Rozdział 17 "Ochranaj"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                      Peruwiańska Zjawa została schwytana i zmarła. Taka informacja rozniosła się po szkole z prędkością błyskawicy, wywołując wybuch euforii, który sprawił, że część rodziców zdecydowała się przysłać z powrotem swoje dzieci zaraz po Świętach Bożego Narodzenia. Aerię zdumiewało to, że prawie nikt nie zadawał pytań. Przecież nie było żadnych dowodów, że to właśnie tajemniczy Szwajcar włamywał się do damskich dormitoriów i że to on zamordował Sixtusa Barbybrigta! Nie ustalono nawet dokładnych okoliczności jego własnej śmierci, a ostatnie słowa, które wypowiedział do Jamesa, wciąż stanowiły zagadkę.

– Może się przejęzyczył? Może nie chodziło mu o to, że „ktoś tam się pomylił", tylko „ty się pomyliłeś"? – mruknął bez większego przekonania Remus, kiedy Potter i Black po raz setny rozkładali krótkie, przedśmiertne zdanie Bosque na czynniki pierwsze. – Próbował się jakoś ratować i odsunąć od siebie oskarżenia...

– Wątpię – prychnął Syriusz. – Facet był ledwo przytomny, to prawda, ale widać było, że bardzo się skupia na każdym słowie. Doskonale wiedział, co mówi! Powiedział: „To nie byłem ja. ON mnie z kimś pomylił"!

                  Lupin zamilkł, w zamyśleniu przeżuwając kanapkę z wołowiną. Aurorzy przesłuchiwali Gryfonów wczoraj do późnego wieczora i dopiero przed północą obaj chłopcy wrócili do Pokoju Wspólnego, wykończeni i wściekli. Profesor McGonagall, poza spełnieniem swojej obietnicy i zapisaniem ich do szkolnego chóru, przedłużyła też ich szlaban, polegający na segregacji szkolnego archiwum do końca roku. Fakt ten wydawał się tym bardziej dobitny, że Syriusz i James nie zdążyli nawet jeszcze rozpocząć tego zajęcia. Dziś od rana czekało ich natomiast prawdziwe tsunami próśb i żądań, by powtarzali wszystkim i każdemu z osobna, co takiego się wydarzyło. Nie, żeby im to jakoś bardzo przeszkadzało. Obaj czuli się jak ryby w wodzie, ciągle urozmaicając opowiadane historie i o ile pierwsza wersja wiernie przedstawiała przebieg wydarzeń, o tyle kolejne zawierały już porywające relacje z kilkugodzinnej walki na śmierć i życie z Peruwiańską Zjawą. Według ostatniej, James w powietrzu stoczył z nieznajomym widowiskowy pojedynek na pięści, a Syriusz dokończył dzieła już na ziemi, krępując włamywacza za pomocą suchych kłączy diabelskiego sidła, które nazbierał w Zakazanym Lesie. Były to jednak opowieści kreowane wyłącznie na potrzeby szkolnego splendoru. Między sobą, chłopcy wymieniali się śmiertelnie poważnymi teoriami. Aeria miała to szczęście, że jak zwykle, nie zwracali uwagi na jej dyskretną obecność.

– Moody też wydawał się zaintrygowany, kiedy mu powtórzyliśmy te słowa – dodał Syriusz, łapczywie zatapiając zęby w toście z serem. – Znak, który ten gość miał wycięty na szyi... To symbol jakiegoś bractwa ze Szwajcarii. Podobno powstało w tysiąc dziewięćsetnym roku, a na jego czele stał jakiś fanatyk, który kazał się nazywać Purystą. Niestety nie udało mi się podsłuchać, co oni takiego robili, a Kingsley się wkurzył, gdy próbowaliśmy dopytywać...

                    Aeria zmarszczyła brwi. Jej dawny nauczyciel, profesor Serafinowicz, poświęcał wiele uwagi europejskim ruchom oporu. Wiedziała, że w Polsce był to ewenement na skalę światową, wykraczający poza podział na czarodziei i mugoli, jednak nie mogła sobie przypomnieć, by wspominano coś więcej na temat Szwajcarii...

– W tysiąc dziewięćsetnym roku ich wiceprezydentem był człowiek, którego podejrzewano o czarodziejskie pochodzenie, a przywódcą Szwajcarskiej Gildii Magii został jego brat, charłak. To wywołało gwałtowne protesty – szepnęła, bardziej do siebie, by przypomnieć sobie na głos wszystkie informacje, które udało jej się zapamiętać z dziecinnych zajęć. Jej słowa zrobiły jednak piorunujące wrażenie na kolegach.

                    Syriusz odwrócił się do niej, wytrzeszczając oczy, James upuścił łyżeczkę od herbaty, Peter uśmiechnął się szeroko, jakby już rozwiązali całą zagadkę, a Remus posłał jej zaintrygowane spojrzenie.

– Skąd to wiesz?! – burknął w końcu Black.

– Od pana Serafinowicza... mojego pierwszego nauczyciela magii – sprecyzowała prędko, oblewając się purpurą. Cisza, która w tym momencie zapadła i wciąż wlepione w nią cztery pary oczu sprawiły, że poczuła usilną potrzebę, powiedzenia czegoś jeszcze, byle wreszcie odwrócić od siebie ich uwagę. – Nie wszystkim podobało się, że czarodziejskim światem rządzi charłak, a mugolami czarodziej, który miał być, według legend, geniuszem. Magowie wszczęli zamieszki, które szybko uciszono – dodała. – Może to właśnie z tym związało swoją działalność to stowarzyszenie?

– A niby jak to mamy sprawdzić? – Syriusz ostentacyjnie odwrócił głowę, wprawiając Aerię w jeszcze większe zakłopotanie.

– No... t-to nie jest tajemna wiedza – wyjąkała, wpatrując się uparcie w blat stołu. Nagle ogarnęło ją wahanie, czy na pewno dobrze pamięta wykłady Emila Serafinowicza. – W bibliotece pewnie można znaleźć książki, które dotyczą szwajcarskich stowarzyszeń z tamtego okresu, ruchu oporu wobec władzy...

                 Przedłużająca się cisza zmusiła ją do podniesienia wzroku. Napotkała dziwnie jasne spojrzenie Jima.

– Gdybyś tylko chciała, bez problemu zagięłabyś z historii magii samego Binnsa, co nie? – rzucił i nagle Aeria zdała sobie sprawę, że to blask podziwu tlił się w jego orzechowych oczach. Paradoksalnie sprawiło to, że poczuła się jeszcze gorzej, jakby na jej barki ktoś zrzucił dodatkowy ciężar „wykazania się" przed kolegą. Otworzyła usta, by się z nim nie zgodzić, ale on już skupiał uwagę na czymś, ponad jej ramionami. Odwróciła się, dostrzegając zbliżających się ku stołowi Gryffindoru Lily i Severusa. Zdawali się pogrążeni w jakiejś sprzeczce, bo dziewczynka intensywnie gestykulowała, a Snape, zaciskał wargi.

– Nie przekonasz mnie! – syczał. – Po prostu nic nie tłumaczy twojej lekkomyślności, Lily! Jak mogłaś narazić swoje życie dla tego idioty!

Evans potrząsnęła głową i skrzyżowała ręce na piersiach.

– Byliśmy pod opieką profesor McGonagall, Sev! – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, najwyraźniej celowo pomijając fakt, że na profesor McGonagall ich grupa natrafiła kompletnym i bardzo niefortunnym przypadkiem. – To Potterowi i Blackowi groziło niebezpieczeństwo, nie nam!

Mrożące krew w żyłach warknięcie wydostało się z warg Ślizgona.

– Potter doskonale wiedział, co robi, kiedy decydował się w pojedynkę szukać uciekiniera! Jego upośledzenie umysłowe jest legendarne i sam powinien za nie zapłacić. Nie musiałaś za nim iść! Z nauczycielem, czy bez, dla was wszystkich to było niepotrzebne ryzyko!

Szmaragdowe oczy Lily zamgliły się od wzbierających łez wściekłości.

– Naprawdę nie obchodzi cię, że oni mogli zginąć?! – wykrztusiła.

– Nie! A ciebie obchodzi los Pottera?!

                  Lily odpowiedziała już tylko prychnięciem. W ułamku sekundy dotarła do Aerii i usiadła obok niej tak gwałtownie, że strąciła przy okazji sztućce, które z brzdękiem uderzyły w kamienną podłogę. James wysunął głowę, szczerząc się triumfalnie do Snape'a, jednak tym razem Severus nawet tego nie zauważył. Jego ramię wylądowało przed twarzą dziewczynki, a tłuste włosy połaskotały jej policzek, kiedy nachylił się do jej ucha.

– Powinnaś napisać do swoich rodziców! – szepnął już spokojniej, ale z naciskiem. – Powinni wiedzieć, co tu się dzieje i zabrać cię bezpiecznie do domu.

– Już ci mówiłam – zaprotestowała. – Nie zamierzam tego robić! Nie chcę stąd wyjeżdżać i nie chcę niepotrzebnie straszyć ojca. Zresztą chyba słyszałeś, że włamywacz nie żyje!

Po ziemistej twarzy Severusa rozlał się ironiczny uśmiech.

– Kogo próbujesz oszukać? – zapytał retorycznie. – Obydwoje doskonale wiemy, że to prawdopodobnie nie był tamten człowiek i sprawa wcale się nie rozwiązała!... Lily! – Dwoma palcami chwycił ją za podbródek, delikatnie obracając zaróżowioną z emocji buzię w swoją stronę. – W tej chwili w zamku nie jest bezpiecznie. Chciałbym, żebyś wróciła do domu. Tylko na jakiś czas!

– Sam wracaj, jeśli tak się boisz!

                    Aeria ze zdumieniem obserwowała, jak jej starsza koleżanka wyszarpuje się z uścisku jego palców, a potem wbija załzawione oczy w pusty talerz przed sobą.

                 Snape chciał jeszcze coś zrobić. Wykonał gwałtowny ruch, jakby planował wepchnąć się na ławkę, między Aerią a Lily, ale Syriusz błyskawicznie złapał go za rękaw szaty.

– Pomyliłeś stoły, Smarku! – warknął. – I chyba mieszają ci się role. Evans nie zatrudniała żadnego ochroniarza!

– Nie wtykaj swojego hrabiowskiego nosa w cudze sprawy! – wycedził Ślizgon, wpatrując się w niego z tak wielką nienawiścią, że Aeria aż się wzdrygnęła. – Chyba że chcesz mieć kłopoty, jako ten, którego znaleziono z dwoma różdżkami wycelowanymi w trupa! Zachodzę w głowę, dlaczego jeszcze tu sobie spokojnie siedzisz, zamiast gnić w jakimś areszcie!

                   Było bardziej niż oczywiste, że Ślizgon mówi to wszystko tylko po to, by sprowokować Syriusza, ale jego głupie zagrywki z pewnością trafiłyby na podatny grunt, choćby histerycznej wyobraźni Sophie Barret.

                  James zerwał się z miejsca, stając obok przyjaciela i wybuchnął zupełnie niewesołym śmiechem.

– Nie dziwię się, że zachodzisz w głowę, Smarkerusie i zajść nie możesz! – oznajmił przesadnie głośno. – To w twoim przypadku, bardzo długotrwały proces, ale może znajdziesz jednak jakieś rozwiązanie tej zagadki, jeszcze przed wakacjami!

                   Snape puścił uwagę okularnika mimo uszu, ani na moment nie odwracając drapieżnego wzroku od Blacka.

– Uczennicom też zagrozisz, kiedy skończą się poboczne ofiary i znudzi ci się niszczenie ich prywatnych rzeczy? – wyszeptał mu prosto w twarz, z dziką uciechą.

                     Lily spoglądała rozpaczliwie to na jednego, to na drugiego kolegę, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Jak na złość, przy stole nauczycielskim nie było nikogo, zdolnego do reakcji. Profesora Binnsa, drzemiącego nad niedojedzoną przez nauczycielkę mugoloznawstwa owsianką, raczej nie opłacało się kłopotać.

                 Aeria zareagowała, zanim zdążyła się ugryźć w język. Pewnie dlatego, że znowu nie chodziło o nią.

– Przecież każdy głupi wie, że włamywacz nie jest mordercą! – rzuciła. – On czegoś szuka! Mów sobie, co chcesz, sam wyjdziesz na kretyna!

Czarne jak żuki oczy Ślizgona przesunęły się i utkwiły w jej ciemnoniebieskich tęczówkach.

– Jesteś, jak widzę, doskonale poinformowana!

                     Zdradziecka czerwień wstydu wypłynęła na jej policzki, ale zmusiła się do wzruszenia ramionami.

– Ten człowiek wybiera chwile, w których nikogo nie ma w Pokojach Wspólnych. Spieszy się, więc rozwala wszystkie rzeczy, ale jeszcze nie znalazł tego, czego szuka, bo nic nie zniknęło. Gdyby chciał kogoś zabić, zrobiłby to bez problemu w jednym z zaułków szkolnego korytarza, czy na błoniach. Nie musiałby się trudzić ryzykownymi włamaniami! I ty na pewno o tym wiesz! – Aeria liczyła, że udało jej się nadać głosowi choć lekki ton nieistniejącej pewności siebie, a przynajmniej, że nie zabrzmiało to, jakby miała się zaraz rozpłakać. Stwierdziła coś oczywistego, dlatego tym bardziej nie rozumiała, dlaczego Lupin i Potter ponownie spojrzeli na nią z zaskoczeniem.

– A od kiedy to logika jest tutaj w cenie! – zadrwił Snape. Kątem oka dostrzegł chyba jednak zbliżającego się prefekta Gryffindoru, bo po raz ostatni uśmiechnął się złośliwie do Syriusza i odmaszerował w stronę stołu Slytherinu.

– Wiesz, Evans – oznajmił beztrosko James, opadając na swoje miejsce i, jak gdyby nic, smarując masłem bułkę. – Ja bym poszedł cię szukać, nawet bez nauczycieli!


***


                    Listopad odchodził do wspomnień, rozsnuwając wokół zamku ostatnie tchnienia wilgotnego wiatru i mijając się na błoniach z mroźnym oddechem grudnia. Okalające dumną, upstrzoną tysiącem wieżyczek budowlę łąki, wyludniały się coraz bardziej, tak, że można było na nich tylko czasami dostrzec profesor Sprout, doglądającą roślin, Argusa Filcha i nauczycieli, wspomagających Hagrida w wyplenianiu korniczaków z Zakazanego Lasu. Hogwart jakby przycichł, otulony wreszcie odzyskanym spokojem.

               Przez ostatnie tygodnie nikt nie został zaatakowany, nie doszło do żadnego włamania i nawet bójki na szkolnych korytarzach zdarzały się rzadziej, niż zwykle. James, Syriusz, Remus i Peter źle znosili ten stan, bez przerwy kontynuując swoje prywatne „śledztwo", które na razie nie zaprowadziło ich donikąd. Codziennie po zajęciach któryś z chłopców zmierzał do szkolnej biblioteki, w celu wypożyczenia ksiąg, w których mogłyby znajdować się przydatne informacje o Bractwie Caraid, jednak i te poszukiwania przebiegały bezowocnie. Aeria dziwiła się, że w większości tekstów nazwa ta jest zaledwie wspomniana wśród dziesiątek innych, dziwacznych stowarzyszeń. Zdołali ustalić jedynie tyle, że organom śledczym nigdy nie udało się odkryć tożsamości Purysty, a praktyki członków klubu uznano za „obrzydliwe".

                   Na domiar złego profesor Edwards ogłosił podczas jednej z lekcji, że zgodnie z prośbą Albusa Dumbledore'a i jego osobistym przekonaniem o takiej potrzebie, powraca do doskonalenia sztuki pojedynków wśród uczniów. Zostawili więc niezwykle ciekawe analizy starożytnych klątw i praktyki obrony przed atakami magicznych stworów, by na nowo, w parach, maglować zaklęcia obronne i atakujące. Aeria nienawidziła tych ćwiczeń. W każdym pojedynku przegrywała z kretesem, czując na sobie pobłażliwe, albo zażenowane spojrzenia Blacka, z którym nauczyciel, jak na złość, konsekwentnie ją parował. Miała bolesną świadomość, że działa Syriuszowi na nerwy i że ośmiesza się w oczach reszty grupy. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że nie posiadała w sobie ani krzty wojowniczej natury.

                   W rzeczywistości tęskniła za muzyką. Coraz częściej walczyła z przemożną potrzebą nucenia piosenki uskrzydlonej wróżki, ozdabiającej jej zepsutą pozytywkę, tęskniła za gładkim dotykiem klawiszy instrumentu... Pewnego dnia, wiedziona takim pragnieniem, natrafiła na tajemniczy pokój. Drzwi zmaterializowały się przed nią na siódmym piętrze, a kiedy zdecydowała się je otworzyć, niemal omdlała z wrażenia. W przestronnej komnacie, której wysokie okna wychodziły na jej ukochany krajobraz – zbocze Zakazanego Lasu, roziskrzoną kroplami deszczu Wierzbę Bijącą i kąpiące się w wieczornych błękitach wzgórza – tkwił przepiękny, nowiutki fortepian. Na klapie instrumentu, choć Aeria nie potrafiła sobie wyobrazić, jak to możliwe, ktoś postawił starą fotografię kapitana Philipa Bartona i portret Babci Bel oraz świeżą gardenię. Minęło kilka dni, zanim w końcu udało jej się zrozumieć działanie tego pomieszczenia. By je odszukać, trzeba było przejść trzykrotnie wzdłuż jednej ze ścian korytarza, intensywnie o nim myśląc.

                   Od tamtej pory uciekała tam po każdych zajęciach z obrony przed czarną magią, by jakoś odreagować stres. Grała i śpiewała bez lęku, że ktoś z zewnątrz ją usłyszy i wyśmieje.

                 Kiedy więc w pewien smutny, szary wtorek surowy nauczyciel ogłosił sprawdzian umiejętności pojedynkowania, nie miała najmniejszych wątpliwości, gdzie zakończy ten dzień.

– Creswell-Swann, będziesz z Blackiem! – dobitny, lodowaty głos mężczyzny, pozbawił Aerię resztek nadziei, a cichy jęk Syriusza wprowadził jej ciało w nerwowe drżenie, jeszcze zanim zdążyła przyjąć odpowiednią pozycję do walki.

– Nie przejmuj się! Ja też nic nie umiem! – usłyszała cichy głos Petera w swoim uchu. Chłopiec przemknął za jej plecami, by stanąć naprzeciwko Deyanny Griffiths.

Westchnęła, czując bolesny ucisk w klatce piersiowej.

                  Lubiła Syriusza nie mniej niż Jamesa, czy Remusa, ale... na odległość, kiedy mogła im się po prostu przysłuchiwać i obserwować ich z bezpiecznego miejsca, nie narażając się na pośmiewisko. Dlaczego profesor McGonagall przydzieliła ją na lekcje z drugoroczniakami?!

– W prawdziwym życiu przeciwnik nie będzie liczył do trzech! – ostrzegł ich profesor Edwards, mierząc krytycznym spojrzeniem odległość, na jaką Aeria się odsunęła od Blacka. – Ale w warunkach szkolnych dajcie sobie, proszę, te trzy sekundy przygotowania! – Zrobił dwa kroki w bok, gestem dłoni zapraszając ich do demonstracji umiejętności. – Raz!... Dwa!... TRZY!

Expelliarmus! – warknął Syriusz znudzonym głosem, jeszcze zanim Aeria zdołała w ogóle zdecydować się na jakieś zaklęcie. Jej różdżka wyrwała się z ręki i zgrabnie wylądowała wprost na środku jego wyciągniętej dłoni. – Dobra, mogę już być z Jamesem? – dodał, zerkając na nauczyciela niemal błagalnie.

                    Palące poczucie wstydu rozpłynęło się po jej ciele, topiąc resztki poczucia własnej godności. Zagryzła dolną wargę i zamrugała gwałtownie oczami, by powstrzymać łzy.

– Czekaj! – krzyknęła i chwyciła go rozpaczliwie za ramię. Zdążyła się jeszcze w myślach zwyzywać od wariatek, zanim dodała ciszej. – Naucz mnie. Nie wiem, co robię źle!

                  Syriusz też zamrugał, jakby nie mógł uwierzyć w jej głupotę. Niechętnie i z ostentacyjnie umęczoną miną, ponownie odwrócił się w jej stronę. Westchnął ciężko.

– Jesteś za wolna – burknął. – Za długo się zastanawiasz. Tu nie ma na to czasu.

– Nie umiem szybciej myśleć – wyszeptała tak cichutko, że chłopak najwyraźniej odczytał jej słowa jedynie z ruchu warg.

Skrzyżował ramiona i teatralnie przewrócił oczami.

– Więc nie myśl! – skwitował. – To nie jest konkurs inteligencji!

– Dlatego tak dobrze ci idzie. – Słowa, przybierając ton rozbawienia, opuściły jej usta, zanim ich sens w pełni do niej dotarł. Aż się zachłysnęła z przerażenia i zasłoniła je dłonią. Ćwiczący obok nich James wybuchnął niekontrolowanym śmiechem, a Syriusz stał jak posąg, jakby go właśnie spoliczkowała, a on był zbyt zaszokowany, by zareagować. W końcu opuścił ręce i podszedł bliżej.

– Możliwe. Wolę żyć, niż zginąć, analizując rachunki prawdopodobieństwa. – Szarpnął do góry jej prawy nadgarstek. – Trzymaj różdżkę wyżej, żeby zasłaniać głowę... i bardziej pewnie. Z takiego uścisku, jak teraz, nawet wiatr ci ją wytrąci! I nie mazgaj się tak! Próbujemy jeszcze raz, póki Edwards zajmuje się Peterem!

                        Aeria pozwoliła sobie na wypuszczenie wstrzymywanego w napięciu powietrza. Mocniej zacisnęła palce na swojej różdżce, z uwagą śledząc każdy ruch Blacka. Jak na złość, profesor Edwards zakończył pouczającą pogawędkę i spojrzał wprost na nią. Dopiero co zebrane strzępy odwagi, rozpierzchły się natychmiast.

– Raz!... Dwa!... TRZY! Expelliarmus!

                     Mogła jedynie odprowadzić swoją różdżkę wzrokiem. Wiedziała, że powinna wykonać teraz unik, bo Syriusz, zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami, wykona pokaz ataku, ale poczucie żalu i zażenowania niemal ją sparaliżowało. Jak w zwolnionym tempie obserwowała sunącą ku niej, czerwoną smugę zaklęcia oszałamiającego, a potem instynktownie zasłoniła się dłońmi i zacisnęła powieki, powtarzając w duchu jedno, dawno zasłyszane słowo.

Ochranaj! Ochranaj!

– Co jest?!

                  Zaniepokojony głos przeciwnika nakłonił ją do uchylenia powiek. Stała wciąż w tym samym miejscu, bezsensownie ukrywając twarz w dłoniach. Syriusz tkwił naprzeciwko, z niepokojem wpatrując się, to w czubek własnej różdżki, to w nią.

– Nie zadziałało! – poskarżył się w końcu nauczycielowi.

Profesor Edwards kaszlnął znacząco.

– Zadziałało i to świetnie – oznajmił, podchodząc do Aerii. – Użyłaś niewerbalnego zaklęcia ochronnego, nieprawdaż? Co to było?

Bała się spojrzeć na Blacka. Spuściła głowę i oznajmiła swoim butom:

– Ochranaj.

– COOO?! Jaka rana?! – James musiał zmarszczyć nos tak mocno, że jego głos zabrzmiał nienaturalnie.

Odchrząknęła cicho, przełknęła ślinę i zebrała siły, by powtórzyć odrobinę głośniej.

– Ochranaj! – Odważyła się unieść głowę, przesuwając nieprzytomny z przerażenia wzrok po milczących, zdezorientowanych obliczach pozostałych uczniów.

                 Nauczyciel rozpostarł rękę, zataczając w powietrzu nad złocistobrązowymi falami jej włosów triumfalny łuk.

– Wyśmienity wybór! – pochwalił ją ze stoickim spokojem. – Wyjątkowo rzadkie zaklęcie obronne o starosłowiańskiej genealogii. Zbliżcie się tu wszyscy do nas... o tak! Słuchajcie uważnie, bo niejeden raz może wam ono uratować życie. – Posadził Aerię na najbliższym taborecie, a sam zajął wyższe, eleganckie krzesło za biurkiem. – Skąd je znasz, dziecko?

Aeria zawahała się, speszona zainteresowaniem, które nagle wzbudziła.

– Od profesora Emila Serafinowicza – mruknęła.

                 Mężczyzna pokiwał głową, jakby jej odpowiedź pokrywała się z tym, czego oczekiwał.

– Kraje słowiańskie wciąż odwołują się do starych, sprawdzonych, ale jednocześnie mniej sformalizowanych rodzajów magii. Wiele tych uroków charakteryzuje się tym, że czarodziej nie musi mieć różdżki, ani żadnego innego narzędzia w rękach, by móc ich użyć. Oczywiście coś za coś! Takie zaklęcia są zazwyczaj nieco słabsze. Z drugiej strony trudniejsze do wychwycenia przez przeciwnika i o szerszym polu dla wyobraźni! – Zerknął z niesmakiem na Zeldę, która zamiast słuchać wykładu, plotkowała z Mary, a potem skupił wzrok na zaintrygowanym Remusie. – Ochranaj, działa podobnie do zaklęcia Protego. Nie wymaga jednak wykrzyczenia formuły, posiadania różdżki, ani nie tworzy żadnej widzialnej formy, przez co łatwiej je zastosować w sytuacjach krytycznych. Nie odbija też uroków w stronę przeciwnika, a jedynie neutralizuje ewentualne magiczne pociski. Trening tego czaru zaczniemy od panny Falwick! Zdecydowałem, że wszyscy opanujecie tę umiejętność!

                   W sali rozległy się pojękiwania i pełne pretensji komentarze, ale nauczyciel pozostał niewzruszony, za pomocą różdżki kreśląc kolejne pola pojedynkowe. Aeria zsunęła się ukradkiem z siedziska i jak najdyskretniej zdołała, przemknęła w środek zbitej grupki uczniów, tam, gdzie czujne oczy profesora Edwardsa nie mogły już jej dostrzec. Gdyby mężczyzna zażądał od niej demonstracji zaklęcia przed wszystkimi kolegami i koleżankami, wolałaby chyba wyskoczyć przez okno. Gratulując sobie sprytu, rąbnęła głową w coś twardego.

– Do reszty ci się już w tym owłosionym łbie poprzewracało, Creswell?! Stój jak człowiek i poczekaj, chociaż aż się ustawię, a nie od razu do linii biegniesz!

Syriusz spoglądał na nią z góry z mieszaniną irytacji i rozbawienia.

Aeria poruszyła ustami, jednak dopiero po chwili zdołała wykrztusić:

– Jesteśmy razem? Znowu?!

– A nie? – zdziwił się, odmierzając dokładnie pięć kroków do przeciwnej ściany. – Nie gap się na mnie tymi szczenięcymi oczami, tylko może wytłumacz, jak wykorzystać tę twoją pradawną magię! – zakpił. Przyjął postawę gotowości, uniósł różdżkę i patrzył na nią wyczekująco.

Przez chwilę czuła, że panika odbiera jej zdolność myślenia, ale nagle zrodziła się też pewna pokusa. Mimowolnie uśmiechnęła się do chłopaka.

– Musisz więcej myśleć. To nie jest konkurs gimnastyki nadgarstka!

I po sali po raz pierwszy popłynął jego cichy śmiech.


***


                 Aeria nie spodziewała się, że jej spostrzeżenia kiedykolwiek opuszczą bezpieczną przestrzeń umysłu. Przez całe swoje życie jedynie obserwowała innych ludzi, z nikim nie zamieniając więcej niż kilka niezbędnych słów i nawet wśród koleżanek z pierwszego roku nie udało jej się nawiązać żadnej znaczącej znajomości. Owszem, obserwować lubiła. Chłonęła każdy gest i najmniejszą zmianę w mimice, uważnie przysłuchiwała się rozmowom innych, w głębi serca tworząc sobie ich portrety psychologiczne. Poznawała wtedy ich na tyle, by niektórych obdarzyć sympatią, a pozostałych unikać, jednak sami zainteresowani z reguły nie mieli o tym pojęcia. Konwersacje, które przeprowadzała z koleżankami i kolegami we własnej wyobraźni, dotąd w zupełności jej wystarczały. Dlaczego więc przy Jamesie, Remusie, Syriuszu i Peterze zatraciła swoją zwykłą ostrożność? Dlaczego bez zastanowienia wypowiadała na głos to, co przychodziło jej na myśl?

                 Przez wszystkie pozostałe zajęcia próbowała odpowiedzieć sobie na to pytanie. Straciła zresztą z tego powodu dwadzieścia punktów na lekcji eliksirów i popełniła bardzo banalny błąd w wypracowaniu na zielarstwo. Odetchnęła z ulgą, dopiero kiedy przed obiadem udało jej się pozbyć na chwilę towarzystwa swojej koleżanki, Maud, i skierować w stronę czarodziejskiego pokoju z fortepianem.

               Wspinała się właśnie na upragnione, siódme piętro, gdy zza zakrętu wyłonił się Remus Lupin. Był nienaturalnie blady i sprawiał wrażenie człowieka, znajdującego się w amoku.

               Aeria zarzuciła sobie w duchu głupotę, bo przez chwilę zdawało jej się, że chłopiec cały się rozpromienił na jej widok. Resztkami rozsądku zdołała powstrzymać się przed podbiegnięciem do niego, ale ku jej bezgranicznemu zdumieniu, to on ruszył szybkim korkiem w jej stronę.

– Tak się cieszę, że cię widzę! – zawołał i prawie otoczył ją ramieniem, ale w porę się rozmyślił. – Proszę, musisz mi pomóc!

– Ja? Dobrze, ale jak?

– Widzisz... muszę znowu pilnie wyjechać do domu, do rodziców. Czy mogłabyś powiedzieć o tym Jimowi i Syriuszowi? Ja już nie zdążę, a ostatnio, kiedy im o tym nie wspomniałem... No... Martwili się! – zakończył nieskładnie, wpatrując się w nią z pełnym napięcia oczekiwaniem. Aeria zawróciła uwagę na sińce pod jego ciemnozielonymi oczami i stopę, uderzającą nerwowo o podłogę.

– Ale... właśnie zaczyna się obiad, to może zajrzyj po drodze do Wielkiej Sali i sam im powiedz... – zaproponowała nieśmiało.

– NIE! – Aż podskoczyła, słysząc jego krzyk. Pokręcił głową. – Przepraszam, po prostu bardzo się spieszę. To wyjątkowa sytuacja. Zrobisz to dla mnie?

                 Jego niepokój, udzielił się również jej. Zrobiłaby wszystko, by mu pomóc. Był dla niej jedną z najserdeczniejszych osób w całej szkole. Bezradnie rozłożyła ręce.

– No, jasne!

– Dziękuję! – Rozpromienił się, ale zanim zdążyła wymamrotać jakiekolwiek pożegnanie, zniknął na schodach, wiodących na parter.


***


              Aeria spadła mu jak z nieba. Remus od dłuższego czasu usiłował rozwiązać patową sytuację, dotyczącą swoich comiesięcznych zniknięć. Po ostatnich ekscesach obiecał przyjaciołom, że zawsze będzie ich uprzedzał o „wyjeździe", ale nie mógł tego zrobić osobiście, bo wtedy na pewno chcieliby mu towarzyszyć, a w ostateczności śledzić.

               O kolejną pełnię się nie martwił – wypadała dokładnie w dniu powrotu uczniów do domów na Boże Narodzenie. James już w zeszłym tygodniu zaprosił Syriusza do siebie, więc wystarczyło, że on sam zostanie w zamku i chociaż ten jeden raz nie będzie musiał się obawiać wścibstwa chłopców! Jednak dzisiaj, kiedy czekała go ostatnia, listopadowa przemiana nie miał pojęcia, jak się zachować. Jedynym wyjściem było poinformowanie przyjaciół dopiero wtedy, gdy będzie już za późno, by za nim poszli, a bardzo nie chciał prosić nauczycieli o taką przysługę. Profesorowie zostaliby wtedy na pewno zbombardowani setką pytań, które zmusiłyby ich do kłamstwa. Aż do ostatniej chwili Remus miotał się więc w panicznej rozterce, co zrobić i właśnie wtedy na schodach wpadł na Gryfonkę.

                Krocząc poprzez skąpane w blasku zachodzącego słońca błonia, wciąż nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Nawet perspektywa zbliżającego się cierpienia nie zepsuła uczucia spokoju, które go ogarnęło. Z uśmiechem przyglądał się, jak profesor Sprout osłania przed mrozem ostatnie filobele, profesor Edwards, z drewnianym wiadrem w dłoni, wyrusza do lasu na wojnę z korniczakami, a wielka kałamarnica bawi się, drażniąc gładką powierzchnię jeziora. Dopiero gdy przekroczył próg tunelu, skrytego za Wierzbą Bijącą, do jego świadomości przedarł się znajomy rodzaj lęku.

               Dotarł do Wrzeszczącej Chaty, ściągnął z siebie ubranie i skulił się w kącie największej izby, w bolesnym oczekiwaniu na wschód księżyca. Pierwszy jego promień przesączył się przez dziurę w okiennicy i padł prosto na prawe oko. Źrenica natychmiast powiększyła się, pożerając głęboką, łagodną zieleń tęczówki i topiąc myśli w wynaturzonej żądzy krwi.


***


                Świadomość ludzkiej natury docierała do niego powoli, wraz ze świadomością kolejnych ran i zimna jesiennego świtu. Remus trząsł się, ślinił i krwawił na zakurzonej, skrzypiącej podłodze, zbyt słaby, by stanąć na nogi. Jego oczy wciąż nie przystosowały się do zmiany, więc po omacku, bezskutecznie starał się odnaleźć ciuchy, albo chociaż koc, którym mógłby się okryć. Najlżejszy hałas boleśnie ranił wyczulony słuch. Dlaczego ta podłoga musiała aż tak trzeszczeć?

               Zakrył dłońmi uszy i dokonał rozpaczliwej próby dźwignięcia się na kolanach, ale coś z przerażającą siłą nagle przygwoździło go z powrotem do ziemi. Czyjaś chropowata dłoń wylądowała na jego twarzy, wżynając policzek w nierówne deski, uniemożliwiając odwrócenie głowy i zasłaniając oczy. Dziki, pierwotny, jakby jeszcze wilkołaczy strach ścisnął jego serce. We Wrzeszczącej Chacie ktoś był! Ktoś obcy!

              Szarpnął się desperacko. Z krwawiących ust wypełzł płaczliwy jęk. Nigdy wcześniej nie czuł się bardziej bezbronny. Był nagi, poraniony i chorobliwe słaby po przemianie, która dopiero stopniowo ustępowała.

– Nie odwracaj się! – zażądał jakiś głos. Coś mocniej przycisnęło jego twarz do podłogi. – Wybacz, ale muszę się stąd wydostać. Nie utrudniaj.

Kolejnym uczuciem był kłujący dotyk różdżki na karku.

– To potrwa tylko chwilę. Nie zabiorę więcej, niż muszę – zapewnił nieznajomy. Remus zdołał nabrać powietrza w usta, kiedy rozległ się krótki rozkaz: – Obliviate!

                Lekkie mrowienie skóry oznaczało, że zaklęcie wpływa do jego ciała. Gdzieś w głębi rozmywających się bezpowrotnie dźwięków i obrazów, zamajaczył ostatni skrawek myśli:

Ochranaj!


***


                Obudził się jak zwykle, w saloniku Wrzeszczącej Chaty. Promienie bladego słońca wpadały przez maleńkie szczeliny w zapieczętowanych okiennicach. Spodnie, bluza i szata leżały na podłodze obok pufy – musiał je strącić ręką, kiedy nad ranem próbował po nie sięgnąć. Podświadomość przywiodła mu przed oczy strzępy mglistych wspomnień – obraz nagłego ataku, pojedyncze słowa, wypowiadane przez niedający się zdefiniować głos, i dotyk chropowatej skóry. To był bardzo dziwny sen...


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro