Rozdział 18 "Wszystko, o wszystkich, wszędzie"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                              – Magna grati et gaudiuuuummmm! – James uśmiechnął się od ucha do ucha i niecierpliwie trącił go w ramię. – Śpiewaj, Black! – ponaglił ochoczo. Całe szczęście nie czekał jednak na odpowiedź, tylko zeskoczył z trzech szerokich stopni, wiodących przed stół nauczycieli w Wielkiej Sali i znalazł się twarzą w twarz z Filiusem Flitwickiem.

– I jak było, profesorze? Dysponuję barytonem, tenorem czy basem?

                          Nauczyciel odwrócił się, posyłając pełne wyrzutu spojrzenie stojącej w zacienionym kącie sali Minerwie McGonagall. Jej mina pozostała jednak równie niewzruszona, co cała sylwetka, tkwiąca w idealnie prostej linii już drugą godzinę próby szkolnego chóru. Syriusz w pewnym momencie zaczął się nawet zastanawiać, czy kobieta nie podstawiła przypadkiem jakiegoś manekina, mającego imitować jej obecność. Zjawiła się tutaj jeszcze przed wszystkimi, tylko po to, by osobiście dopilnować kary obu podopiecznych.

                        Nie doczekawszy się żadnej reakcji, Flitwick niechętnie odwrócił się z powrotem do Jima i odchrząknął, wyraźnie zmieszany.

– Ciężko stwierdzić... na tym etapie... – mruknął, drapiąc się po pomarszczonym policzku.

– To trudna do określenia częstotliwość, niestety doskonale wychwytywana ludzkim uchem! – pośpieszyła z odpowiedzią Dorcas Meadowes. Potrząsnęła ciemnymi lokami i pełnym wdzięku, a nawet nieco wyniosłym gestem, poprawiła ozdobny kołnierz chóralnej szaty.

                     Black nigdy nie powiedziałby tego na głos, ale ten jeden raz musiał się z nią zgodzić. James, jak zawsze, postanowił odnaleźć odrobinę radości nawet w najgorszym szlabanie, jaki przyszło im odbywać i od godziny maltretował uszy wszystkich zgromadzonych.

                      A może to była jego strategia? Może próbował w ten sposób sfrustrować biednego Flitwicka do tego stopnia, by zażądał od McGonagall zwolnienia ich z najbliższego występu... i każdych innych... występów?

                    Jeżeli tak, to świetnie mu szło. Syriusz jednak nie potrafił zdobyć się w tej chwili nawet na udawany entuzjazm. Od początku próby ledwo poruszał ustami, w duchu dziękując niebiosom, że i tak nie będą musieli demonstrować swoich umiejętności w czasie bożonarodzeniowego śniadania, bo obaj z okularnikiem wybierali się na Święta do Doliny Godryka. Na samą myśl o państwie Potter i tygodniu, spędzonym w ich towarzystwie, miękkie ciepło rozlewało się po jego skurczonym niepokojem sercu.

                       Ostatnie dni były koszmarne. Nie mógł pozbyć się sprzed oczu obrazu pokiereszowanej, martwej twarzy Laurina Bosque. Oblicze Szwajcara prześladowało go w trakcie nudnych zajęć, a nocami kradło cenne godziny snu.

                  Wycieńczenie organizmu, spowodowane długotrwałym znęcaniem – tak aurorzy określili przyczynę śmierci tego człowieka. Syriusz wiedział, że ci najpodlejsi czarodzieje, chcąc sprawić, by ktoś cierpiał, zwykle uciekali się do niepozostawiającej śladów i piekielnie silnej klątwy Cruciatus, ale w tym przypadku mordercy wręcz zależało na pozostawieniu śladów, albo nie potrafił, czy też nie chciał używać Zaklęć Niewybaczalnych. Zresztą sam Bosque też chyba wolał ich unikać, skoro w czasie swojej ucieczki, potraktował Jamesa oszałamiaczami, zamiast czymś bardziej zabójczym... Chyba że był już wtedy zbyt słaby, by użyć silniejszej magii?...

                      Pytania bez odpowiedzi kłębiły się w głowie Syriusza, niczym rój natrętnych, kąsających umysł komarów, coraz bardziej spragnionych wyjaśnienia. Wyjaśnienia jednak nie było. Nie mogli nawet poszukiwać go na większą skalę, bo po ich ostatnich wybrykach, każde złamanie szkolnego regulaminu, jak nieustannie przypominała im profesor McGonagall, zakończyłoby się wydaleniem z Hogwartu.

– To ja mogę zaśpiewać wszystko od początku! – Pełna zapału propozycja Jamesa przebiła się przez ciężkie opary ponurych myśli Blacka.

– NIE! – pisnął profesor Flitwick, z wrażenia niemal zrzucając z głowy swoją tiarę. – Nie ma takiej potrzeby. Myślę, że doskonale sobie wszyscy radzicie, więc możemy zakończyć dziś próbę nieco wcześniej! – dodał, klaskając w dłonie, jakby sam siebie chciał nagrodzić za tak wyśmienity pomysł.

                    Syriusz posłał przyjacielowi zachwycone spojrzenie. Okularnik poczochrał włosy i mrugnął do niego okiem, z rozpędu zeskakując ze stopni, tak, by uczynić przy tym jak największy hałas. To była stała metoda Pottera na walkę ze stresem. Im bardziej coś go trapiło, tym częściej i głośniej się wygłupiał, jakby próbował zakrzyczeć, albo zabić śmiechem własny lęk.

                  Cóż za kontrast z atakami paniki Petera, który ze strachem nie radził sobie wcale! Coraz częściej widywano go skulonego i trzęsącego się jak galareta w kątach szkolnych korytarzy. Któregoś dnia na zajęciach z zielarstwa, kiedy profesor Sprout prowadziła ich do innej cieplarni, Pettigrew nagle wybuchnął płaczem i uciekł do zamku. Na samo wspomnienie tamtej sytuacji po plecach Blacka przebiegały ciarki zażenowania.

                 Trudne wspomnienia dokuczały nawet Remusowi, który nie dość, że wyglądał gorzej niż kiedykolwiek, z niemal białymi wargami, sińcami, które rozlewały się na skórze pod oczami i pergaminową skórą, oszpeconą połyskującą blizną, to jeszcze źle sypiał. Przewracając się z boku na bok w łóżku, Syriusz nieraz słyszał niespokojne, umęczone mamrotanie przyjaciela.

Puść mnie... błagam... błagam!" i „Nie zabieraj ich! Nie chcę zapomnieć!" – to były jedyne słowa, które udało mu się wychwycić spośród strumienia niewyraźnych szeptów i jęków. Raz chciał go nawet obudzić, ale gdy tylko uniósł nieco głowę, usłyszał krótki, zduszony szloch Lupina i chłopak sam gwałtownie usiadł na łóżku. Od dłuższego czasu, Remus wydawał się też dziwnie niepewny, jakby za każdym zakrętem spodziewał się przyczajonego mordercy, który ich zaatakuje. Cóż... przynajmniej w ogóle udawało mu się zasnąć i przez kilka cennych minut, zanim nie przyszedł kolejny koszmar, jego umysł mógł wypocząć. Syriusz nie miał takiego luksusu.

– Potter, Black! Skoro próba się skończyła, możecie już dziś zająć się swoim drugim szlabanem. Szkolne archiwum czeka na porządki! – Profesor McGonagall stanęła tuż przed nim, skutecznie wyrywając go z zamyślenia. Black mimowolnie jęknął.

– Jest po dwudziestej, a przecież byliśmy na nogach od siódmej rano! Kiedy mamy niby odrobić prace domowe?!

– Do świtu zostało jeszcze mnóstwo czasu! – odparła sucho nauczycielka, zerkając przez ramię na duży, mosiężny zegar, którego wskazówki natychmiast przekręciły się w odpowiednie miejsce, jakby wystraszone ciężarem jej wzroku.


***


                   Grudzień przepływał przez Hogwart niemal niedostrzegalnie. Snuł się po korytarzach cichutkim, eterycznym strumieniem kolęd i odległym echem maleńkich dzwoneczków, obejmował mury miękkimi ramionami ostrokrzewu i rozjaśniał mrok łagodnym, bladozłotym blaskiem magicznych lampionów, nadając zastygłym w ponurej ciszy zbrojom łagodniejszych rysów, jakby strzegący szkoły rycerze, po znoju walki pogrążyli się w sprawiedliwym, głębokim śnie.

                   Do błoni wokół zamku tuliły się leniwie płatki śniegu, bezszelestnie okrywając je grubą, senną pierzyną. Po kilku dniach powolnych opadów chmury rozpierzchły się jednak, odsłaniając bezmiar rozgwieżdżonego nieba. Sękate, posrebrzone dłonie gałęzi, przeglądających się w lodowym zwierciadle jeziora, wydały się zamrożone w bezruchu, jak gdyby świat sam oniemiał, oczarowany własnym pięknem.

                   Ani się spostrzegli, profesor McGonagall pojawiła się pokoju wspólnym Gryffindoru z listą osób, które chciałyby pozostać w Hogwarcie na Boże Narodzenie i Syriusz po raz pierwszy w życiu odczuł dziwny, wilgotny od łez rodzaj szczęścia, informując opiekunkę, że wyjeżdża do domu. Do domu Jima!... Był już nawet spakowany, chociaż do wyjazdu zostało kilka dni i okularnik pukał się w głowę za każdym razem, gdy Syriusz musiał dawać nura do swojego kufra, w poszukiwaniu potrzebnych mu akurat artykułów. W końcu jednak, w pewien mroźny poranek, Hogwart Express zatrzymał się na stacji w Hogsmeade i sam Potter postanowił przygotować się do popołudniowej podróży.

– Na pewno nie chcesz jechać? – mruczał, z pewną dozą niezadowolenia spoglądając na Remusa, który otulił się kołdrą po samą brodę. Ściągnął z krzesła chaotyczną górę bielizny i niedbale wepchnął ją do walizki.

– Na pewno, Jimmy – odpowiedział mu zza kokona pościeli stłumiony, słabowity głos. – Trochę się przeziębiłem, a poza tym, sto razy już ci opowiadałem, że moi rodzice muszą pilnie wyjechać. Mama ma szansę na nowoczesne leczenie za granicą. Tylko bym im przeszkadzał... Tutaj będziemy się z Peterem świetnie bawić.

                Syriusz pozwolił sobie na lekkie prychnięcie. Lupin zachowywał się nieco dziwacznie. Jeszcze wczoraj uparł się, by uczestniczyć w lekcjach, a dziś ledwo zipał...?! Na początku uznali, że próbuje w ten sposób wymigać się od wizyty u ojca, który go bije, ale dlaczego w takim razie nie zgodził się jechać do Jamesa?... Nie jechać do Jamesa, mimo otwartego zaproszenia! To wydawało się Blackowi niewypowiedzianą głupotą i niewdzięcznością.

– Ale... – Okularnik rzucił na ziemię koszulkę, którą usiłował niezgrabnie złożyć i wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć czoła przyjaciela, jednak Remus podciągnął kołdrę jeszcze wyżej.

– Jest ósma, Jim – szepnął. – Spóźnicie się na szlaban w archiwum. Po południu pójdę do pani Pomfrey i poproszę o eliksir wzmacniający, nie martw się.

                  Syriusz z trudem powstrzymał się przed kąśliwym komentarzem. Lupin ewidentnie ich spławiał. Miał jednak rację, bo dzwon wieży zegarowej miarowo wybębnił osiem uderzeń. Jeszcze kilka minut zwłoki i nie zdążyliby nawet wstąpić do Wielkiej Sali na szybkie śniadanie, a to już byłoby po prostu nieludzkie. Black zaklął w myślach. Zamiast cieszyć się świąteczną atmosferą, codziennie zmuszeni byli do żmudnego przeglądania piętrzących się stosów pożółkłych pergaminów, na których setki rąk; tych sękatych i drżących, tych młodych i zwinnych, tych drobnych i wielkich, pozostawiło na wpół zatarte już przez czas świadectwa edukacyjnych osiągnięć minionych pokoleń. Gdyby to zależało od niego, potraktowałby całe to cholerne wysypisko śmieci solidnym zaklęciem sprzątającym i skupił się, choćby na odkryciu sekretu Lupina. Natłok ostatnich wydarzeń i tajemnicze morderstwo sprawiło bowiem, że mocno zaniedbali tę sprawę. Niestety, profesor McGonagall miała względem nich inne plany.

Potter przesunął dłonią po swojej twarzy i westchnął ciężko.

– Dobra, idziemy. Peter ślęczy nad kalendarzami księżycowymi w pokoju wspólnym, więc jeśli będziesz czegoś potrzebował, sztywniaku, to wystarczy, że go zawołasz.

                  Górna krawędź szkarłatnej kołdry zsunęła się nieco, odsłaniając ciemnozielone oczy Remusa i wątły uśmiech, który wypełzł na jego wynędzniałą buzię. Tak wynędzniałą, że przerażająco przypominała teraz pokaleczoną twarz Laurina Bosque.


***


                     Zaczarowane sklepienie Wielkiej Sali ziało pastelowo-błękitną zimną pustką nieba, jednak pod nim panował istny harmider. Gryfoni, Ślizgoni, Krukoni i Puchoni kłębili się wokół czterech stołów, co rusz wybuchając śmiechem, przekrzykując się i nawołując swoich znajomych. Dla większości z nich było to ostatnie śniadanie przed wyjazdem do domu, więc nawet widmo porannych zajęć w lodowatych lochach, nie popsuło świątecznego nastroju. James i Syriusz wybrali ustronne miejsce, osłonięte wielkimi, rozmigotanymi choinkami, które gajowy przywlókł tu z Zakazanego Lasu. Wyjątkowo chcieli zapewnić sobie odrobinę prywatności, ale kiedy w owsiance Syriusza wylądował nagle cuchnący, zielony grzyb o okrągłych oczkach, w którym natychmiast rozpoznali korniczaka, Black skrzywił się paskudnie i łaskawie przysunął krzesło bliżej Dorcas Meadowes.

– Nie są trujące! – skwitowała krótko Gryfonka, wskazując brodą taplające się w mleku stworzonko.

– Naprawdę? Co za ulga! – warknął Syriusz. – W takim razie smacznego! – Podsunął jej pod nos miskę.

Dorcas uśmiechnęła się złośliwie.

– Jaki słodki! – wykrzyknął z przesadnym entuzjazmem Gilbert McKinnon. Nachylił się ku koleżance i opuszkami palców pogładził seledynowy, nakrapiany kapelusz korniczaka. Stworzenie wydało z siebie przeraźliwy gwizd i prysnęło mu w oczy śmierdzącą, brudnożółtą cieczą. To z kolei z jakiegoś powodu rozwścieczyło kota, którego Gryfon trzymał na kolanach. Kicik prychnął przeciągle i jednym susem rzucił się do heroicznego ataku na nieszczęsną owsiankę, opryskując jej resztkami wszystkich w promieniu kilku stóp.

                    W zamieszaniu, które powstało, nikt nie zwrócił uwagi na przybycie poczty. Dopiero krzyk Jamesa, którego Filippides dziobnął nagląco w nadgarstek, sprawił, że Black dostrzegł niewielką kopertę, opatrzoną eleganckim pismem pana Pottera.

Okularnik ukarał sowę pstryknięciem w dziób i niecierpliwie wydobył pergamin.

– Co jest? – szepnął z lękiem Syriusz, widząc, że policzki przyjaciela pokrywa biel, a uśmiechnięte dotąd usta, ściągają się w wąską linię.

Nie. To nie mogło być nic, co przekreśliłoby jego szczęście. Za sześć godzin będą już w drodze do domu. Na pewno!

– Ciotka Paulina zachorowała – odparł cicho Jim. – Moi rodzice pakują się i jadą do niej, do Argentyny. Pytają, czy wybierzemy się z nimi...

                  Z ust Syriusza wydobyły się dziwne dźwięki, przypominające dławienie. Z trudem przełknął ślinę, wbijając paznokcie w spód ławy. Zmusił się, by położyć dłoń na ramieniu Pottera. Właściwie miał wrażenie, jakby jego ciało nie należało do niego, jakby on sam stał gdzieś z boku i tylko obserwował innego chłopca, który wykonuje ten gest.

– Jedź – rzucił w końcu poważnym, spokojnym głosem. – Powinieneś z nimi pojechać.

James przekrzywił głowę, przypatrując mu się ze zdumieniem.

– Black – syknął. – Czy ty jesteś głuchy? Mówiłem: pytają, czy wybierzeMY się z nimi!

Syriusz zacisnął powieki.

– To miłe, ale... dobrze wiesz, że tylko bym przeszkadzał. Nie znam twojej ciotki. Ona nie zna mnie. Byłbym intruzem. Zniszczyłbym ważną dla was chwilę i...

Okularnik wybuchnął śmiechem.

– Tak, twoja obecność będzie dla niej wstrętna! – zadrwił. – Słowo daję, jak tylko Paulina cię zobaczy, od razu jej się poprawi. Nie przepuściłaby okazji do krytyki mojego wychowania i towarzystwa, w jakim się obracam. Poza tym ze swoimi manierami książątka, bukietem kwiatów, którym zawsze obdarowujesz moją mamę i prezentami dla taty, będziesz dla niej godnym przeciwnikiem. – Podrapał się po głowie, jeszcze bardziej tarmosząc sterczące niechlujnie włosy. – To ją zbije z tropu. Chyba przez całe swoje życie, jeszcze nigdy nie spotkała kogoś o równie nieskazitelnym zachowaniu...

– Ale...

                 Potter sapnął ze zniecierpliwieniem i nachylił się ku niemu tak gwałtownie, że jedna z kryształowych bombek, zdobiących najniższe gałęzie choinki, sturlała się po jego ramieniu na ziemię.

– Czy ty uważasz, że moi rodzice zaprosiliby cię, gdyby myśleli, że to będzie dla kogoś niezręczne?!

– Dla mnie jest. I to koniec tematu – odparł stanowczo Syriusz. – Co ty robisz? – dodał ze zdziwieniem, widząc, że przyjaciel odsuwa talerz z nietkniętymi kiełbaskami i wstaje od stołu.

– Idę odpisać rodzicom i dopisać nasze nazwiska na liście McGonagall.

– Co?!

Chłopiec westchnął.

– Skoro nie chcesz z nami jechać, zostaniemy w szkole. Tak będzie chyba nawet lepiej. Rodzice spędzą Boże Narodzenie z ciotką, a my zrobimy Remusowi niespodziankę. Przyda mu się przyjazna dusza w czasie choroby.

                      Syriusz przełknął cisnące się na usta słowa sprzeciwu i podziękowania. Oczywiście, Jim rezygnował z rodzinnych Świąt ze względu na niego, ale z drugiej strony... jakże cudownie mogliby się bawić!... I ile zyskaliby czasu na rozwikłanie tajemnicy Lupina!

                    Wiedział, że będzie się za to nienawidził, ale uniósł podbródek, mierząc okularnika miękkim od wzruszenia spojrzeniem.

– Idziemy powiedzieć Remowi?

Przyjaciel pokręcił głową.

– Teraz pewnie śpi, a potem pójdzie do skrzydła szpitalnego. Powiemy mu po odbębnieniu popołudniowej części szlabanu w archiwum!

                 Black pozwolił, by jedyną odpowiedzią był głośny i niespodziewanie serdeczny śmiech Drocas Meadowes, na której kolanach kocur Gilberta właśnie kończył swój deser, złożony z korniczyny.


***


                      Szkolne archiwum było w rzeczywistości niewielkim, ponurym pomieszczeniem, które łatwo można by pomylić z komórką na miotły, gdyby nie piętrzące się pod sam sufit stosy wyblakłych notatek i uczniowskich odznaczeń. Po spacerze udekorowanymi korytarzami, pełnymi zielono-złotych girland i iskrzących się elfów oraz obiedzie i wypiciu gorącego kakaa przed gigantycznym kominkiem w Wielkiej Sali, wrażenie surowości i chłodu zdawało się tutaj jeszcze potęgować, a panujący półmrok sprawiał, że dzień zlewał się z nocą. Syriusz zmarszczył nos, wyczuwając specyficzny zapach kurzu, pergaminu i mahoniowego drewna. Może jednak ten szkolny chór nie był aż tak straszny, jak mu się jeszcze wczoraj wydawało...?

– Trevus Billy! – James triumfalnie wydobył z najbliższego stosu zardzewiałą odznakę dawnego prefekta Hufflepuffu, z głośnym brzdękiem rozrzucając przy tym całą resztę blaszanych tarcz. – Uratował szczura swojego kumpla przed niechybną śmiercią pod kopytami dwurożca! – Przeczytał z rozsypującego się w dłoniach skrawka pergaminu i zagwizdał z podziwem. – Niestety miesiąc później splamił honor, podtruwając nauczyciela eliksirów jego własną, błędnie przyrządzoną miksturą. Status w rubryce zasłużonych absolwentów, sklasyfikowany przez ówczesnego dyrektora, profesor Fidelię Flatwus, jako: „wątpliwy". Ja nie mam żadnych wątpliwości, a ty?

                    Syriusz zdobył się na słabe kiwnięcie głową. To jednak wystarczyło okularnikowi, który błyskawicznie rzucił odznakę wprost w jego brzuch.

– Orientuj się! – zawołał z wyrzutem. – I wyczyść ją! Zasługuje na honorowe miejsce w Izbie Pamięci!

– Mhmm... Która godzina? – Black rozejrzał się po pomieszczeniu w bezskutecznym poszukiwaniu zegara. Na szczęście przyjaciel nie rozstawał się ze swoim zegarkiem ręcznym, który wyglądał, jakby przetrwał co najmniej trzy apokalipsy, ale, jak utrzymywał jego właściciel, wciąż działał bez zarzutu.

– Pokazuje mi siedemnastą, czyli po wzięciu pod uwagę, że zazwyczaj trochę się spieszy, wychodzi jakaś piętnasta trzynaście – mruknął, przyciskając popękaną tarczę do okularów.

– CO?! To znaczy, że minęło dopiero pół godziny?! Byłem pewien, że już kończymy na dziś! – Syriusz bezwładnie osunął się po wąziutkim skrawku muru, pomiędzy kolumnami wyświechtanych notatek. Gdyby tylko dano mu taką możliwość, zaśpiewałby teraz solo wszystkie znane i nieznane sobie kolędy, byle się stąd wydostać. Niestety profesor Flitwick znajdował się obecnie kilka pięter wyżej, a profesor McGonagal zarekwirowała ich różdżki.

                     Chcąc nie chcąc, trącił więc nogą porozsypywane po podłodze odznaczenia. Jedno z nich wyróżniało się kształtem i barwą. Bez zbędnych emocji zacisnął na nim palce.

– Ej, Jimmy! – zawołał, podsuwając blaszkę i przyklejony do niej pergamin pod dogasający płomień pochodni. – Jakiś Tom Marvolo Riddle – Przetarł kciukiem po nieco wysuszonym już atramencie. – Prefekt, Prefekt Naczelny, najlepszy uczeń stulecia i zdobywca najwyższych ocen ze wszystkich sumów i owutemów... A poza tym kapitan ślizgońskiej drużyny quidditcha, honorowy członek Klubu Ślimaka, laureat międzynarodowego konkursu Magnumagii i najwybitniejszy prezes szkolnej Sekcji Pojedynków.

                      James oderwał się od grzebania w starociach i spojrzał mu przez ramię. Przez chwilę zezował na lśniącą platyną, siedmioramienną gwiazdę, a potem prychnął.

– To jakiś frajer! Mówię ci, Black, takie lizusy kończą na śmietniku historii! Wrzuć to gdzieś pod te papiery, żeby nikogo więcej nie spotkało nieszczęście czytania czegoś równie odrażającego!

Syriusz wykonał polecenie bez chwili zastanowienia.

– Naprawdę, gość musiał mieć niezłe kompleksy! – burknął jeszcze okularnik, wracając do przerwanej pracy, polegającej na robieniu większego bałaganu, niż początkowo tu zastali.

                    Black miał wrażenie, że minęły całe wieki, a na zewnątrz zapanował już mrok, kiedy wreszcie uporali się z pierwszą piramidą nudnych, nauczycielskich zapisków i mogli odzyskać różdżki. Oczy piekły go ze zmęczenia, a umysł spowijały ciężkie opary senności, mącące myśli i obezwładniające ramiona. Niemal żałował, że na potrzeby odbywania szlabanu, opiekunka Gryffindoru zwolniła ich obu z ostatniej w tym roku lekcji zaklęć. A przecież tak niedawno marudził, że Flitwick zażądał wypracowania na temat zaklęcia amortyzującego! Jak to się stało, że czynienie z kowadła przedmiotu, który po zrzuceniu z piątego piętra nie uszkodzi nawet rabatki z prymulkami, chłopcy uznali za niegodne swojego czasu? W porównaniu z porządkowaniem archiwum było to zajęcie co najmniej tak pasjonujące, jak mistrzostwa świata w quidditchu.

                      W desperacji z całej siły kopnął kolejną stertę kartoteki. Pojedyncze stronice wzbiły się w powietrze, tworząc nad ich głowami lekki przeciąg i opadając mu do stóp. Zamachnął się, by strzepnąć z buta jeden z irytujących świstków, ale zamarł z nogą zgiętą w kolanie. Zamrugał kilka razy, jakby liczył, że wszystko mu się przywidziało, a potem błyskawicznie sięgnął po pergamin. Obok bardzo starej notki biograficznej i niewyraźnego zdjęcia jednej z uczennic, Liselotte Gront, ktoś ołówkiem naszkicował złowrogi symbol Bractwa Caraid.

– Patrz, tutaj! – szepnął James, który natychmiast znalazł się u jego boku. – Wygląda na to, że pochodziła ze Szwajcarii!

Syriusz bezwiednie zacisnął palce na notatce, gniotąc jej brzegi.

– Urodzona w Thun, w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku – przeczytał. – Przeprowadziła się ze starszym kuzynem do Wielkiej Brytanii siedem lat później. Nazwana przez kolegów „dumą Ravenclawu"... – Umilkł, wbijając srebrne tęczówki w uśmiechniętą półgębkiem uczennicę na fotografii. Dziewczyna mogła mieć na niej jakieś czternaście lat i choć czas skutecznie zamazał fragmenty obrazu, nie ulegało wątpliwości, że posiadała trójkątną twarz o nieco wyzywającym wyrazie i przydługą, równo przyciętą, płową grzywkę.

– Jest coś o jakichś klubach i bractwach, do których przynależała? – upewnił się okularnik, niemal wyrywając mu z rąk pergamin.

Black ze świstem wypuścił powietrze z ust. Czuł, jak po jego ciele rozchodzą się fale dreszczy.

– Nie. Ten symbol musiał ktoś dorysować później. Nie sądzę, by zrobił to jakiś nauczyciel...

– Uczeń? – zaproponował Jim. – W ogóle, co robili członkowie tego klubu politycznych desperatów w naszym kraju i w naszej szkole?!

Mięśnie Syriusza spięły się nieznacznie pod atłasowym materiałem szaty. Przycisnął zmiętą notatkę do piersi.

– Może... smarkula. Smarkula będzie wiedziała!


***


                         Dormitorium chłopców było puste i skąpane w przytulnej ciszy zimowego zmierzchu – najwyraźniej Remus wciąż przebywał w skrzydle szpitalnym. Nie mogli więc poradzić się go, ani zapytać, czy widział gdzieś Aerię, po której również ślad zaginął. W samym Pokoju Wspólnym przebywała co prawda grupka rozchichotanych czwartoklasistów, ale żaden z nich nawet nie wiedział, kim jest Creswell-Swann, a co dopiero, gdzie poszła!

                     Syriusz czuł narastającą frustrację. Cierpliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną, teraz zaś krew wprost kipiała mu w żyłach.

– Znowu coś mędzicie? – zapytała retorycznie Dorcas Meadowes, zwracając wreszcie ich uwagę.

                    Zajmowała najbardziej wciśnięty w kąt, wyleniały fotel przed kominkiem, niemal wtapiając się w miękkie, brązowawe poduchy i najwyraźniej obserwując ich marne poczynania od dłuższego czasu.

– To boli, wiesz! – żachnął się natychmiast James, kurczowo łapiąc się za serce. – Szukamy koleżanki-maleństwa!

Dziewczyna uniosła brwi.

– Kogo?!

– Smarkatej – sprecyzował Syriusz.

– Aerii – wyjaśniła Lily, która właśnie zbiegła po krętych schodach, ciągnąc za sobą naładowany do granic możliwości kufer. – Widzę, że podjęłam mądrą decyzję, wyjeżdżając do domu – mruknęła i posłała w stronę chłopców znaczące spojrzenie. – Ekhm... baw się dobrze, Dor!

                 Okularnik wyszczerzył zęby i już otwierał usta, by coś odpowiedzieć, kiedy znad schodów rozległ się donośny głos Marleny:

– Lily, czy Josh wreszcie skończył się żegnać z Ashley?! Pociąg odjeżdża za pięćdziesiąt minut! Godzinę temu obiecał mi, że to zajmie chwilkę...

– Nigdzie go nie widzę!

                 Zamiast odpowiedzi McKinnon, usłyszeli tylko dudnienie butów na stopniach, a potem jej buzia i fragment dłoni, dzierżącej szczoteczkę do zębów, wychynęły zza ściany.

– Znając życie, będziemy jeszcze musieli odnaleźć ulubione trampki Gilberta, załadować sto grubych tomiszczy, które wypożyczyła sobie Cait i stoczyć dziką walkę z naszym kotem! Nie ma szans, żebyśmy zdążyli! – jęknęła, wymachując wściekle ręką. Wielki kleks eukaliptusowej pasty „Wiedźmia Śnieżyczka" zsunął się z włosia i wylądował na środku szkarłatnego dywanu, z miejsca tworząc na nim śnieżnobiałe odbarwienie. Gryfonka wydała z siebie okrzyk frustracji. – Jak ja ich wszystkich nie cierpię!

– Widziałaś Creswell?! – zapytał bez zbędnego wstępu Syriusz, wysuwając się do przodu, by zapobiec ewentualnym wątpliwościom co do swojej tożsamości. Marlena skrzywiła się na jego widok.

– Nie widziałam jeszcze nawet samej siebie w lustrze! – burknęła i bez słowa wspięła się z powrotem do dormitorium dziewcząt.

W tym samym momencie jednak, do pokoju wspólnego wpadł Gilbert.

– Ashley mówiła, że Aeria ostatnio ciągle się włóczy po korytarzu na naszym piętrze... Widywała ją na końcu, w okolicy obrazu obłąkanego druida! – oznajmił.

                    Black i Potter posłali mu zachwycone spojrzenie i rzucili się do portretu Grubej Damy. Za plecami usłyszeli jeszcze, jak chłopak odsuwa jakiś mebel.

– Czy ktoś widział może moje trampki? Tu leżały! – zawołał, a po chwili, wypełnionej głuchą ciszą, dodał – No, to może chociaż Kicika? Zawsze ucieka przed pociągami!

– Ostatnio natknąłem się na niego, jak drzemał w jednym z koszy na śmieci przy sali od eliksirów – podpowiedział mu któryś ze starszych Gryfonów.

               Syriusz jednak skupił się już wyłącznie na odnalezieniu tej irytującej smarkuli. Za każdym razem, gdy chcieli z Remusem, Jimem i Peterem porozmawiać o śledztwie, ona łaziła za nimi z miną skrzywdzonego jagnięcia, a ten jeden jedyny raz, kiedy faktycznie potrzebowali jej pomocy, postanowiła zniknąć! Nie zastali jej bowiem na korytarzu, ani przy wejściu do Wieży Gryffindoru, ani przy wspomnianym przez McKinnona obrazie, chociaż po drodze spotkali Josha i Ashley, którzy potwierdzili, że widzieli tam Gryfonkę dziesięć minut wcześniej. Jak na złość, wspomnieli też, że w okolicy wieży astronomicznej spotkali Petera.

– Był strasznie roztrzęsiony i was szukał – oznajmił Josh z poważną miną. – Mówił, że to bardzo ważne... że coś odkrył... Obiecałem mu, że jeśli was spotkam, to przekażę.

Krew uderzyła Syriuszowi do głowy.

– Nie teraz! – krzyknął. – To na pewno głupota, a my musimy pilnie znaleźć Aerię!

                   James pokiwał głową. Przepraszająco poklepał Ashley po ramieniu, a potem obaj wyminęli ją i McKinnona, niknąc za zakrętem, prowadzącym do obrazu ześwirowanego druida. Może coś przeoczyli i ta smarkata jednak tam siedzi?


***


                  – Niech to szlag! – ryknął Syriusz. Uderzył czołem we fragment pustej ściany, lekceważąc pełną zdumienia minę okularnika. Nie było jej. Nigdzie.

To. Do cholery. Niemożliwe!

– Dotarliśmy do ślepego zaułku, przyjacielu, ale istnieje pewne... wyjaśnienie... możliwość... – Potter, ostrożnie dobierał słowa, jednak z jakiegoś powodu Blackowi wydawało się, że jest bliski wybuchnięcia śmiechem. – Teoria, gdzie prawdopodobnie teraz przebywa Maleństwo. – Wskazał brodą odrapane drzwi, znajdujące się na samym końcu korytarza.

Syriusz aż się zakrztusił z oburzenia.

– Łazienka dziewczyn?! Nie ma mowy! – warknął.

James skłonił pokornie głowę, okraszając ten gest wyrozumiałym westchnięciem.

– W porządku. Nie naciskam – wymruczał łagodnie, jakby chciał okazać kamiennej posadzce pełne wsparcie. – ...Biedna mama Sixtusa! – westchnął ponownie, a potem jego czupryna na nowo powędrowała w górę. – Myślisz, że zrozumie, dlaczego nie mogliśmy rozwikłać zagadki śmierci jej syna? Że natrafiliśmy na taką przeszkodę? – Orzechowe, pełne troski oczy, zatrzymały się na oczach Blacka.

Syriusz wydał z siebie przeciągły jęk.

– WSPANIALE! Niech ci będzie! – wykrzyknął, jednym susem dopadając wejścia do toalety i szarpiąc za okrągłą klamkę.

                Stare, drewniane skrzydło o nieokreślonej barwie, otworzyło się gwałtownie, z impetem rąbiąc w ścianę. Chłopak nie zwrócił na to uwagi. Wychylił głowę, tak że jego czoło ledwo przekraczało próg pomieszczenia.

– Haaaalooo! Jest tu kto?!... Smarkatka?! – zawył, nieśmiało rozglądając się na boki. Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza. – Nikogo nie ma! – oznajmił z zachwytem okularnikowi, natychmiast cofając się na bezpieczną przestrzeń korytarza.

Jim zakrył twarz dłonią.

– Musimy się upewnić! Nie gniewaj się, ale sam siedziałbym cicho, gdybym usłyszał tak czarujące wezwanie od nieznajomego – mruknął.

– Och! – Syriusz usunął się skromnie w kąt. – W takim razie, popatrzę, jak to robią mistrzowie!

Potter prychnął i ruszył w stronę toalety.

– Co wy robicie?!

                       Zamarli obaj, słysząc za plecami znajomy głos. Black zacisnął powieki i zazgrzytał zębami, zupełnie niegotowy na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. W końcu jednak musiał je uchylić.

                    Vesper Silven przypatrywała im się z zażenowaniem i oburzeniem, wypisanym na wykrzywionej twarzy. Po policzkach Jamesa, który tkwił prawą stopą na różowawych płytkach łazienki, natychmiast rozlała się purpura.

– Bo my... my tylko... to... – wydukał, nagle bardzo zainteresowany szklanymi bombkami, lewitującymi pod sufitem. Wewnątrz każdej z nich ukryty był maleńki elf z latarenką. Teraz wszystkie latarenki zgodnie oświetliły twarz Pottera, a skrzydlate stworki przywarły do powierzchni naczynia, przyglądając mu się szeroko otwartymi oczami.

Syriusz z kolei przywarł do ściany, udając, że stanowi jej integralną część.

             Vesper zlekceważyła nieudolne próby tłumaczenia. Bez słowa wyminęła Gryfonów, weszła do łazienki i z hukiem zatrzasnęła drzwi, zaledwie cal od ich nosów. Po chwili usłyszeli wyraźny zgrzyt zamykanego zamka.

– Obawiam się – szepnął okularnik, wtulając się w mur obok Blacka. – że mogła źle zrozumieć nasze intencje.

Syriusz skrzywił się, jakby przyszło mu zjeść cytrynę.

– Ej! A może zapytamy Vesper, czy w środku nie zastała przypadkiem Aerii?!

                 Ta uwaga Jima sprawiła, że postanowił chwilowo wyrzucić z pamięci zaistniałą sytuację. Chwiejnym, powolnym krokiem ruszył wzdłuż ściany.

– Co ty wyprawiasz? – zainteresował się natychmiast Potter.

– Jej tam nie ma! – oznajmił mu dobitnie, stukając pięścią w jedną z kamiennych płyt. – Widzę tylko jedno wyjaśnienie tego zniknięcia, a jest nim tajne przejście!

Przyjaciel pokręcił głową.

– Tu nie ma żadnego przejścia. Przecież już dawno byśmy o nim wiedzieli!

                    Syriusz w duchu przyznał mu rację, ale postanowił się nie poddawać. Dwa razy pokonał trasę od łazienki dziewczyn, do obrazu, przedstawiającego druida.

Żeby tylko odnaleźć tę głupią dziewuchę! Gdzie ona mogła być?!...

                  Przemierzał wyznaczoną przez siebie samego drogę po raz trzeci, stukając w ścianę, w coraz to innych miejscach, gdy nagle, tuż przed nim, zmaterializowały się misternie rzeźbione, drzwi.

James, który koniec końców ruszył, by go wesprzeć, aż się potknął z wrażenia.

– Gdzie stuknąłeś?! – zapytał, podbiegając do niego i przyciskając nos do framugi.

Black przełknął ślinę. Zdawało mu się, że zza kamiennej ściany słyszy jakąś tęskną melodię.

– Dobre kilkanaście stóp wcześniej. Wejście nie pojawiło się przez moje stukanie... – szepnął.

                     Obaj wyciągnęli różdżki, a potem z pewnym wahaniem nacisnął klamkę, w kształcie lecącego ptaka. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, ukazując przestronną, wysoko sklepioną komnatę. Posadzkę wyściełał miękki, kobaltowy dywan, światło wpadało przez gigantyczne, strzeliste okna, umiejscowione po lewej stronie, a w kącie naprzeciwko wejścia stała solidna, rustykalna komoda, na której tkwiło czarno-białe zdjęcie jakiegoś mugolskiego żołnierza i drugie, kolorowe, przedstawiające zaniedbaną staruszkę. Pod fotografiami spoczywały zaś dwa białe kwiaty, których nazwy Syriusz nawet nie próbował odgadnąć. Jednak tym, co najbardziej go zszokowało, był wielki fortepian, ustawiony na środku pokoju i muzyka, która unosiła się w powietrzu, natychmiast przyprawiając go o ciarki wzruszenia. Była to najpiękniejsza melodia i najpiękniejszy, najbardziej eteryczny i delikatny głos, jaki słyszał w całym swoim życiu. Gdyby nie dostrzegł skulonej przy instrumencie, wątłej postaci, nigdy by nie uwierzył, że Aeria potrafi tak śpiewać. Nie usłyszała ich, więc wbrew sobie i gorączce, jaka jeszcze przed chwilą go trawiła, postanowił wykorzystać tę sytuację i nacieszyć się piosenką. Na szczęście James podjął chyba podobną decyzję, bo również milczał.


To tylko czystej rosy łzy,

To tylko słońca krople krwi,

Gwałtowny smutek przelotnego deszczu.

To tylko trwożny szept potarganych brzóz,

którym ciepły wiatr zapach nieba niósł,

Tylko ptaków bezpowrotne loty.



                     Smukłe palce tańczyły po czarno-białych klawiszach, a ciemnoniebieskie oczy wpatrywały się w śnieżną pustkę łąk za oknami. Aeria nie śpiewała. Ona płakała muzyką.


Promienia, co pogładził toń,

nikt już nie ukradnie,

Choćby milion zgasło słońc.


Nie lęka się deszcz łzy, ni czas, jak bije grom

Lato nie pamięta zim,

A zimy tylko śpią.


Zimy tylko śpią.



                  Nieprzyjemny zgrzyt przerwał magię tej chwili. Drobne dłonie zsunęły się nagle z instrumentu, a dziewczynka zerwała się z taboretu, jak spłoszony ptak. Jej blada zazwyczaj buzia, spłonęła rumieńcem, przy którym wcześniejsze zawstydzenie Jamesa wydawało się zaledwie lekkim zakłopotaniem. Gryfonka cofnęła się gwałtownie, wciskając plecy w najbliższy kąt komnaty, skąd posyłała im przerażone spojrzenie. Syriusz odchrząknął, godząc się z nagłym powrotem do szarej rzeczywistości.

– Cześć! Przyszliśmy cię o coś zapytać – oznajmił rzeczowo. Nie mógł pozwolić, by cokolwiek zdradziło, jak bardzo jej głos go wzruszył.

                Przez kilkanaście długich sekund Aeria jedynie poruszała bezgłośnie wargami, w końcu jednak udało jej się wykrztusić nieskładne zdanie.

– Jak... W jaki sposób...znaleźliście... mnie? – Wtuliła głowę we własne ramiona, jakby liczyła, że stanie się jeszcze mniej widoczna. – Przepraszam! Nie widziałam was... ja... tylko czasami, kiedy nikt nie słucha... wiem, to głupie!

– Maleństwo! – zawołał James, wypinając dumnie pierś. – Znamy wszystkie sekrety tego zamku! A poza tym całkiem nieźle śpiewasz. Powinnaś się zapisać do naszego chóru! Jeśli chcesz, mogę szepnąć w twojej sprawie słówko profesorowi Flitwickowi...

                 Syriusz poruszył się niespokojnie, ale w żaden sposób nie skomentował deklaracji przyjaciela. Postanowił też sobie nie reagować na panikę koleżanki. Lepiej, by myślała, że ich zniesmaczyła, niż zachwyciła. Nienawidził bycia pod wrażeniem. To spychało go na niewygodną pozycję istoty z nieco osłabioną siłą woli i miękkim sercem.

Nie posiadał miękkiego serca, wprost przeciwnie!

– Możesz sobie grać, nic nam do tego. Przyszliśmy tylko prosić cię o pomoc – oznajmił, uporczywie wpatrując się w ogień trzaskający w wielkim, kamiennym kominku za jej plecami.

              Lekceważący ton wprawił Aerię w jeszcze większą rozpacz. Zamrugała gwałtownie, opierając spojrzenie na nieco mniej naburmuszonym Jamesie – jedynej, przyjaznej, a przynajmniej neutralnej względem niej istocie.

– Ale... to moje m-miejsce – jęknęła cichutko. – Można wejść, tylko przemierzając korytarz wzdłuż ściany trzy razy i myśląc o... o moim miejscu!

                 Syriusz drgnął, zapisując w swojej pamięci te informacje, jednak nadal nie dał po sobie poznać żadnego większego zainteresowania. Tymczasem Jim jeszcze bardziej zadarł podbródek i niedbale poczochrał rozwichrzoną fryzurę.

– Jasne, że tak! – zawołał. – Myślałaś, że ukryjesz przed nami swoje miejsce? Wiemy wszystko, o wszystkim i o wszystkich. Wszędzie!

Gryfonka zwiesiła głowę, chowając się za łagodnymi puklami złocisto-brązowych włosów.

– Nie interesuje nas twoja twórczość – mruknął w końcu Black, po raz pierwszy odwracając się w jej stronę. – Zobacz, co znaleźliśmy w szkolnym archiwum! Może potrafisz powiedzieć, czy to całe bractwo obłąkanych działało kiedyś na terenie Hogwartu? – Podsunął jej pod nos zmiętą kartotekę Liselotte Gront, stukając palcem wskazującym w na wpół zatarty, dopisany ołówkiem symbol.

                Oczy Aerii otworzyły się jeszcze szerzej i Syriusz po raz pierwszy odnotował, że są tak wielkie, iż zajmują chyba połowę całej buzi.

– Hogwartu?! Nie, nic mi o tym nie wiadomo! – zawahała się. – Ja przecież nawet nie znałam dotąd nazwy tego klubu! Caraid nigdy nie rozprzestrzeniło się poza Szwajcarię, inaczej profesor Serafinowicz na pewno by o tym wspomniał... Z tego, co mówił pan Shackelbolt, upadło po kilkudziesięciu latach działalności! – Odważyła się spojrzeć mu w oczy. – Może ktoś stamtąd śledził tę dziewczynę aż tutaj?

                    Syriusz błyskawicznie uciekł wzrokiem od ciemnoniebieskich tęczówek. Nie lubił tej smarkuli, ale też nie chciał się na niej wyżywać. Tymczasem zalała go fala gorzkiego, chłodnego rozczarowania. Całe ich poszukiwania spełzły na niczym!

                 Schował ręce w kieszeniach szaty i podszedł do strzelistego okna. Pogrążony w ciemniejącym bezruchu świat na zewnątrz, zdawał się kpić z jego złości.

– Myślisz, że już w czasach szkolnych była ich członkiem? – mruknął, nie odwracając się nawet od pomalowanej mrozem szyby.

– Albo wytypowali ją na potencjalnego chętnego... – odpowiedział mu łagodny głos.

              Drgnął, gdy coś brutalnie uderzyło w klawisze fortepianu. Potter opadł ciężko na taboret i wymierzył niewinnemu instrumentowi zgrzytliwy cios.

– Cała nasza wyprawa spełzła na niczym! – Wypowiedział głośno dokładnie to, o czym Black chwilę temu pomyślał.

                Chciał się z nim zgodzić. Naprawdę chciał! Już otwierał usta, gdy jakiś ruch zmącił spokój zaśnieżonych błoni. Był to przede wszystkim długi łańcuch uczniów, zmierzających do szkolnych powozów, które miały ich zabrać na peron. Jednak po drugiej stronie, tuż przed wejściem do zamku, poruszał się chwiejnie jeszcze jeden drobny punkcik. Punkcik najpierw wysunął się nieco do przodu, a potem zamarł, jakby czekając, aż ostatni uczeń zniknie mu z oczu. Dopiero wtedy postanowił kontynuować swoją drogę.

                  Syriusz zmrużył oczy, by się upewnić, by nadać swojemu niepokojowi konkretny kształt i ciężar...

               Zdradziła go charakterystyczna fioletowa czapka, którą dostał od nich na ostatnie urodziny! Remus Lupin brnął niepewnie przez zaspy dziewiczego śniegu. Kulił się i słaniał, jakby był ranny, albo bliski omdlenia, ale wytrwale posuwał się do przodu, wprost do Wierzby Bijącej, którą Syriusz tyle razy z Jamesem próbował już spacyfikować!

              Tymczasem ich przyjaciel zatrzymał się tuż przed tym głupim drzewem i znalazłszy nieopodal jakiś porzucony badyl, dźgnął nim sękaty pień. Wierzba, która jeszcze przed chwilą usiłowała go dosięgnąć sprężystymi witkami, zastygła w bezruchu, dostosowując się do reszty krajobrazu... A potem opatrzony fioletową czapką punkcik, zniknął we wnętrzu poskręcanych korzeni.

– ...słyszysz? – Na samym dnie świadomości Syriusza zamajaczyło echo głosu Aerii. Nagle naszkicowana ołówkiem na jakimś starym świstku, kanciasta litera „P", wydała mu się całkowicie nieważna. Kątem oka dostrzegł Jamesa, wpatrzonego w sąsiednie okno. Musiał zainteresować się krajobrazem jakoś chwilę po nim.

– Nie – rzucił bezceremonialnie, odwracając się ku Gryfonce. – Musimy iść!


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro