Rozdział 20 ''Obietnice''

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                    – Nie chcę! – Lupin spróbował wyszarpnąć się z uścisku Jamesa i Syriusza, ale obaj jednocześnie popchnęli go z powrotem na szpitalne łóżko. – Nie jestem chory! Znaczy... nie bardziej, niż zwykle. Nic mi po skrzydle szpitalnym!

                       Odpowiedziały mu jedynie pobłażliwe miny przyjaciół i łagodne, ciepłe światło słońca, które przesączyło się przez blade witraże wysokich okien.

                     Oczy Blacka zwęziły się i przesunęły po wysoko sklepionym pomieszczeniu, najprawdopodobniej w poszukiwaniu szkolnej pielęgniarki. Na szczęście pani Pomfrey akurat gdzieś zniknęła. W przeciwnym wypadku, szanse Remusa na uniknięcie upokarzającego pobytu w tym miejscu, spadłyby do zera. Nigdy nie zostawał tutaj po przemianach, a tym bardziej pomiędzy nimi. Teraz zaś, kiedy towarzyszyli mu chłopcy, w ogóle nie wyobrażał sobie takiej opcji. Czuł narastające zażenowanie. Pragnął uchodzić przed nimi za kogoś zupełnie normalnego, kto będzie w stanie się w razie czego na coś przydać i kto mężnie znosi wszelkie przeciwności losu. Wystarczyło już, że jego wygląd zdradzał, w jak opłakanym stanie się znajdował. Nie musieli podkreślać tego wizytą w szkolnej lecznicy. Poza tym wnętrzności skręcały mu się boleśnie na samą myśl o śnie. Wiedział, że jeśli teraz ulegnie zmęczeniu, może przebudzić się zbyt późno. Nie. W czasie pełni księżyca Remus nigdy nie pozwalał sobie na sen poza Wrzeszczącą Chatą.

Korzystając z chwilowej nieuwagi kolegów, błyskawicznie zerwał się z miękkiego materaca.

– Musisz wypić jakiś eliksir na wzmocnienie i zdrzemnąć się chociaż godzinę, święty! – sapnął James, bez większego wysiłku udaremniając kolejną próbę ucieczki. – Nie spałeś poprzedniej nocy, a teraz też zamierzasz... balować. – Mrugnął zawadiacko okiem.

                     Lupin opadł ciężko na poduchy i przetarł bladą twarz pokaleczonymi dłońmi. Czuł, jak całe jego ciało sztywnieje w napięciu. Czy oni naprawdę nic nie rozumieli?!

– Jest już późno... – szepnął w końcu z rezygnacją. – Jeśli twardo zasnę...

– Przecież cię obudzimy na czas! – Syriusz posłał mu urażone spojrzenie, jakby ten fakt był najoczywistszą rzeczą pod słońcem. Zawtórowało mu cichutkie chlipanie, dobiegające zza parawanu na końcu skrzydła szpitalnego. – Wiesz, że możesz na nas liczyć. – dodał ciszej, lekceważąc osobliwe odgłosy. Przesunął się tylko, by swoją sylwetką zasłonić drzwi wejściowe i skrzyżował ręce na piersi. Wyglądał jak wyjątkowo nabzdyczony, elegancki ochroniarz w ekskluzywnym klubie. Tylko jego desperackie próby uniknięcia zalotnego spojrzenia Clelii Falcone, która wdzięczyła się z portretu nad szafką nocną, odbierały chłopakowi odrobinę powagi.

                     Remus jęknął cicho, walcząc z mącącą myśli falą zmęczenia i szczelniej owinął się pierzyną. Naprawdę zmarzł na balkonie Wieży Zegarowej, a powieki ciążyły mu niemiłosiernie po ostatnich wydarzeniach, ale bał się wypocząć i wstydził się siebie. Poza tym towarzyszyło mu niejasne przekonanie, że kiedy się obudzi, świat wróci do normy: do Jamesa i Syriusza wreszcie dotrze, czym jest likantropia, i obaj zachowają się tak, jak powinni od samego początku – odwrócą się od niego, uciekną i wydadzą jego sekret innym uczniom.

              – Zamierzasz na złość nam się nie wyspać? – warknął ponownie Black, nerwowo poruszając ramionami i odwzajemniając jego spojrzenie. Dopiero teraz Remus zdał sobie sprawę, że wpatruje się w przyjaciela niemal wyzywająco. Gwałtownie pokręcił głową, zaciskając powieki. Przecież powiedzieli mu, że ta straszna prawda nie robi na nich wrażenia! Przecież wciąż tu z nim byli!... Czy to jakaś wyrafinowana forma żartu z jego przypadłości? Czy zabawią się jego kosztem, zanim zdradzą ten sekret w całym Hogwarcie? A może po prostu ich pierwsza reakcja wynikała z niedowierzania, albo braku wyobraźni, na czym tak naprawdę polega ta choroba?! Syriusz na pewno to wiedział i teraz czekał na odpowiedni moment. Kiedy tylko Jim opuści ich na chwilę, powie Remusowi, co o tym wszystkim naprawdę myśli!

                – Nie, nie, jeszcze nie śpij przez chwilę, święty! – Okularnik wyciągnął ku niemu dłoń, w której dzierżył butelkę eliksiru na wzmocnienie, którą zdążył już wykraśc z szafki pani Pomfrey. – Musisz wypić przynajmniej trzy duże łyki! Potem możesz spokojnie zasnąć. – W iście rodzicielskim geście podsunął mu pod nos miksturę i wyciągnął lewą rękę, demonstrując wyraźnie trzy uniesione palce. Remus posłusznie chwycił naczynie i pociągnął łyk płynu. James pokiwał głową, najwyraźniej wreszcie zadowolony z jego posłuszeństwa. – Słońce zachodzi dziś o piętnastej czterdzieści. Obudzimy cię o piętnastej, żebyś ze spokojem mógł się przygotować i odprowadzimy cię do Wrzeszczącej Chaty!

Lupin zakasłał nagle, opluwając śnieżnobiałą pierzynę, zielonkawymi kropelkami.

                – Nie! Nie zbliżajcie się tam, to niebezpieczne! – krzyknął desperacko. Wystarczyło, że już ostatniej nocy niemal doszło do tragedii. Udało mu się wymusić na Syriuszu szczegółową opowieść, dotyczącą tamtych wydarzeń, a potem trzykrotne jej powtórzenie. Black przyznał więc, że razem z Jimmym weszli za nim do podziemnego tunelu, usłyszeli ryk wilkołaka, a potem zobaczyli go w oddali, w trakcie przemiany i natychmiast uciekli, gubiąc w panice pelerynę-niewidkę. Remus do tej pory czuł lodowate dreszcze, na samo wyobrażenie takiej sytuacji. Gdyby jego przyjaciołom nie udało się w porę wybiec na błonia, albo gdyby natrafili na w pełni już przemienionego wilkołaka, zdołałby ich bez problemu dopaść!

Tymczasem Syriusz jedynie prychnął lekceważąco.

– Nie przesadzaj! Dopóki nie wzejdzie księżyc, nie zaczniesz... lunatykować! – Udał, że nie widzi okularnika, wyszczerzonego w pełnym satysfakcji uśmiechu.

– I tak wam na to nie pozwolę! – mruknął Remus. Z trudem przełknął pikantny płyn i wreszcie dał za wygraną, pozwalając sobie na senne otępienie. Czuł, że jeśli teraz nie prześpi choć godziny, nie zdoła zmusić znękanego organizmu do ponownej wędrówki ku Wierzbie Bijącej. Przymknął oczy, zanurzając się w ciepłym i miękkim welonie snu. Gdzieś na krańcach gasnącej świadomości usłyszał jeszcze pisk uciechy portretu Clelii Falcone.

– Mogę was na bieżąco informować o wszystkim, chłopcy! Żaden ruch szkolnej pielęgniarki i żadne tchnienie pacjenta nie ujdzie mojej uwadze! – zaszczebiotała konspiracyjnie. – Cały czas jestem na posterunku!

                 Uśmiechnął się pod nosem. Mógłby przysiąc, że Black pozwolił sobie właśnie na krzywy uśmiech, przypominający bardziej grymas po zjedzeniu cytryny, bo po chwili dało się słyszeć jego ponurą odpowiedź:

– Na to liczymy, Clel! Tylko...

                    Syriusz nie zdążył jednak dokończyć zdania, bo w tym momencie rozległ się huk otwieranych drzwi, a zaraz potem pospieszne kroki szkolnej pielęgniarki, która uśmiechnęła się porozumiewawczo do nowego pacjenta, mrucząc, że zaraz się nim zajmie, po czym skierowała się wprost na drugi koniec sali.

– Już jestem! Na szczęście profesor Slughorn miał jeszcze w zanadrzu ostatnią fiolkę mikstury wyciszającej. Proszę to wypić! Zaraz zrobi ci się lepiej, Pettigrew!

Remus gwałtownie otworzył oczy i przeturlał się na drugi bok. James i Syriusz, bladzi jak ściana, nie zwrócili na to uwagi, rzucając się do ostatniego łóżka.

– PET! – krzyknął okularnik, odsuwając materiał parawanu tak zamaszyście, że podtrzymujący go stelaż zaskrzeczał i zachwiał się w proteście. Peter siedział skulony i drżący na śnieżnobiałym prześcieradle. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Na pucołowatej buzi lśniły rozmazane łzy, a wszędzie dookoła leżały rozrzucone kalendarze księżycowe, które jeszcze niedawno skrupulatnie uzupełniał.

– J-JIM! SYRIUSZ! NIC WAM NIE JEST! – wrzasnął przenikliwie na ich widok i, szlochając, rzucił się im w ramiona. Black skrzywił się jeszcze bardziej, kiedy chłopiec przytulił mokry policzek do jego twarzy, ale niezgrabnie poklepał go po łopatce.

– A dlaczego miałoby nam coś być? – zapytał, wznosząc oczy ku sklepieniu.

Peter bezceremonialnie wytarł twarz w jego szatę.

– Nie mogłem was znaleźć, a potem Aeria powiedziała mi... że poszliście na błonia! Byłem pewien, że natkniecie się... na... – Zawahał się, zerknął z przestrachem na Lupina, który natychmiast udał, że śpi, a potem sięgnął po najbliższą tabelę, uzupełnioną zaledwie w połowie. – Te daty... pokrywają się z datami zniknięć Remusa. To pełnie księżyca! – wyszeptał przesadnie cicho, przesuwając pulchnym palcem po kolejnych ilustracjach srebrnej kuli. – Ja... myślę, że on jest chory... chory na likantropię! – zakończył, smarkając głośno w chusteczkę, podsuniętą przez Syriusza.

                     Remus nakrył się kołdrą po same uszy, zostawiając sobie jedynie niewielki otwór na obserwację tej osobliwej sceny. Serce waliło mu w piersi, jak wściekły hipogryf, rwący się do lotu. A więc nawet Peter poznał już prawdę! Co z nią zrobi?...

– Czyli to o tym odkryciu chciałeś nam powiedzieć, kiedy szukaliśmy smarkatej! – zauważył cierpko Black. – Cóż... wybraliśmy pewniejszą drogę poznania prawdy, ale i tak należą ci się słowa uznania, Peter! Połączyłeś kropki jak rasowy Krukon!

– Co to za przedstawienie?! – Pani Pomfrey, która wcześniej taktownie oddaliła się do swojego gabineciku , umiejscowionego za ścianą, wychyliła się uznając, że najwyższy czas na interwencję. – Proszę nie denerwować pacjenta! Musi zażyć lekarstwo!

– Już nie jestem zdenerwowany, wszystko jest dobrze! – zapewnił Pettigrew, ale jego piskliwy głos i trzęsące się ręce wskazywały na coś zupełnie przeciwnego. W błękitnych oczach znowu pojawiły się łzy. Spoglądał na Jima i Syriusza niemal błagalnie, z powagą, której Lupin jeszcze nigdy u niego nie widział.

– Nie możecie go zostawić! – wyszeptał w końcu, z trudem przełykając ślinę. – Remus jest d-dobry!... Nie zostawajcie go!

– Ale gdzie niby mamy go nie zostawiać? – Okularnik bezradnie rozłożył ramiona. – Przecież on się nigdzie nie wybiera! Weź się w garść, Pet! Lepiej dajmy mu spokojnie spać. Chodź z nami!

                       Remus bardzo chciał zaprotestować, dać im znać, że wcale nie śpi, że czuje jedynie niewypowiedzianą wdzięczność i że może pójść z nimi, gdziekolwiek się wybierają, ale zanim udało mu się wydobyć jakiekolwiek słowa ze ściśniętego gardła, błogie ciepło i miękki ciężar pościeli wtopiły go wreszcie w upragnioną mgłę nicości.


***


                   – Hej, zwolnij trochę, Black! – wysapał James, zmuszając swoje nogi do nadludzkiego wysiłku i z trudem wciskając głębiej do kieszeni szaty wyrywającego się Ferdka. Wykałacząk, choć był miłośnikiem wszelkiego rodzaju aktywności, najwyraźniej postanowił zdystansować się od szaleńczego biegu właściciela i zażyć odrobiny swobody na środku zaśnieżonych błoni.

Syriusz westchnął z irytacją, zatrzymał się i odwrócił w ich stronę.

– Co jest?! – warknął. – Jeśli chcemy zdążyć przed obudzeniem się Remusa, nie możemy się tak wlec!

                    Okularnik nie mógł zlekceważyć dziwnego kontrastu, jaki rysowała czarna sylwetka przyjaciela, na tle olśniewająco białych pól. Od rana nieboskłon zdążył już nieco się zamglić, rozsypując dookoła kolejną porcję miękkich płatków śniegu. Black wyglądał więc niczym jakaś mroczna, wyjątkowo niezadowolona zjawa. Karlotta, która posłusznie wtulała się w jego ramię i do tej pory nawet nie drgnęła, tylko potęgowała to wrażenie.

James szybko otrząsnął się jednak z refleksji i spróbował przywołać na twarz skruszony wyraz.

– Peter nie nadąża – wyjaśnił automatycznie.

                      To nie tak, że kłamał. Pettigrew rzeczywiście został mocno w tyle, popiskując i sapiąc, jakby miał zaraz wyzionąć ducha, ale, gdyby był zupełnie szczery, musiałby przyznać, że choć bardzo lubił sport, brnąc przez lodowate zaspy, sam też ledwo dawał radę doganiać Syriusza. Dolna część jego szaty przemokła zupełnie, boleśnie szczypiąc mrozem w łydki i odbierając czucie w palcach, a fakt, że mieli za sobą nieprzespaną noc i zaledwie jeden nędzny posiłek, składający się z pośpiesznie wepchniętych do ust pasztecików dyniowych oraz kilku łyków gorącej czekolady, nie ułatwiał sytuacji.

                Black był jedyną osobą, która nie tylko nie zdradzała teraz najmniejszych oznak zmęczenia, ale wprost emanowała przerażającym uporem i determinacją, jakby jakaś tajemnicza energia skumulowała się w jego ciele. James nauczył się już, że jest to zwykły stan, kiedy przyjaciel wpadał na jeden ze swoich „genialnych" pomysłów.

               Tak. Syriusz był człowiekiem czynu. Jego zdolności do wyrażania emocji znajdowały się na żenującym poziomie – może właśnie przez to, od czasu odkrycia tajemnicy, prawie wcale nie odzywał się do Świętego – ale potrafił je natychmiastowo przekuć w konkretne aktywności. James wiedział, że głuche, nieprzyjazne pomruki przyjaciela mówią w tym przypadku: „Martwię się", jego obłąkańczy pośpiech: „Nie pozwolę Lupinowi cierpieć ani sekundy dłużej, niż jest to konieczne", a samo podjęcie inicjatywy: „Kocham Remusa i zrobię wszystko, by mu pomóc". Syriusz nie pozwalał sobie (ani im – trzeba to szczerze przyznać) na luksus jedzenia czy snu, dopóki nie wymyślił jakiegoś rozwiązania problemu i nie wprowadził go w życie. Zmuszenie do wizyty u gajowego okularnika, który raczej nastawiał się na towarzyszenie Sztywniakowi aż do przemiany, i Pettigrew, który w ogóle jeszcze nie zdążył otrząsnąć się z histerii, miało być właśnie takim „cudownym" rozwiązaniem problemu.

Plan – desperacki i ryzykowny.

Sukces – wątpliwy.

Wykonanie – jak dotąd fatalne.

                 Potter szczelniej owinął się więc przemoczonym już szkolnym płaszczem i, przypominając sobie, jak bardzo uwielbia tego arystokratycznego głupka, z szerokim, podekscytowanym uśmiechem ponownie ruszył naprzód.

– Najwyżej Pet dotrze z opóźnieniem – mruknął ugodowo, zmuszając zdrętwiałe z zimna stopy do ponownej wędrówki.


                       Milczeli przez resztę drogi, dopóki ciepły, chybotliwy blask ognia w kominku nie rozlał się z okien chaty pod ich nogami. Przez chwilę stali tam bez słowa, jakby pozwalając sobie na ostatnie zawahanie.

– To jedyna szansa – szepnął Syriusz, wpatrując się roziskrzonym wzrokiem w solidne, dębowe drzwi. – Przeglądanie książek nic nie daje. Nie mam innego pomysłu.

– Trzeba to rozegrać szalenie delikatnie... Subtelnie zagaić temat... – zgodził się James. – Ja będę mówił! – dodał pokrzepiająco.

Skrzywili się obaj, gdy za ich plecami rozległ się zgrzytliwy pisk Petera.

– J-już jestem, chło-oo-paki! – wydyszał blondyn po minucie walki o oddech. – Co mam robić?

                 Pettigrew wyglądał chyba jeszcze gorzej, niż w skrzydle szpitalnym. Czerwono-żółty szalik Gryffindoru zwisał mu smętnie z ramienia, zlewając się ze wściekłą czerwienią zmarzniętych, pulchnych policzków, a przemoczona do ostatniej nitki szata, biła po oczach plamami i dziurami, które nie pozostawiały wątpliwości, że jej właściciel przewrócił się po drodze co najmniej raz.

Syriusz pozwolił sobie na ciężkie westchnięcie.

– Nic. Po prostu bądź obok – wymamrotał, a potem zwrócił się do Jamesa. – Ty pukasz, ja mówię! – oznajmił stanowczo.


***


           – Kogo tu bahanki niosą!... Do licha!... Suń się, Kieł!

            Drzwi chatki uchyliły się tylko odrobinę, ale i tak w ich twarze uderzyła gwałtownie fala gorąca, kąsając napiętą od zimnego powietrza skórę. Peter rozdziawił buzię. Całe szczęście, że Syriusz kazał mu być cicho, bo w tej chwili i tak nie potrafiłby sformułować żadnego zdania. Rubeus Hagrid zazwyczaj słynął z gościnności i, zdawało się, że tak jak cała reszta Hogwartu, wyjątkowo polubił Jamesa. Dlaczego więc w wąskiej szparze pojawiło się tym razem jedynie czarne jak żuk oko? Dlaczego z wnętrza, obok zachęcającej woni korzennych przypraw i herbaty, dało się wyczuć odór zgnilizny, a obok zachwyconego szczekania psa, słychać było ciche rzężenie? CZY MĘŻCZYZNA UKRYWAŁ JAKIEŚ ZWŁOKI?! Nie. To niemożliwe! Zwłoki by nie rzęziły...

            Peter zganił się w myślach za swoją chorą wyobraźnię, podsyconą ostatnimi wydarzeniami w zamku i skupił się na rozpaczliwym wdychaniu mroźnego powietrza. Nie chciał spanikować przed przyjaciółmi, którzy najwyraźniej nie zauważyli niczego niezwykłego, a przynajmniej nie dali tego po sobie poznać.

– Rubeus Gajowy Olbrzym! – James uśmiechnął się szeroko, kładąc dłoń na klamce, ale taktownie na nią nie naciskając.

Niewielki fragment twarzy Hagrida, który mogli dostrzec, pokrył się nagle przedziwną mieszaniną bieli i czerwieni.

– Och!... Och, to wy! – Olbrzym rozejrzał się panicznie na boki, jakby myślał, że ukrywają gdzieś w pobliżu cały oddział szpiegów.

– Wpuścisz nas? Przyszliśmy prosić o pomoc – mruknął beznamiętnie Syriusz, widocznie zbyt skupiony na swoim zadaniu, by przejmować się jeszcze niecodziennym zachowaniem gajowego.

Mężczyzna odchrząknął, odpychając nogą Kła, który próbował przecisnąć się przez wąską szczelinę, by powitać gości.

– Czy to coś pilnego? – wydukał w końcu. – Nie zrozumcie mnie źle... naprawdę się cieszę, że odwiedziliście starego Hagrida, dziecioki, ale... chwilowo jestem dość zajęty... – Peter zauważył, że brwi Jamesa marszczą się podejrzliwie, więc sobie również pozwolił na podejrzliwy grymas. – Może... może przyjdźcie w piątek, co? – ciągnął olbrzym, powoli przymykając drzwi, tak że teraz w polu widzenia znajdował się wyłącznie kawałek jego kędzierzawej brody. – Zapraszam na herbatkę! W piątek wieczorem!

                  Pettigrew skulił się z rezygnacją, pewien, że cały plan – chociaż prawdę mówiąc wcale nie znał tajemniczego planu Syriusza – właśnie zakończył się fiaskiem. Był już gotowy, by wrócić do zamku i nawet zdążył się nieco wycofać, gdy okularnik odzyskał swój zwykły rezon.

– Hej, nie wygłupiaj się, Hagridzie! – krzyknął, krzyżując ramiona na piersi i mrużąc oczy. – Zbywasz nas?! Spójrz na mnie! – Wskazał dwoma palcami na swoje orzechowe, iskrzące się ekscytacją tęczówki. – Mi możesz wszystko powiedzieć! Jestem tu dla ciebie. Słucham! – zapewnił gorliwie, zbliżając prawe ucho do szpary w drzwiach, jak jakiś królewski zaufany doradca, oczekujący makabrycznego wyznania.

Hagrid jęknął cicho i zrobił dwa kroki w tył.

– Przyjdźcie w piątek! – powtórzył. – Dziś nie mogę!

                Elegancki but Syriusza, który musiał kosztować więcej niż wszystkie szaty Petera razem wzięte, znalazł się nagle w futrynie, a ciężkie, drewniane skrzydło drzwi uderzyło w niego z pełnym impetem, czyniąc w miękkim, czarnym zamszu szpetne wgłębienie. Oko gajowego ponownie pojawiło się w ich polu widzenia, rozszerzone od nagłego strachu.

– Przepraszamy, ale to nie może czekać – oznajmił Black. Spokojnie, kulturalnie, ale z niewzruszoną pewnością siebie, wyćwiczoną latami manierą arystokratycznego towarzystwa. – Mój zwierzak może nie przeżyć do jutra!

Peter i Hagrid jednocześnie wciągnęli ze świstem powietrze.

– Z-zwierzak? – wychrypiał gajowy, z trudem przełykając ślinę.

– Zwierzak? – powtórzył Peter, zanim zdążył ugryźć się w język. Nagłe, ostrzegawcze spojrzenie Jamesa sprawiło, że pozostałe pytania i cisnące się na usta okrzyki zdumienia, utknęły mu w gardle, wywołując atak histerycznego kaszlu.

              Jakież to było genialne, wyrafinowane zagranie! Chłopiec patrzył z podziwem to na wyraźnie wahającego się, zmartwionego olbrzyma, to na niewychodzącego ani na moment z roli, onieśmielająco opanowanego Syriusza. Nie miał zielonego pojęcia, dokąd to wszystko zmierza, ale doskonale zdawał sobie sprawę z intelektualnego kunsztu swoich przyjaciół. Postanowił więc im zaufać i siedzieć cicho.

             – Karlotta jest od kilku dni bardzo osowiała – przyznał cicho Black. Och, przecież Karlotta zawsze była osowiała! – Próbowałem już wszystkiego i nic. – To raczej Jim próbował wszystkiego, i to nie żeby ją pobudzić, tylko zaprzyjaźnić z Ferdkiem! Wiem, że znasz się na magicznych stworzeniach, jak nikt inny, Hagridzie... – Tu Syriusz pozwolił sobie na dramatyczne załamanie głosu, a Peter nie mógł wyjść z szoku. Do tej pory przyjaciel nie wykazywał nigdy talentu aktorskiego. Każdy, na kogo się zezłościł i kogo nie darzył sympatią, doskonale o tym wiedział. Black wręcz gardził salonowymi gierkami swojego otoczenia, a jego pozbawione subtelności uwagi i gesty sprawiały, że chłopiec uważał go za wręcz przerażającego, trzymając się zawsze bliżej Remusa i Jamesa. Teraz jednak ten sam Syriusz brzmiał tak przekonująco, że Peter przez sekundę sam się zawahał, czy z Karlottą wszystko w porządku.

                Po długiej chwili ciszy drzwi uchyliły się nieco bardziej, odsłaniając drugie oko, splątane włosy i kawałek przysadzistego brzucha gajowego. Wielka, jak pokrywa od kosza na śmieci dłoń, szarpnęła za zabezpieczający zamek łańcuch.

– A niech to! Wejdźcie!... Usiądźcie przy stole, zaraz naleję wam korzennej herbaty!

                Woń zgnilizny uderzyła w nozdrza Petera ze zdwojoną siłą, kiedy tylko przekroczył próg. Zakręciło mu się w głowie, a dyniowy pasztecik, który James wepchnął w niego dwie godziny temu, podszedł mu do gardła. Kątem oka dostrzegł, że Black marszczy lekko nos, ale trwało to jedynie ułamek sekundy, bo niemal od razu chłopakowi udało się przywrócić na twarz obojętną minę i, najwidoczniej przekonany, że nikt tego nie zobaczy, przyjaźnie podrapał oszalałego ze szczęścia Kła za uszami.

                Peter rozejrzał dookoła. Na pierwszy rzut oka chatka gajowego niewiele się zmieniła. Na podłodze rozciągały się dywaniki ze skór dzików, wielka kusza wisiała na ścianie, a w kącie izby postawiono wyjątkowo krzywą choinkę. Hagrid porozwieszał na drzewku to, co udało mu się znaleźć w lesie – orzechy, żołędzie, owoce jarzębiny i ostrokrzewu, kawałki zgubionych poroży zwierząt i kłębki białego futerka. Tylko jedna ozdoba zdecydowanie wyróżniała się spośród pozostałych. Był to przepiękny, śnieżnobiały motyl o półprzeźroczystych skrzydełkach, opatrzonych misternymi wzorami, na podobieństwo tych malowanych przez mróz na szybach. Motyl co jakiś czas podrywał się do powolnego, eterycznego tańca wokół choinki, obsypując zielone gałązki połyskliwym, srebrzystym pyłem.

– Piękny prawda? – wymruczał olbrzym, podążając za wzrokiem Petera. Uśmiechnął się z rozczuleniem i pokręcił głową, jakby wzruszenie odebrało mu na chwilę głos. – To prezent! Jeszcze nigdy nie dostałem tak pięknego prezentu! Sama go dla mnie zrobiła! – Kilka łez spłynęło mu z rumianej twarzy, niknąc w zmierzwionej, czarnej brodzie.

– Kto? – zapytał z zaintrygowaniem James, zupełnie nie przejmując się doniosłością chwili.

Hagrid przetarł oczy, ponownie skupiając uwagę na wielkich kubkach i kipiącym na palenisku naparze.

– Ta mała Evans – szepnął. – Niech mnie kule biją, jej czary to czysta poezja! Powiedziała, że... że mam już cudownego psa i brakuje mi tylko jakiegoś świątecznego zwierzaka... Takiego, które sprawi, że poczuję piękno Bożego Narodzenia i będę wiedział, że ona o mnie pamięta, kiedy wróci do domu... – Pojedynczy szloch wstrząsnął jego ciałem, a potem po izbie rozeszło się donośne pociąganie nosem.

          James posłał Syriuszowi kolejne, karcące spojrzenie z cyklu: „Ty też byś potrafił to zrobić. Dlaczego o tym nie pomyślałeś?!" , ale Black jedynie wzruszył ramionami, krzywiąc się, jakby ktoś kazał mu przełknąć cytrynę.

             Peter skorzystał natomiast z chwili nieuwagi mężczyzny, by jeszcze raz poszukać źródła obrzydliwego zapachu. Dopiero w tej chwili zorientował się, że ogień w kominku bucha niezwyczajnym, intensywnym żarem, a gajowy co chwila dorzuca doń więcej drewna, chociaż w chatce już niemal nie było czym oddychać. Mimo że jeszcze kilka minut temu chłopiec błogosławił rozkoszne ciepło, które rozchodziło się łagodnie po jego zmarzniętych kończynach, teraz poczuł strużki potu, spływające mu po czole i plecach. Tym, co przeraziło go jednak jeszcze bardziej, był podłużny, przypominający kształtem ludzkie ciało kokon koców i kołder, umiejscowiony w kącie, tuż przy palenisku.

             Otworzył usta, by zadać pytanie, nagle zupełnie obojętny na fakt, że postępuje wbrew instrukcjom Syriusza, kiedy Hagrid go uprzedził, z trzaskiem stawiając przed nimi ogromne kubki, wypełnione parującą cieczą. Peter postanowił ukryć siną ze strachu buzię za swoim naczyniem. Na szczęście miało ono wielkość wiaderka, więc zrobił to z łatwością. Starał się tylko nie myśleć o osobliwym zdobieniu – żółtych grochach, wymalowanych na wściekle czerwonym tle – które pewnie idealnie komponowało się w tej chwili z jego żałosną aparycją.

– Musisz mi pokazać swoją pupilkę, Syriuszu. – Gajowy sam osunął się ciężko na ostatnie wolne krzesło. – Powinienem mieć jeszcze gdzieś w szafce krople wzmacniające dla sów i kocie pigułki... chyba że mówimy o szczurze albo płazie?... Czy Karlotta je normalnie? Jeśli tak, to bardzo dobrze! Może jej choroba nie jest tak poważna, jak myślisz...

              Black odchrząknął z zakłopotaniem. Sięgnął dłonią do swego ramienia, odsuwając kurtynę kruczoczarnych włosów i chwytając obojętną na wszystko „pupilkę".

– Właściwie to mowa o niej! – mruknął, kładąc stworzenie na stole. – James ma taką samą... to znaczy... samca... i on zachowuje się zupełnie inaczej!

            Potter podskoczył, jakby ktoś nagle wywołał go do tablicy i z szerokim uśmiechem zademonstrował olbrzymowi Ferdka, wydobywając go z kieszeni szaty i unosząc do światła za jedno z wściekle wierzgających odnóży.

              Hagrid oniemiał. Rozdziawił szeroko usta i pochylił się bliżej nad Karlottą. Po jego obliczu rozlała się komiczna mieszanina bezgranicznego zachwytu i skrajnej ekscytacji.

– Cholibka! – wykrztusił. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! Co to za gatunek?!

– To... właściwie...

– To wykałacząk! – oznajmił natychmiast James, nie dając Syriuszowi czasu do namysłu.

Black westchnął.

– To dzieło Jima – wyznał po prostu. – Mój świąteczny prezent z zeszłego roku. Nieudana transmutacja w pająka, czy coś...

– Jak możesz tak mówić! – James aż się zachłysnął z oburzenia. – Ferdek i Karlotta są bardzo udani!

                Peter nie odrywał wzroku od Hagrida, którego wielkie dłonie z najwyższą delikatnością ujęły cienki tułów stworzenia. Głęboko osadzone, czarne oczy zalśniły od łez.

– Niezwykłe! Przepiękne! – Gajowy przesunął palcem po poruszających się niemrawo nóżkach zwierzątka. – James, przecież ty stworzyłeś zupełnie nowy gatunek! To nowa era w transmutacji, to...

– No wiem! – przyznał skromnie okularnik. – Uwierzysz, że profesor McGonagall ukarała mnie za to dodatkowymi lekcjami?! Od początku jej mówiłem, że Ferdek to cud nowego życia!

– Jak myślisz, co jej jest, Hagridzie? – wtrącił się znowu Syriusz, najwyraźniej próbując sprawić, by rozmowa wróciła na właściwe tory. – Ferdek, jak widzisz, zachowuje się zupełnie inaczej...

– Bo ma inny temperament! – James z trudem wcisnął własnego, wyrywającego się wykałacząka z powrotem do kieszeni.

                 Olbrzym nie odpowiedział. Zamiast tego ponownie potarł grzbiet stworzenia palcem, co sprawiło, że Karlotta naprężyła się lekko, jak kot pod wpływem pieszczot, i leniwie przeturlała się na prawy bok. Okularnik mrugnął do przyjaciela okiem i, biorąc duży wdech, otworzył usta. Ostrzegawcze spojrzenie Blacka, niemal krzyczące: „Jeszcze nie teraz!", sprawiło jednak, że niechętnie je zamknął. Syriusz, z naprawdę po mistrzowsku udawanym zmartwieniem, zbliżył twarz do Karlotty, obdarzając gajowego płaczliwą miną.

               Peter poczuł się całkowicie skołowany. Nie miał pojęcia, do czego zmierzają przyjaciele i mógł mieć tylko nadzieję, że cokolwiek robią, pomoże to Lupinowi. James wydawał się ostatnio szczerze zdezorientowany, kiedy Peter poprosił go, by nie porzucał Rema... Gdyby chcieli mu zaszkodzić, zrobiliby to chyba od razu...?

              Nie wiedząc, co uczynić z trzęsącymi się nerwowo rękoma, zacisnął je na pękatym, czerwonym kubku i wysiorbał łyk naparu. Herbaciany aromat i przyjemne, korzenno-malinowe nuty pomogły mu się uspokoić, oddalając nieco od nozdrzy wszechobecną cuchnącą woń. Grzaniec gajowego był zdumiewająco pyszny. Kieł szczeknął z dezaprobatą, owijając się wokół nóg Black, jak najdalej od niemiłosiernego żaru ognia w kominku.

– Od jak dawna Karlotta jest taka osowiała? – zapytał Hagrid. – Czy ona je regularnie?

– Tak. – Syriusz wykręcił dłonie, strzelając palcami. – Dajemy im sowie przysmaki. Osłabła jakieś...dwa tygodnie temu? Tak mi się wydaje.

               Olbrzym zagwizdał, nie dostrzegając kolejnego ostrzegawczego spojrzenia, które chłopiec posłał zniecierpliwionemu okularnikowi.

– Nie sprawia wrażenia chorej... Mówisz, że ma już roczek? Większość pająków żyje około trzech lat. Coś o tym wiem.

Tym razem Syriusz szczerze się zaniepokoił. Peter niemal usłyszał, jak wszystkie jego mięśnie się napinają.

– To znaczy, że za dwa lata ona... ona zdechnie? – wymamrotał, przerywając uspokajające głaskanie Kła po brzuchu.

Gajowy zachichotał.

– Nie wydaje mi się! Skoro to efekt zaklęcia transmutacyjnego, może żyć tak długo, jak osoba, która je rzuciła. Dopóki ten ktoś nie cofnie czaru, albo sam nie umrze... Słuchajcie, nie jestem odpowiednią osobą, żeby się zająć tym zwierzątkiem. Ja... – Zaczerwienił się po same uszy, nerwowo zerkając, na opartą o fotel różową parasolkę. – Nie jestem wystarczająco wykształcony. Potrzebujecie bardziej psor McGonagall niż mnie...

– Czytałem gdzieś... – Black uniósł głos, gdy Hagrid zaczął się podnosić z krzesła, a potem przez chwilkę przemielił w ustach kolejne słowa, zanim je wypowiedział: – Że pająki mają bardziej wyczulone zmysły... trochę jak wilkołaki w czasie pełni. Jeśli pojawi się zbyt wiele intensywnych bodźców może dojść do przeciążenia i chorują... Nie znalazłem jednak informacji, co trzeba wtedy zrobić, by przywrócić takiemu wilkołakowi zwykłą, ludzką świadomość. Pewnie na pająka zadziałałby ten sam sposób...

                Peter gwałtownie wstrzymał oddech, obserwując, jak brwi olbrzyma marszczą się, a jego ciało ponownie opada na rozklekotane już nieco krzesło. Nawet James po jego prawej stronie zdawał się zastygnąć w bezruchu.

– Musicie zrozumieć, dziecioki, że wilkołakowi w czasie przemiany nie da się w żaden sposób pomóc – mruknął cicho mężczyzna, pocierając nerwowo brodę. – Likantropia jest nieuleczalna i nieodwracalna. Nie wiem, gdzie czytałeś o jakimś rozwiązaniu, ale...

– Och! Tam mogło nie być nic o rozwiązaniu! Pamiętam tylko porównanie do pajęczych zmysłów! – żachnął się Syriusz pozornie beztroskim tonem, choć Peter wyczuł, że pobrzmiewa w nim nuta rozpaczy.

– To bardzo dziwaczne porównanie! Racja, wilkołaki mają wyczulone zmysły, ale przede wszystkim nieznany żadnemu innemu stworzeniu szaleńczy głód, który tłumi resztki ludzkiej świadomości. Jedyne, co można zrobić, to w czasie pełni księżyca jak najbardziej oddalić się od nich i wrócić, kiedy wszystko się skończy, by opatrzeć ich rany... – Hagrid zasępił się, popijając solidny łyk herbaty, jednak zaraz jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. – Ale wątpię, żeby Karlotta cierpiała na coś takiego. Powinniście porozmawiać z psor McGonagall. Mi się widzi, że jeśli normalnie je, wystarczy podawać tylko krople wzmacniające do picia i wszystko powinno wrócić do normy...

– O nie! I jak mu teraz pomożemy?! – Peter zdusił szloch, kiedy tylko ten niechciany okrzyk opuścił jego usta. Z przeciwnej strony stołu Syriusz posłał mu spojrzenie, zdolne mordować. Skulił się pod naporem czystej wściekłości, jarzącej się w srebrnych tęczówkach i zamrugał gwałtownie powiekami, by odgonić niechciane łzy. Potem się rozklei. Teraz musiał jakoś uratować sytuację! Wziął więc chwiejny oddech i wydukał:

– To znaczy... jej. J-jak my jej teraz pomożemy?! Hagridzie, czy jesteś absolutnie pewien, że nie istnieje żaden sposób?

                   Zanim ktokolwiek zdążył udzielić odpowiedzi, z kąta izby, a konkretniej z umiejscowionego obok kominka kokona koców, dobiegło znajome rzężenie. Pettigrew oblał się herbatą, po którą w panice sięgnął. Gorąca ciecz popłynęła mu po dłoni i zniknęła za rękawem szaty.

– To nic takiego, naprawdę... sklątki tylnowybuchowe mają okres godów i...

                 Olbrzym nie skończył nawet mówić, gdy James znalazł się obok tajemniczego zawiniątka i zdecydowanym, błyskawicznym ruchem zsunął kilka warstw materiału. Tkaniny upadły na ziemię, ukazując wielką jajowatą bańkę. Odór zgnilizny, który dotąd był dokuczliwy, teraz całkowicie zamroczył Petera, wywołując odruchy wymiotne i rozsnuwając dookoła kłęby granatowych oparów.

– JAMES, NIE! ODSUŃ SIĘ OD NIEGO, TO NIEBEZPIECZNE! – ryknął Hagrid, zrywając się na równe nogi. Przewrócone krzesło z hukiem potoczyło się pod ścianę.

                Peter zakaszlał, a kiedy znowu otworzył oczy, Syriusz już stał u boku okularnika, z różdżką wyciągniętą w gotowości.

Mężczyzna dopadł chłopców jednym susem, odciągając ich na drugi koniec pomieszczenia.

– Rubeusie Gajowy! – W głosie Pottera pobrzmiewała mieszanina strachu i podziwu, ale jednak przede wszystkim podziwu. – Co to za robal?!

               Peter uznał, że to dobry moment, by zebrać się na odwagę i podejść bliżej, w celu pogłębionej analizy wizualnej zagadkowego obiektu. Ledwo udało mu się wychylić buzię zza ściany niebieskiego dymu, pożałował, że to zrobił.

               Bańka nie była pusta. Stanowiła najwyraźniej rodzaj dziwacznego akwarium dla stworzenia, znajdującego się w jej wnętrzu. Dla potwora znajdującego się w jej wnętrzu – poprawił się w myślach. Zwierzę miało wielkość połowy ciała Petera i przypominało osobliwą krzyżówkę gigantycznej stonogi ze skorpionem i chrabąszczem. Długi, segmentowany odwłok wieńczył ostry jak brzytwa szpikulec, a w okolicy czterech par czułek, zakończonych okrągłymi oczkami (jak u ślimaka!) tkwiły niewielkie, pocierające się o siebie szczypce. To właśnie one wydawały dźwięk, który Peter określił początkowo jako „rzężenie". Cielsko „robala" było ciemne, twarde i lśniące niczym najprawdziwszy obsydian.

                   Jim, teraz już zdecydowanie zachwycony, wykonał kilka kroków w przód, ale Hagrid jeszcze silniej przyciągnął go do przeciwległej ściany.

– Nie zbliżajcie się – powtórzył, a Peter zauważył, że głos mu wyraźnie zadrżał. – Może ukąsić, jeśli poczuje się zagrożony. Nie powinieneś był go odkrywać, James. Zmarznie!

– ZMARZNIE! – powtórzył szyderczo Syriusz, wielkimi oczami przyglądając się, jak olbrzym starannie okrywa magiczne akwarium.

Gajowy westchnął, mierząc ich dla odmiany pełnym strachu, ale i wyzwania spojrzeniem.

– To gzinek neutros – wyjaśnił cicho. – Bardzo rzadki okaz. Ludzie tępili je latami, bo wydają się takie przerażające i śmierdzą... Ale one nie są niebezpieczne... Nie bez powodu! – Rozciągnął ramiona wzdłuż zawiniątka, jakby odruchowo chciał chronić swojego podopiecznego. – Mogą pieruńsko boleśnie ukąsić, to prawda... nawet lekko porazić prądem, jeśli poczują się zaatakowane, ale nic bezpośrednio zagrażającego życiu! Są niezwykłe!

– Taaa, widzę! – wtrącił się ponownie Black.

– Nie rozumiesz! – zawołał rozpaczliwie Hagrid. – Niewiele ich już zostało, a to jedyne stworzenia na tym kontynencie, których ciała neutralizują każdy czar, prócz tych niewybaczalnych.

– Czekaj, c-co? – James wreszcie skupił całą swoją uwagę na gajowym.

– No, nie zadziałają jak różdżka, ale są odporne na prawie każdy rodzaj magii. Jeśli wrzucisz go w środek magicznego pojedynku, gzinek neutros przejdzie sobie przez strumień zaklęcia, przerywając je. Nie zrobi to na nim wrażenia. Po prostu jego organizm je zneutralizuje. To przez ten pancerz. Czarodzieje od wieków starali się wykorzystywać go w walce jako tarcze, albo jako cenny składnik eliksirów, dlatego też populacja gzinków tak drastycznie spadła.

– To naprawdę wspaniale! – Syriusz wzniósł oczy ku sufitowi. – A dlaczego właściwie to monstrum mieszka z tobą w pokoju, Hagridzie? I dlaczego postanowiłeś go usmażyć?

Olbrzym potarmosił nerwowo brodę i wetknął kciuki za pas.

– Znalazłem go na zboczu Zakazanego Lasu. Był zupełnie sam, bidulek, a to jeszcze maleństwo! – Peter usłyszał wyraźne prychnięcie Blacka, ale na szczęście chłopak nie zdecydował się na przerwanie przemowy gajowego. – Zanim gzinek skończy trzeci miesiąc życia, musi być trzymany w odpowiednich warunkach. Gorąco i ciasno. Zwykle spędza ten czas otulony przez matkę, ale ten z jakiegoś powodu został porzucony. Nie mogłem go tam zostawić! Poza tym to się doskonale składa, bo od miesięcy nie dajemy sobie rady z plagą korniczaków, a gzinki uwielbiają je zjadać!

– Niech zgadnę... – mruknął Syriusz, najwyraźniej nie wytrzymując już dłużej w ciszy. – Hodowla tych gziów, czy innych wzinów jest nielegalna, ale postanowiłeś nieco nagiąć przepisy?

– Hagridzie... To jest ekstra odjazd! – rozemocjonował się James. – Czy on będzie z tobą mieszkał do końca roku?! Moglibyśmy go zabierać na spacery i wykorzystywać na lekcjach zaklęć ze Ślizgonami i...

– Nie, nie! – Peter jeszcze nigdy nie odczuł tak wielkiej ulgi, jak w tej chwili, gdy mężczyzna gwałtownie pokręcił głową. – Bob może tu zostać jeszcze najwyżej trzy dni. Potem będę musiał zapewnić mu naturalne warunki przyrodnicze... Zaniosę go na wysepkę szkolnego jeziora i będę dokarmiał. Kiedy osiągnie pełnoletność, wypuszczę do lasu. Wtedy już sam sobie poradzi.

                 Syriusz skrzywił się tak bardzo, że jego oczy zamieniły się w komiczne szparki, a usta przecięły twarz niemal na skos.

– BOB?! – jęknął z niedowierzaniem.

Hagrid zachichotał.

– To ładne, tradycyjne imię – wyjaśnił bez cienia ironii. – Pasuje do tak starej rasy... – Nagle uśmiech zniknął z jego oblicza, zastąpiony lękiem i olbrzym pochylił się, by błagalnie spojrzeć im w oczy. – Proszę, nie wydajcie mnie, dziecioki... Cholibka! On sobie beze mnie nie poradzi!

                   Promień słońca, który właśnie wpadł do izby przez oszronioną szybkę jednego z okien, zamigotał w orzechowych tęczówkach Pottera.

– Hagridzie – Jego cichy, pozbawiony cienia zwykłej wesołości głos, zabrzmiał niemal obco. – Nigdy byśmy tego nie zrobili. Rozumiem, że to jest teraz twój przyjaciel.

                Odległy, przytłumiony dźwięk szkolnego dzwonu przerwał dziwną, pełną wzruszenia i zadumy chwilę. Okularnik drgnął lekko i, nie czekając na odpowiedź olbrzyma, potrząsnął jego wielką dłonią, a potem skinął na Syriusza i Petera. Tym razem Peterowi udało się szybciej zorientować w sytuacji. Kończył im się czas. Musieli wrócić do zamku, przebrać się z przemoczonych rzeczy i obudzić Remusa.


***


                     Uszli może połowę drogi do zamku, kiedy ręka Jima zatrzymała ich w miejscu. Dookoła rozciągała się baśniowa, mglisto-biała pustka błoni, ozłocona gdzieniegdzie miedzianymi promieniami słońca, a powietrze wydało się Peterowi jednocześnie ostre jak brzytwa i cudownie orzeźwiające po godzinie spędzonej w dusznej, cuchnącej gzinkiem chatce. Przyglądał się przez kilka sekund kłębkom pary, które mróz wysnuwał mu z buzi, zanim szept przyjaciela brutalnie nie sprowadził go na ziemię.

– Słuchajcie! To moment, w którym musimy sobie coś bardzo jasno ustalić. – Jak na ironię ogrzewane oddechami okulary Pottera, wciąż oblepiała cienka warstwa pary wodnej, co nadawało chłopcu nieco obłąkany i... zupełnie niejasny wygląd. Jim nie zwracał jednak uwagi na tak nieistotne szczegóły. Położył ręce na ramionach Syriusza i Petera, przyciągając ich bliżej siebie. – Chcę, żebyśmy wszyscy to potwierdzili: NIKT prócz nas nie może się dowiedzieć o chorobie Rema! Nikt! Ta tajemnica należy tylko do niego!

              Syriusz skinął głową, jakby przyjaciel oznajmił coś najzupełniej oczywistego, ale nie wypowiedział ani słowa. Ewidentnie wciąż był zbyt załamany uzyskanymi od Hagrida informacjami.

– Pet?

             Peter podskoczył, unosząc wzrok na okularnika i odnajdując, w zazwyczaj roziskrzonych wesołością oczach, cień niepewności. Coś zakuło go boleśnie w serce.

– Nigdy bym nie wygadał tajemnicy Remusa! – zapewnił, czując, jak na policzki wypełza mu zdradliwe ciepło. Jego głos zadrżał żałośnie.

                Z ust Syriusza wydobył się osobliwy dźwięk, przypominający coś pośredniego pomiędzy prychnięciem a kaszlem. James westchnął, mocniej zaciskając palce na ramieniu Petera.

– Wiem, że celowo nigdy! Ale taka sytuacja, jak u Hagrida nie może się powtórzyć – mruknął łagodnym tonem. – Musimy od tej chwili bardzo uważać na każde słowo.

– Zdrada tej informacji od dziś karana jest śmiercią – wtrącił się beznamiętnie Black. Żartował. Prawdopodobnie. Z Syriuszem nigdy nic nie było do końca wiadomo.

              Peter skinął głową, jednocześnie czując jak nieznany mu dotąd rodzaj bólu, rozrywa go od wewnątrz. Czy naprawdę jego przyjaciele obawiali się o to, że palnie jakieś głupstwo? Czy naprawdę był to nieuzasadniony strach?  Spróbował odetchnąć głębiej, by zrzucić z siebie choć odrobinę nagłego, duszącego ciężaru, który spoczął na jego klatce piersiowej. Bezskutecznie. Znał siebie. Wiedział, jak łatwo go rozkojarzyć, wiedział, ile razy zdarzyło już mu się przez przypadek powiedzieć kilka słów za dużo... Jim i Syriusz mieli rację. Od teraz będzie musiał wziąć się w garść i skupiać się na wszystkim, co mówi i robi. Bezwiednie zagryzł wargę, aż nie poczuł w ustach metalicznego posmaku krwi.

                   W oddali, na brzegu skutego lodem jeziora, grupka Puchonów obrzucała się śnieżkami, a wiatr połaskotał mu uszy ich beztroskim śmiechem.


***


                   Dotarli do dormitorium i przebrali się w czyste, suche rzeczy w błyskawicznym tempie. James raz po raz nerwowo zerkał na zegarek, by upewnić się, że zdążą. Uśmiechnął się pod nosem, w myślach błyskawicznie szkicując najkrótszą trasę. Ich wizyta u gajowego nieco się przedłużyła, ale nie bez przyczyny przez cały poprzedni rok, szukali z Syriuszem w Hogwarcie wszelkiego rodzaju tajnych przejść. Wystarczyło dostać się na piąte piętro, a stamtąd do skrzydła szpitalnego dwie kondygnacje niżej wiódł już prosty skrót. Trzeba było tylko przyjaźnie uścisnąć rękę posągowi Ernholma Szczodrobliwego...

              Wzdrygnął się, gdy Syriusz krzyknął na Petera, by go popędzić, niechętnie odwrócił głowę od tacy, wypełnionej waniliowo-cynamonowymi ciasteczkami, którą skrzaty domowe położyły na stoliku przy ich łóżkach (Później będzie czas na jedzenie... i spanie!) i bez żadnych przeszkód poprowadził przyjaciół lewitującymi schodami na piąte piętro, pamiętając oczywiście o znikającym stopniu. Przechodzili właśnie obok opuszczonej sali od eliksirów, w której niedawno wszyscy utknęli, kiedy zza odrapanych drzwi dobiegł ich szelest szeptów. Syriusz stanął natychmiast jak wryty, a Jamesem szarpnęły mdłości. Niewyraźny strumień rozmów ułożył się w kształt konkretnych słów:

– Bella mówiła, że jesteś wybitna w magii niewerbalnej i że na dobry początek to wystarczy, Narcyzo! Zrobiła listę zaklęć, które możesz wypróbować!

James nie rozpoznał tego głosu, za to doskonale znał ten drugi, który przemówił chwilę później:

– Kociołki są jeszcze wilgotne, a na ziemi widać plamy. Ktoś tu niedawno był i warzył jakiś eliksir... – Rozległ się dźwięk pociągania nosem. – Jakiś podły eliksir! Jesteście pewni, że tu jest bezpiecznie? Dorobiliśmy klucz, ale wciąż nie znamy osoby, która dotarła w to miejsce pierwsza...

– Nikt tu nie przyjdzie, Snape! Ktokolwiek zrobił tu sobie pracownię, nie wie, że ktoś jeszcze, prócz niego, potrafi otworzyć te drzwi i najwyraźniej już wykorzystał tę salę do swoich celów!

                Jim odwrócił się szybko, by ostrzec Petera przed ewentualnym zrobieniem hałasu, ale z ulgą zobaczył, że przyjaciel odruchowo skulił się obok jednej ze szkolnych zbrój, zapominając nawet o oddychaniu. Poza tym lekki powiew musnął rękaw jego szaty, a ledwo dostrzegalny błysk zaklęcia wniknął w drzwi i okularnik zorientował się, że Syriusz użył magii niewerbalnej, by rzucić zaklęcie wyciszające.

– Lucjusz jest z twoją siostrą i szwagrem. Kazał ci przekazać, że jest z ciebie cholernie dumny, Cyziu! – To był już trzeci głos. Brzmiał znajomo, ale okularnik nie potrafił w tej chwili dokładnie określić, do kogo należał. – A Lestrange'owie zapewnili, że nie pożałujemy... On przybędzie szybciej, niż myślimy i raz na zawsze wyzwoli świat czarodziejów! Musimy tylko intensywnie ćwiczyć uroki... wszystkie. Bez jakiś idiotycznych stereotypów o złej magii. Severusie, twój talent jest onieśmielający! Zaklęcie, które postawiłeś na czatach... Nie mogę się doczekać, kiedy Bella cię zobaczy!

– Przypomnij nam, jak on się nazywa? – Tym razem Potter zerknął z lękiem na Syriusza, rozpoznając niski pomruk ścigającego Ślizgonów, Dragoniusza Mulcibera.

– Bellatrix nie używa jego imienia. Nazywa go „Czarnym Panem"... Ale ręczy za niego. Mówiła, że on obudzi nowy świt i że to dla nas zaszczyt, móc dla niego pracować! Drago, przestań gadać, bo zanudzasz i straszysz naszych nowych kolegów! Bierzmy się do roboty!

Z wnętrza dobiegło ciche szuranie krzesłami o podłoże.

– Jedną chwileczkę! – Szept Snape'a zabrzmiał bardzo blisko i James zwalczył potrzebę natychmiastowej ucieczki, ale na szczęście drzwi się nie otworzyły. Zamiast tego, za ich rozklekotanym skrzydłem, rozległ się rozkaz: – Muffliato! – I w korytarzu nastała nienaturalna wręcz cisza.

               Okularnik zaczerpnął powietrza i odwrócił się, by spotkać jedną z tych najbardziej przerażających min Syriusza Blacka.

– To idioci! – zapewnił szybko przyjaciela, jak zwykle chwytając się wszelkich wątpliwych plusów całej sytuacji. – Nawet nie pomyśleli o tym, by wcześniej zabezpieczyć się przed podsłuchiwaniem! Jeśli Smark ma być ich najmocniejszym punktem, to już mi ich żal!

               Syriusz przymknął oczy, biorąc krótkie, płytkie wdechy, ale kiedy po kilku sekundach się odezwał, jego głos zabrzmiał zupełnie spokojnie:

– Spiszmy się. Trzeba obudzić Remusa!

               Najwyraźniej zmienne nastroje Blacka szczerze przerażały Petera, bo chłopiec zareagował na te słowa jak oparzony, zrywając się błyskawicznie zza blaszanego rycerza i pędząc w stronę skrótu na trzecie piętro. Nie zdołał jednak zrobić więcej niż kilka kroków, kiedy nagle rozległ się jego stłumiony wrzask i James podziękował niebiosom, że Snape jednak rozpostarł pomiędzy salą a korytarzem całun zaklęcia wyciszającego.

              Po prawej stronie, Syriusz odruchowo uniósł różdżkę. Okularnikowi zajęło to zaledwie ułamek sekundy dłużej. Właściwie najpierw poczuł gęsią skórkę, pokrywającą zimnym dotykiem całe jego ciało i towarzyszący jej skurcz niepokoju. Zrozumiał, że mają do czynienia z jakimś paskudnym rodzajem magii, która napawała go intuicyjnym wręcz obrzydzeniem, zanim jego oczy zarejestrowały w końcu ciemne kształty, z sykiem przemykające w ich stronę. Pięć czarnych jak smoła, utkanych z cienia węży zamknęło ich w ciasnym kręgu.

Drętwota! – Zaklęcie Syriusza kilkukrotnie odbiło się po korytarzu rykoszetem, sprawiając, że nawet jedwabny gobelin, szarpany wiatrem z wybitej części witrażu, posłusznie zastygł w całkowitym bezruchu, ale na syczącym coraz wścieklej wężu, nie zrobiło większego wrażenia. Jedynym skutkiem było to, że teraz te piekielne twory zbliżyły się do nich, jeszcze bardziej zacieśniając pułapkę.

Impedimento! – spróbował James. W odpowiedzi, stwory podwoiły swoją wielkość.

Black ponownie uniósł rękę, ale okularnik zdołał w porę chwycić go za nadgarstek.

– One się karmią magią! – wyszeptał, chociaż sam nie do końca rozumiał, skąd przyszedł mu do głowy podobny wniosek.

               Cienie zatrzymały się kilka stóp od nich, wciąż cicho posykując, ale nie przystąpiły do bezpośredniego ataku. Jim zmrużył oczy, wiedząc, co się stanie, zanim jeszcze zdecydował się na ten głupi, ryzykowny ruch. A jednak głupotą byłoby też nie spróbować w ogóle... Wstrzymując oddech, powoli oderwał stopę od miękkiego dywanu, wyściełającego korytarz i zrobił ostrożny krok do przodu. Wrzask Petera i wściekły syk przeszyły przestrzeń, a węże natychmiast rzuciły się w jego stronę. Już prawie czuł ich lodowaty ucisk, kiedy Syriusz gwałtownie szarpnął go do tyłu. Stworzenia błyskawicznie znieruchomiały.

– Nie...ruszaj...się! – Z trudem wychwycił w uchu niemal bezgłośny szept Blacka.

Skrzywił się, zerkając kątem oka na przyjaciela i mrucząc, prawie jak marudne dziecko:

– Nienawidzę Smarka!

– Ale przecież, jeśli się stąd nie wydostaniemy, to ci spiskowcy nas przyłapią, jak tylko wyjdą z sali! – jęknął Peter.

                  James otworzył usta, szykując jakąś sarkastyczną odpowiedź na to oczywiste stwierdzenie, kiedy rozległ się dźwięk, który przeraził go znacznie bardziej, niż perspektywa dekonspiracji wobec babrających się czarną magią Ślizgonów. Dźwięczne uderzenie dzwonu szkolnego zegara. Jedno, które zdawało się drgać jeszcze w powietrzu i jego sercu, długo po tym, jak w pełni wybrzmiało, a potem drugie...

Źrenice Syriusza rozszerzyły się.

– Piętnasta! – rzucił krótko, szarpiąc Jima za rękaw szaty.

                Nie musiał tego mówić. Kolejne uderzenia wypełniły przestrzeń zamku. Potter zaklął cicho. Byli tak blisko! Tuż za rogiem czekał skrót do skrzydła szpitalnego, a oni po prostu... nie mogli się ruszyć! Obiecali mu! Obiecali, że go obudzą na czas!

                Okularnik zacisnął spocone palce na różdżce i potoczył wzrokiem po otoczeniu, jakby z zewnątrz upatrywał jakiejś inspiracji. Zanim jednak zdołał cokolwiek zrobić, po prawej stronie usłyszał głuchy warkot i Syriusz bez ostrzeżenia runął do przodu, rzucając się wprost na najbliższy cień.

               Wszystkie pozostałe węże natychmiast go zaatakowały, owijając niematerialne ogony wokół jego szyi, rąk i nóg. Black kopał i szarpał je rękoma.

                Peter ponownie wrzasnął, choć tym razem w jego okrzyku zabrzmiała jakaś bardziej rozpaczliwa nuta, a potem ruszył, by pomóc chłopcu. Potter wykonał gwałtowny ruch w stronę Syriusza, ale wtedy przyjaciel posłał mu piorunujące spojrzenie.

– Biegnij! – wycharczał.

                  James zawahał się, przez ułamek sekundy analizując sytuację, ale był ścigającym, aż nazbyt przyzwyczajonym do podejmowania błyskawicznych decyzji. Wziął więc lekki rozpęd i, z gracją przeskakując ponad duszonym Syriuszem, pomknął ku tajemnemu przejściu na trzecie piętro.


==========

Nie wiem już, co napisać, by Was z serca przeprosić :( . Moja "chwilowa" przerwa w pisaniu zamieniła się niemal 5-miesięczną (!) i nie mam nawet pewności, czy ktokolwiek z Was będzie jeszcze chciał tu zajrzeć... Tak czy inaczej, jest mi straszliwie przykro. Po prostu nie potrafiłam tego zrobić wcześniej. Dziękuję każdemu, kto zgodzi się mi wybaczyć i zapewniam, że kolejny rozdział już się pisze, a jeszcze dziś (najdalej jutro) postaram się dodać wizerunki Aerii i Regulusa <3


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro