odepchnęła się od barierki i ruszyła w kierunku kamiennych schodów, prowadzących na niższe poziomy trybuny. Nie zdołała jednak wykonać więcej, niż dwa kroki, gdy Marlena McKinnon, tracąc resztki instynktu samozachowawczego, stanęła jej na drodze.

– Przecież Black może zginąć przez tę chwilę spektakularnej durnoty! – wykrzyknęła zamiast przeprosin i zamaszystym ruchem głowy strzepnęła włosy, opadające na jej policzki. – A ja wciąż jestem mu winna przysługę! Nie mogę być dłużna! Nie Blackowi!

– Niech pani pozwoli nam pomóc! – poparła ją Lily, w której najwyraźniej wrodzona wrażliwość zwyciężyła nad niechęcią do Pottera. – Wiemy, gdzie Syriusz i James lubili się włóczyć!

Nauczycielka uniosła brwi.

– W takim razie z pewnością mogę liczyć na to, że przekażecie gronu pedagogicznemu wszystkie te informacje. To będzie wyjątkowo pomocne!

                 Odprowadzili ją zrozpaczonymi spojrzeniami. Jej sztywna, niewzruszona sylwetka zniknęła w tłumie uczniów, skłębionych po drugiej stronie kamiennych schodków. Przez chwilę żadne z nich nie poruszyło się, trwając w bolesnej ciszy, która stopniowo stawała się coraz bardziej napięta, aż w końcu wszyscy podskoczyli, słysząc nagły okrzyk Mary McDonald.

– Do diaska! Przecież brakuje nauczycieli! Większość wciąż przeszukuje zamek! Przydamy się!– Dziewczynka zerwała się z miejsca i zamachała wściekle głową, smagając policzek Aerii złocistymi warkoczami. Potoczyła po Gryfonach płomiennym wzrokiem. – Szukajmy ich! Podzielimy się na grupy! – zaproponowała, jak zawsze rzeczowo i logicznie. Uważnym spojrzeniem omiotła stojące najbliżej osoby. – Pettigrew, Marlena i Lily będą w pierwszej, a ja, Remus i ta...no... Aeria ... w drugiej. Wrócimy, zanim ktokolwiek się zorientuje, że zniknęliśmy!

                 Serce Aerii wykonało w piersiach radosny przewrót. Bez względu na to, co miałaby robić, chciała zostać blisko Remusa. To on był gwarancją odnalezienia kolegów. Była tego pewna. Każda sekunda zwłoki mogła zaważyć na ich życiu, a to właśnie uczniowie byli w stanie najszybciej ich zlokalizować.

                 Mary chyba również zdawała sobie z tego sprawę, bo z wdziękiem i lekkością profesjonalnego logistyka, kontynuowała organizowanie akcji poszukiwawczej. Typowa Mary! Na widok zupełnie niegroźnych duchów Hogwartu chowała się w najbliższej toalecie, ale już seryjny włamywacz i morderca budził w niej co najwyżej determinację.

– Kiedy zdołamy się już wymknąć, pozostali odczekają kilka minut i utworzą kolejne grupy! – oznajmiła spokojnie, ciągnąc Petera za ramię, by ustawił się obok Lily. – O, Gilbert chętnie pójdzie w następnej!

– Pewnie! – oznajmił brat Marleny, nonszalancko owijając ramię wokół barierki. – Pójdziemy, prawda, Dorcas? – dodał niby od niechcenia i odchylił głowę, by spojrzeć w oczy Meadowes. W tym momencie jego ramię omsknęło się na śliskiej metalowej powierzchni i niewiele zabrakło, by spektakularnie przygrzmocił brodą w metalowe pręty, ozdabiając je wybitymi zębami.

Aeria z trudem zdusiła chichot, za to sama zainteresowana wzruszyła ramionami.

– Nie mam bladego pojęcia, gdzie zazwyczaj włóczyli się Potter i Black, ale może być. Vesper też pewnie dołączy!

– Josh zabierze Vesper! – wtrąciła się błyskawicznie Ashley Summerson, która właśnie usiłowała ustawić kolejną grupkę pierwszorocznych w uporządkowane pary. Aeria wstrzymała oddech, ale nic nie wskazywało, by Gryfonka zamierzała na nich naskarżyć. Wydawała się wręcz podekscytowana perspektywą samowolnych poszukiwań. – Będzie do dyspozycji za jakieś dziesięć minut i z przyjemnością zbierze pozostałych chętnych. – Poklepała Meadowes po ramieniu. – Nie traćcie czasu!

Dorcas ponownie wzruszyła ramionami.

– W takim razie czekamy tylko na mojego ojca. Powinien się tu zjawić lada chwila!

Błogi uśmiech, który rozlewał się po piegowatej twarzy Gilberta, zgasł niemal natychmiast.

– O-ojca?

– A co myślałeś? Że we dwójkę ujarzmimy Peruwiańską Zjawę?! – Popatrzyła na niego z dezaprobatą.

                      Gilbert otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale w tym momencie usłyszeli, dochodzący z dołu głos profesora Slughorna, który, sapiąc jak rozgniewany tezaurozwierz, stanął przed nauczycielką transmutacji.

– Dyrektor został zaalarmowany i lada chwila powinien pojawić się w szkole, Minerwo! – wystękał. Lewą rękę zanurzył w kieszeni surduta, wyciągając z niej dużą, kwiecistą chustkę, którą przetarł spocone czoło. – Kolejni aurorzy właśnie przybyli. Część już sprawdza cieplarnie.

Profesor McGonagall kiwnęła głową.

– Czy mógłbyś zebrać kilku z nich, Horacy? Musimy jednocześnie prowadzić poszukiwania Pottera i Blacka!

– Oczywiście, oczywiście! – Odwrócił się tak pospiesznie, że jego nogi zaplątały się o siebie i wykonały dziki taniec, usiłując utrzymać równowagę. Zaraz jednak jakby sobie coś przypomniał i zerknął za siebie, posyłając kobiecie pytające, zatroskane spojrzenie.

Minerwa McGonagall skrzyżowała ręce na piersi.

– Nic mi nie jest! – rzuciła sucho. – To Potter! Już dawno powinieneś wiedzieć, że nie należy się rozczulać nad jego głupotą! Sama nie wiem, czy lepiej dla niego, żebym go odnalazła, czy żeby wpadł na tego włamywacza!


***


                    Aeria z trudem wspięła się po niewielkim wzgórzu i kolejny raz zmusiła swoje ciało do szybszego biegu. Remus już niemal znikał za kępą bujnych krzewów, porastających wąski, piaszczysty cypel, wrzynający się w szkolne jezioro. Wyprzedził wszystkich, nawet gburowatego szefa aurorów, którego, w towarzystwie nauczyciela eliksirów i Kingsleya Shackelbolta, niefortunnie spotkali nieopodal jednej z mijanych cieplarń. Po długich minutach wrzasków i wyrazów zdumienia nad uczniowską głupotą, mężczyźni zdecydowali włączyć ich do swojej ekipy poszukiwawczej. Alastor Moody, zżymał się i gderał pod nosem, ale ostatecznie skupił uwagę na Mary McDonald, bezceremonialnie chwytając ją za poły szaty i przeciągając bliżej siebie.

– Mógłbyś zapanować nad tymi smarkami, Slughorn! – warknął, oglądając się przez ramię, w stronę nieszczęsnego mistrza eliksirów, który zamykał dziwaczny pochód. Ledwo żywy nauczyciel, co chwilę potykał się o kępki podgniłej trawy, z każdym oddechem wydając z siebie świszczący odgłos, jakby lada chwila miał wyzionąć ducha. – Jestem aurorem, a nie niańką! Zabranie na akcję gówniarzy, to najbardziej kretyński z waszych pomysłów!

             Istotnie, mężczyzna od początku opowiadał się, za odprowadzeniem Aerii, Remusa i Mary na szkolne boisko, co znacznie wydłużyłoby akcję, ale – jak nieustannie podkreślał – pozwoliłoby się pozbyć zbędnego balastu.

– Dzieci! – wystękał profesor Slughorn, opierając dłoń o sękaty pień wiekowej topoli. – Dzieci, proszę natychmiast wrócić i trzymać się za panem Moody'm!

                Aerii zrobiło się go żal, ale i tak puściła uwagę mimo uszu. Remus coś wiedział. Remus miał plan. Napędzana tą myślą, biegła ślepo za chłopcem, lekceważąc protestujące coraz gwałtowniej płuca, które z trudem nabierały kolejne hausty powietrza. Nie zdążyła nawet zmartwić się obecnością znajomego aurora. Owszem, coś boleśnie ściskało ją w sercu, coś, czego nie umiała nazwać. Czy był to lęk? Wzruszenie? Radość? A może rozpacz...? Pewnie wszystko jednocześnie.

                   Lupin zatrzymał się tak gwałtownie, że niemal na niego wpadła. Stanął na jednym z omszałych głazów, rozglądając się dookoła szkolnych błoni. Gęste opary mgły uniosły się nieco i rozpierzchły w przejrzystsze welony, oplatające szerokie ramiona drzew.

– Myślisz, że James wybrał się gdzieś tutaj? – wydyszała, spoglądając ze zdziwieniem na spokojną, matową taflę wody.

Gryfon pokręcił głową.

– Myślę, że Syriusz tutaj był – mruknął. – To takie miejsce, w którym kiedyś zaszył się też Jim, kiedy był wściekły na cały świat. Nie wiem... Mam nadzieję, że nie wszedł do Zakazanego Lasu...

                 Aeria podążyła za jego wzrokiem, z lękiem wpatrując się w szemrzący, zielonkawo-brązowy gąszcz puszczy. Dosłownie kilka tygodni wcześniej, w jej cieniu zamordowano bezbronnego Sixtusa Barbyrigta. Jeśli Black tam wlazł, to byłby największym idiotą, jakiego znała.

– Nie chciałem mówić, przy profesor McGonagall – dodał blondyn cichym, niemal przepraszającym tonem. – Żeby go w razie czego nie pogrążyć...

– A Potter? – szepnęła, chcąc oderwać się od ponurych wizji.

– Och, to bardzo proste! Jeśli znajdziemy Syriusza, to tylko razem z Jamesem. – Remus z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Nie do końca wiem, jak oni to robią, ale są dosłownie... zsynchronizowani.

Aeria wytrzeszczyła na niego oczy i odruchowo chwyciła go za nadgarstek.

– Przecież James poleciał za Peruwiańską Zjawą! – wykrztusiła. Pełznący, duszący strach ponownie oplótł się wokół jej wnętrzności, wyciskając z nich resztki powietrza.

                Dookoła nich zdawała się panować niezmącona najlżejszym powiewem cisza, jakby szkolne łąki zapadały powoli w mglisty, zimowy sen. Przerwało ją nadejście pozostałych członków ekipy i grzmiąca tyrada Alastora Moody'ego, który najpierw nawrzeszczał na wszystkich uczniów po kolei, nie wyłączając niewinnej, wciąż wleczonej za sobą, Mary McDonald, potem na ledwo żywego Slughorna, a w końcu na własnego podwładnego, Kingsleya Shacklebolta, za to, że nie zatrzymał Aerii i Lupina jakimś sprytnym zaklęciem.

Remus zsunął się z głazu i westchnął ciężko.

– Jim musiał się domyślić, gdzie jest włamywacz, ale ja nie mam pomysłu... – Nie zdołał dokończyć zdania. Po drugiej stronie jeziora rozbłysło czerwone światło zaklęcia.

              Rzucili się wszyscy naraz w tamtym kierunku, choć tym razem to Alastor Moody błyskawicznie wysunął się na przód grupy i uniósł pokiereszowaną dłoń, w której ściskał krótką, zakrzywioną w dwóch miejscach różdżkę. Aeria i Remus zatrzymali się po obu jego stronach i wytrzeszczyli oczy.

                Nieopodal chatki Hagrida rozgrywała się przedziwna scena. Kieł, gigantyczny pies gajowego, leżał, przywiązany do rozklekotanego ogrodzenia przy grządce z dyniami i co jakiś czas popiskiwał żałośnie. Półolbrzym przysiadł obok, głaszcząc go dłonią, wielkości pokrywy od kociołka i obojętnie spozierał na przewrócony kosz, z którego masowo uciekały schwytane wcześniej korniczaki – niewielkie, przypominające grzyby stworzenia, które niszczyły szkolne drzewa. Kilka stóp dalej, Syriusz i James stali z półotwartymi ustami, jak dwa słupy soli, wpatrując się tępo w ciemny kształt, spoczywający u ich stóp. Dopiero po dłuższej chwili do Aerii dotarło, co to takiego – bezwładne ciało obcego mężczyzny, rzucone niczym szmaciana lalka, twarzą do ziemi. Przeniosła przerażony wzrok z posklejanych, ciemnych loków nieznajomego, na wymierzone w jego stronę, dwie różdżki, tkwiące w ręku Blacka.

               Przez kilka okropnych sekund spowijał ich całun ciężkiego milczenia, a potem z naprzeciwka nadbiegli Lily, Marlena i Peter, z wściekłą profesor McGonagall na czele. To wreszcie otrzeźwiło Jamesa, który nerwowo przeczesał dłonią potarganą czuprynę i popatrzył na nich, siląc się na beztroski uśmiech.

– Ja wiem, jak to wygląda, ale mogę to wszystko wytłumaczyć! – mruknął, w obronnym geście wyciągając przed siebie dłonie.

– POTTER! BLACK! – Profesor McGonagall dopadła do Gryfonów jednym susem i wczepiła palce w ich ramiona, odciągając jak najdalej od nieprzytomnego człowieka, odgradzając ich od niego własnym ciałem. – Jesteście cali?! – warknęła.

              Aeria zauważyła, że nauczycielka wzmocniła uścisk, maskując tym samym nerwowe drżenie rąk. Teraz przypominała drapieżnego ptaka, który usiłuje odlecieć z wydartą innemu stworzeniu zdobyczą. Syriusz skrzywił się nieznacznie i bezskutecznie spróbował uwolnić ramię.

– Nic nam nie jest – syknął, spoglądając z lękiem na nieznajomego. – Ale ten facet chyba nie żyje.

– To nie my! – wtrącił się natychmiast James. – Znaczy... Syriusz jest niewinny! Ja wszystko opowiem... To ja powstrzymałem Peruwiańską Zjawę, ale ona była wtedy jeszcze całkiem żywa i... – Urwał, pozwalając sobie na drżące westchnienie i wciśnięcie dłoni w powieki. Aeria jeszcze nigdy nie widziała go tak roztrzęsionego.

                  Alastor Moody, bez słowa podszedł do ciała, przeturlał je czubkiem buta i pochylił się, dotykając dwoma palcami brudnej, bezwładnej szyi.

– Jest martwy – oznajmił dobitnie. Posłał Kingsleyowi wymownie spojrzenie.

                 Powietrze przeciął histeryczny pisk Mary McDonald. Marlena odwróciła się, szarpana torsjami, po twarzy Lily spłynęły strumienie łez, a Peter przysiadł na ziemi, dygocząc jak galareta. Aeria poczuła, że skromny podwieczorek, który udało jej się spożyć przed meczem quidditcha, podchodzi jej do gardła, a plecy pokrywa gęsia skórka.

Shackelbolt zrobił dwa kroki w stronę Blacka.

– Pani psor, oni mówią prawdę! – zagrzmiał Hagrid, zrywając się na równe nogi. – Wszystko widziałem! Ten młody rzucił się na ratunek drugiemu... Cholibka! – Zerknął w dół, dostrzegając, że szef aurorów stanął tuż przed nim. Moody sięgał mu zaledwie do pępka, ale na szorstkiej twarzy, o nieprzyjemnie ostrych rysach, majaczył jakiś niewzruszony upór.

– To się okaże! – warknął, mrużąc oczy, jakby podejrzewał, że Hagrid osobiście dopomógł Gryfonom w zbrodni. Podziałało, bo gajowy zastygł bez ruchu, w pokorze oczekując na rozwój wypadków.

                   Kingsley wyciągnął rękę i gestem ponaglił Syriusza. Aeria obserwowała, jak Gryfon, z pewnym oporem podchodzi i kładzie na otwartej dłoni dawnego kolegi obie różdżki, a potem, jak czarnoskóry auror celuje w nie własną.

Prior Incantato! – Niemal zanucił.

              Ponad różdżką Syriusza pojawiła się charakterystyczna, czerwonawa spirala zaklęcia rozbrajającego. Domyśliła się, że to ostatni rzucony za jej pośrednictwem czar. Shacklebolt powtórzył cały proceder, względem drugiej różdżki, zapewne tej, którą chłopiec odebrał Peruwiańskiej Zjawie, ale i tym razem ujawnił się jedynie symbol Drętwoty. Nic morderczego.

– Mówiłem! – ryknął Hagrid.

                  Alastor Moody z miejsca stracił jednak zainteresowanie tym wątkiem sprawy. Stojąc nieco na uboczu, uważnie lustrował martwe ciało nieznajomego.

– Shacklebolt? – mruknął, unosząc podbródek trupa, by lepiej zademonstrować jego fizjonomię.

Kingsley wcisnął Syriuszowi w dłonie jego różdżkę i natychmiast podszedł do przełożonego.

– Jest w naszej bazie – stwierdził spokojnym, niskim głosem. – To jeden z tych kilku zaginionych. Szwajcar. Chyba nazywał się Laurin Bosque, czy jakoś podobnie...

– Jakoś podobnie?! Za godzinę chcę mieć wszystkie informacje na swoim biurku!... Zobacz jeszcze to! – Szef ponownie odchylił głowę mężczyzny, uwidaczniając czerwone pręgi na jego szyi, układające się w kształt kanciastej litery „P".

Chłopak uniósł brwi.

– Bractwo Caraid? – szepnął. – Przecież rozwiązało się dziesięć lat temu...

– Oficjalnie – przyznał Moody. – I nigdy nie odkryto tożsamości Purysty... Gdzie ten rozczochrany dzieciak w okularach?! – dodał, rozglądając się na boki, ale niepotrzebnie. James i Syriusz, karykaturalnie wyciągając brody, znajdowali się bowiem tuż za nim, jakby to właśnie im szef aurorów demonstrował przed chwilą obrażenia ofiary. – O, świetnie! Pójdziecie teraz z nami i wszystko opowiecie. Chcę znać każdy szczegół, nawet stronę, w którą akurat zawiewał cholerny wiatr!

– Czy to konieczne, Alastorze? – Profesor McGonagall odezwała się po raz pierwszy od dłuższego czasu, ponownie stając między swoimi uczniami a martwym Laurinem Bosque. – Wolałabym, by dzieci wróciły teraz do swoich dormitoriów. Jeszcze nie omówiłam kary, jaką Potter i Black poniosą za swoją samowolną eskapadę!

– Jak tylko wyśpiewają wszystko, co wiedzą, możecie ich nawet odesłać do zakładu dla obłąkanych, nic mi do tego! Nawet to pochwalam, ale dopiero PO zakończeniu procedur śledczych!

– Możesz być pewien, że wyśpiewają! – Na twarzy kobiety pojawił się ledwo dostrzegalny, złowieszczy uśmiech. – Hogwart pomoże im w walce z ich ewidentnie nudnymi wieczorami i doceni twórcze zapędy! – Odwróciła się w stronę chłopców. Jej oczy lśniły. – Właśnie zapisaliście się do szkolnego chóru profesora Flitwicka. Trzygodzinne próby w każdy piątek, wieczorem. Pozostali „zapaleni poszukiwacze" mają miesięczny szlaban!

                        Gdyby nie cała groza okoliczności, Aeria prawdopodobnie wybuchłaby śmiechem, na widok miny Pottera i Blacka. Wybałuszyli oczy na opiekunkę.

– COO?! Pani żartuje, pani profesor! – wypalili jednocześnie, niemal płaczliwie.

                    Nauczycielka pochyliła się nad nimi, zaciskając usta. Jej nozdrza poruszały się niespokojnie, jakby z trudem panowała nad furią.

– Cieszcie się obaj, że nie zostaliście wydaleni ze szkoły! – wycedziła. – W imieniu dyrektora udzielam wam nagany! Stosowna informacja zostanie przesłana waszym rodzicom!

– Przecież złapaliśmy mordercę! – wykrzyknął Syriusz.

– Właśnie! Wspomogliśmy organy ścigania i mama Sixtusa może spać spo...! – potwierdził James, ale jedno spojrzenie opiekunki Gryffindoru wystarczyło, by zamilkł.

                     Aeria zganiła się w duchu za nieuzasadnioną chęć, by się do niego przytulić. Choć rozum podpowiadał jej, jak wielką głupotą wykazali się obaj chłopcy, odłączając się od nauczycieli, nie potrafiła opanować radości, że odnaleźli się cali i zdrowi. Było jej nawet trochę żal Syriusza, który tym razem chyba naprawdę nie zrobił niczego złego. W końcu wybrał się na spacer, jeszcze przed informacją o włamaniu i ucieczce Peruwiańskiej Zjawy. Nie zdecydował się jednak na skorzystanie z tego argumentu. Może chciał mimo wszystko towarzyszyć Jimowi?...

                     Zerknęła na pozostałych kolegów i koleżanki, jednak nikt nie wydawał się podzielać jej odczuć. W zielonych, wilgotnych oczach Lily Evans lśniła jedynie przedziwna mieszanka przerażenia i złości, Marlena McKinnon, wciąż zielonkawa na twarzy, spoglądała na odnalezionych z prawdziwą żądzą mordu, Peter był chyba bliski omdlenia, a śmiertelnie blady Remus marszczył czoło, skupiając się już najwyraźniej nad sprawą tajemniczego zgonu gościa ze Szwajcarii.

                 W końcu profesor Slughorn zobowiązał się odprowadzić resztę uczniów do dormitoriów, a Kingsley poprowadził Pottera i Blacka w stronę innego wejścia do Hogwartu, bliżej gabinetu dyrektora. Hagrid odchrząknął i chwycił Syriusza za ramię.

– Przepraszam cię za Kła – wychrypiał, nerwowo pocierając splątaną, kędzierzawą brodę. – To poczciwy maluch, cholibka... Tylko w pobliżu nie ma żadnych innych psów i brakuje mu towarzystwa...

– Czy ja ci wyglądam na psa?! – oburzył się Syriusz.

                 Olbrzym uśmiechnął się przepraszająco, ale Aeria nie usłyszała, co odpowiedział, bo w tym momencie rozległo się wołanie nauczyciela od eliksirów.

– Panno Creswell-Swann, proszę nie zostawać w tyle! Zmierzamy prosto do zamku!

                    Alastor Moody drgnął, odwracając się gwałtownie w jej stronę. Przez chwilę patrzyła w jego małe, brązowe oczy, jednak stopniowo kanciasta sylwetka aurora rozmyła się w woalu mgieł.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro