Rozdział 21 ''Ambasador''

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


                   Powietrze świszczało Jamesowi w uszach, kiedy wypadł z ukrytego przejścia, przeskakując po kilka stopni jednocześnie. Z gracją ominął fragment schodów, który w czwartki zwykł odrywać się od reszty i lewitować na drugą stronę zamku, po czym huknął w ścianę, by uniknąć złośliwego dywanika, który lubił się zwijać pod nogami przechodniów (ulubiony kompan większości zabaw Irytka). Taki brak subtelności nie spodobał się jednak pobliskim portretom. Przysadzisty, brodaty mnich - jeden z członków królewskiej rady, którą malarz uwiecznił przy okrągłym stole – opuścił nawet swoje ramy i popędził za okularnikiem, wykrzykując obelgi i siejąc zamęt wśród sąsiednich obrazów.

                James bezceremonialnie go zlekceważył, rzucając się z niemal całego półpiętra i łagodząc upadek przewrotem w przód. Czuł się dziwnie odrętwiały, jakby jego rozpędzone ciało działało zupełnie niezależnie od irytująco ociężałego umysłu. Miał wrażenie, że dławi się własnym oddechem, ale nie potrafił ocenić, na ile był to skutek szaleńczego biegu, a na ile zbyt intensywne wczucie się w aktualną sytuację Syriusza, którego porzucił w niebezpieczeństwie, jak mu się wydawało, wieki temu. Przygryzł dolną wargę aż do krwi. Przecież nie mógł zawieść Remusa, a Black by sobie jakoś poradził – miał jeszcze Petera, który na pewno próbował mu pomóc... Wytrzymałby te kilka minut. Zawsze tak było!

                  Próbując przekonać tymi argumentami samego siebie, okularnik dopadł w końcu do znajomych drzwi i zatrzymał się tak gwałtownie, że podeszwy jego butów zaskrzypiały o kamienną podłogę. Dookoła wciąż rozlegało się miarowe, puste echo kolejnych uderzeń szkolnego zegara. Stracił rachubę w ich liczeniu, kiedy postacie z portretów narobiły wokół niego rabanu, ale wiedział, że prawie był spóźniony. Pośpiesznie przełknął wielki haust powietrza, zmuszając się do uspokojenia oddechu i przygładził okropnie potargane włosy. Dopiero kiedy rzucił okiem na swoje niewyraźne odbicie w wypolerowanej powierzchni srebrnej czary, zdobiącej wnękę korytarza i upewnił się, że wygląda względnie normalnie, zdecydował się wejść do niemal opustoszałego skrzydła szpitalnego.

                Remus spał głęboko, otulony grubą pierzyną, dokładnie tam, gdzie go zostawili. Złoty poblask topiącego się nad horyzontem słońca oświetlił policzek chłopca, uwidaczniając śmiertelną bladość skóry i wielkie sińce wokół zamkniętych oczu, aż James skrzywił się mimowolnie, czując ciężar tego, co musiał zaraz zrobić. Nigdy dotąd słabość Sztywniaka nie wydawała mu się aż tak rażąca! Zegar okazał się jednak nieubłagany w swoich starannie odmierzanych brzdękach, więc westchnął cierpiętniczo i lekko potrząsnął ramieniem przyjaciela, przywołując na twarz swój zwykły, szeroki uśmiech.

– Hej, przykro mi, że cię budzę, ale powinieneś chyba już się stąd zmywać na imprezę, Lunatyczku!

                 Lupin natychmiast drgnął, szeroko otwierając oczy i rozglądając się półprzytomnie dookoła. Dokładnie w tym momencie nad ich głowami wybrzmiało ostatnie, dźwięczne uderzenie, zwiastujące godzinę piętnastą.

– Nie spodziewałem się, że będziecie tak punktualni... – mruknął ochryple, przesuwając dłonią po opuchniętych powiekach. Z trudem dźwignął się do siadu. – Wiesz... pani Pomfrey pewnie by mnie obudziła, więc nie musieliście się martwić... Wybiegła jakiś czas temu, bo podobno jakiś Krukon zasłabł, ale kiedy chciałem wstać, powiedziała, że niedługo wróci i mam spać dalej.

          James spoważniał, uniósł brew, a potem położył dłoń na ramieniu chłopca, patrząc mu prosto w oczy.

– Przecież ci obiecaliśmy! – powiedział z naciskiem.

               Remus chrząknął, wyraźnie zakłopotany. Opuścił wzrok, sunąc nim po sterylnej podłodze skrzydła szpitalnego, ale okularnik ani drgnął. Poczekał, aż ciemnozielone tęczówki przyjaciela ponownie skupią się na jego twarzy. Czuł całym sobą, że Święty MUSI mieć do nich zaufanie. Stłumił więc lekkie ukłucie żalu (przecież fakt, że spóźnił się kilka...dziesiąt razy na zajęcia, nie świadczył jeszcze, że będzie to robił w naprawdę poważnych okolicznościach!). Z westchnieniem podstawił miękkie kapcie pod nogi Lupina, a potem błyskawicznie wcisnął mu do rąk kanapkę z wołowiną, którą jeszcze rano wyżebrali od szkolnych skrzatów domowych. Starał się przy tym lekceważyć pełzające po plecach dreszcze niepokoju, uspokoić swoje ruchy i zadbać, by beztroski uśmiech wciąż rozlewał się po jego obliczu. Na szczęście portret Clelii Falcone drzemał akurat nad łóżkiem przyjaciela, więc James nie musiał przynajmniej odpowiadać na pytania o Blacka, którymi z pewnością młodziutka uzdrowicielka by go zasypała, ani wysłuchiwać jej profesjonalnego „raportu" na temat stanu zdrowia Świętego.

– Dzięki – wymamrotał Remus, wciągając miękką bluzę, którą także przygotowali mu wcześniej do ubrania. W końcu jednak zdobył się chyba na odwagę, bo uniósł lekko podbródek i wymamrotał słabo: – A gdzie Syriusz i Peter? Nie chcieli przyjść?

             Dłonie Jima zastygły w połowie drogi do stojącej na szafce nocnej butelki z wodą. Z wrażenia udało mu się nawet na sekundę zapomnieć o własnym pośpiechu i zerknął w blade oblicze Sztywniaka. Teatralnie przewrócił oczami.

– Profesor McGonagall zatrzymała nas po drodze i zażądała, żebyśmy dzisiaj dokończyli szlaban w archiwum, a Peter zaoferował, że nam pomoże. Niczym nie dało się jej zbyć. Ledwo zdołałem na chwilę uciec... – Nabrał powietrza w usta i kontynuował, wiedząc, że nie będzie już bardziej sprzyjającej okazji. – Słuchaj... czy dzisiaj, wyjątkowo, dałbyś sobie radę i sam dotarł do Wrzeszczącej Chaty? Muszę do nich dołączyć i...

– No, jasne! Przecież uzgodniliśmy, że nie chcę, żebyście się tam zbliżali! – Lupin wytrzeszczył oczy w całkowitym szoku.

               Ciche prychnięcie wydobyło się z ust Pottera, zanim zdołał się powstrzymać. Zatuszował je jakimś niezidentyfikowanym, ugodowym pomrukiem. Nienawidził się za to, co robił. To była pierwsza przemiana Remusa, odkąd poznali jego sekret i powinni byli towarzyszyć mu wszyscy do ostatniej możliwej sekundy... ale kilka korytarzy dalej Syriusz właśnie umierał, duszony na śmierć przez stado upiornych, bezcielesnych węży! BEZCIELESNYCH WĘŻY! Całe to wybitnie intrygujące zjawisko, cała ta niesamowita przygoda, właśnie miała przejść okularnikowi koło nosa! Poza tym nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie mu wybierać pomiędzy dobrem dwóch przyjaciół. Czuł się w tym momencie, jak samotna matka bliźniaków, rozdarta pomiędzy wyrwaniem jednemu dziecku miotacza ognia z ręki a ratowaniem drugiego przed upadkiem z okna... I na to wszystko była jeszcze Evans, która przypominała wścibską sąsiadkę-ekspertkę od nowoczesnych metod wychowywania. Co prawda postanowiła ostatnio wspaniałomyślnie uwolnić ich od swojego towarzystwa i wrócić na Boże Narodzenie do domu, ale miał absolutną pewność, że prędzej czy później, usłyszy z jej ust jakiś komentarz na temat swojej postawy...

– Hej – Cichy, zmartwiony głos Remusa wyrwał go z zamyślenia. Blondyn stał już, w pełni ubrany i zaopatrzony, przy wyjściu na korytarz.– Na pewno wszystko w porządku, Jimmy?

               James obdarzył go swoim firmowym uśmiechem. Przejechał dłonią po włosach, tarmosząc je jeszcze bardziej, niż zwykle.

– W jak najlepszym! Spadaj do chaty i pamiętaj, że kiedy się znowu obudzisz, będzie już Wigilia! Zrobimy sobie razem bitwę na śnieżki, a potem będziemy się objadać i obijać aż do końca przerwy świątecznej!

            Lupin zdawał się chłonąć każde drgnięcie mięśni na jego twarzy, w poszukiwaniu oznak fałszu, ale treść tego, co okularnik właśnie powiedział, sprawiła, że mimowolnie odwzajemnił uśmiech.

         Dopiero kiedy jego – jak się zdawało – niemiłosiernie powolne kroki ucichły na schodach, wiodących na parter, Jim odetchnął głęboko i rzucił się w, jeszcze bardziej szaleńczą od poprzedniej, gonitwę z powrotem do magicznie zapieczętowanej sali.


***


              Zdążył posłać możliwie najbardziej bezczelny uśmiech i zasalutować, wołającemu go z sąsiedniego półpiętra Jankowi Łęczyckiemu, zanim skręcił w odpowiednią odnogę korytarza, potknął się i niemal wślizgiem wylądował tuż przed splątanym kokonem mrocznych węży. Sytuacja wyglądała gorzej, niż James mógłby przypuszczać. Upiorne ogony owijały się bezlitośnie wokół szyi charczącego Syriusza. Zsiniałe wargi przyjaciela poruszały się w jakiejś bezgłośnej podpowiedzi, a otwarte szeroko oczy, wpatrywały się rozpaczliwie w histeryzującego Petera.

                Pettigrew szarpał się bowiem wściekle kilka stóp dalej, a gęste, czarne opary sunęły coraz wyżej, unieruchamiając mu nogi, ręce, nawet usta! W dłoni chłopca Jim dostrzegł różdżkę. Peter wymachiwał nią szaleńczo, wyjąkując chyba wszystkie formuły zaklęć, jakie kiedykolwiek udało mu się zapamiętać. Drżące konwulsyjnie palce i chaotyczny pośpiech sprawiły jednak, że różdżka kilka razy niemal wypadła mu z rąk, a strumienie magii, które jakimś cudem sięgały węży, skutkowały jedynie tym, że atakowały one z jeszcze większym szałem.

                  Okularnik nie potrzebował żadnych słów, by w mig pojąć to, co Syriusz tak desperacko próbował przekazać: Nie magią!

               Stłumił więc naturalny odruch i wcisnął własną różdżkę głęboko do kieszeni szaty, po czym rzucił się w stronę Pettigrew, brutalnie ciągnąc go na ziemię.

– J-James! Całe szczęście! – pisnął Peter, natychmiast wiotczejąc w jego uścisku.

– Nie ruszaj się, Pet! Nie waż się używać zaklęć! – ryknął w odpowiedzi.

             Pettigrew posłusznie zastygł w bezruchu. Okularnik upewnił się, że osiągnął zamierzony efekt, kiedy czarny dym zaczął się cofać, stopniowo uwalniając serdelkowate przedramiona i kolana chłopca. To Syriusz był celem. To on pierwszy przekroczył wyznaczoną czarnym wężom linię obrony. Peter został zaatakowany wyłącznie dlatego, że usiłował pomóc...

               James rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu inspiracji i pozwolił sobie na szeroki uśmiech, kiedy jego wzrok ponownie zatrzymał się na szkolnej zbroi. Podskoczył w jej stronę, pokrzepiająco klepiąc żelaznego rycerza w naramiennik:

– Pożyczę to na chwilę, kolego! – ogłosił tonem, pozbawionym skruchy, po czym nie bez pewnego wysiłku wyszarpnął z żelaznego uścisku długą, nieco tylko stępioną lancę. – En garde! – dodał, bojowniczo dźgając kłębowisko cienistych wężowych ogonów, oplatające górną część ciała Blacka.

                Przeciągły, desperacki świst łapanego łapczywie powietrza mógł świadczyć tylko o tym, że czarnomagiczne upiory poluzowały odrobinę swój uścisk, zbite z tropu nagłym atakiem z niespodziewanego kierunku. James poczuł krew, toteż z nową energią rozpoczął pokaz niezwykle pokracznej, autorskiej taktyki fechtunku, którą wymyślił na poczekaniu... a raczej nie wymyślił, tylko zaimprowizował, poruszając się bez jakiegokolwiek planu.

– A masz!... Pójdziesz ty od niego!... – wykrzykiwał, raz po raz zaciekle przebijając bezcielesnych wrogów.

             Ogony upiorów rozpływały się wtedy na kilka sekund w powietrzu, ale zaraz wracały na swoje miejsce. Co gorsze, niektóre z nich chciwie owinęły się wokół jego prowizorycznego oręża, sunąc coraz wyżej w kierunku dłoni. Okularnik nieco się zafrasował. Gwałtownie potrząsnął ramieniem, jakby mógł w ten sposób zrzucić z drzewca ciemne kształty. Udało się tylko częściowo, ale wystarczyło, by przystąpił do ataku z podwójną gorliwością. Czuł się jak mały mugolski chłopiec, bawiący się w rycerza za pomocą drewnianego kijka, ale to nic. Obiecał sobie, że kiedy tylko wydostaną się z tej przeklętej pułapki, Severus Snape odpowie za to, co zrobił. James pokręcił głową, by wyrzucić z umysłu narastającą falę wściekłości na Ślizgona. Choć nigdy dotąd nie spotkał się z takim zjawiskiem, był pewien, że mierzy się właśnie z najprawdziwszą czarną magią – w samym sercu Hogwartu, otulonego miękkim kokonem światełek i płynących sennie kolęd... W przededniu jednych z najpiękniejszych i najjaśniejszych Świąt w roku! Na samą myśl o tym, robiło mu się słabo z obrzydzenia.

              Nagłe szarpnięcie przywróciło go brutalnie do rzeczywistości, kiedy grot lancy z głuchym brzdękiem uderzył w kamienną posadzkę, osuwając się po posągu biednej Kordelii Krzywozębnej. Z pewnym zakłopotaniem zdał sobie sprawę, że jego wysiłki nie przynoszą żadnych wymiernych korzyści. Był spocony, zasapany i prawie połamał swój oręż, a Syriuszowi udało się zyskać najwyżej parę dodatkowych oddechów. Co jeszcze można było zrobić...? Po raz pierwszy poczuł to, czego tak nienawidził – czysty strach.

– N-nie ruszam się! Nie ruszam się, Ji-im! – załkał gdzieś z boku Peter i Potter dostrzegł, że chłopiec z całych sił zaciska powieki, rozpłaszczony na dywanie jak zmiażdżona żaba, albo desperat, który wierzy, że jest w stanie przytrzymać się ziemi, jeśli wyjątkowo mocno wbije w nią rozczapierzone palce.

                Czy ci frajerzy ze Slytherinu zamierzali kiedyś wyjść z tej przeklętej sali? James spróbował wyobrazić sobie sytuację, w której Smark i kuzynka Syriusza przyłapują ich, uwięzionych rzuconym przez tego pierwszego zaklęciem, upokorzonych i pokonanych, i zdecydował, że jednak wolałby tutaj umrzeć. Syriusz prawdopodobnie także, choć ochrypłe rzężenie, które teraz wydobywało się z jego gardła, przyprawiało Jima o mdłości. Rzucił lancę i dopadł do przyjaciela, gołymi rękoma odrywając węże od jego szyi. Adrenalina sprawiła, że zlekceważył ból i bąble rosnące w miejscach, gdzie skóra zetknęła się z czarnymi oparami. I właśnie w tej dramatycznej chwili, drzwi starej sali od eliksirów uchyliły się za nim. Początkowo był zbyt zajęty ratowaniem Blacka, by to zauważyć, ale cichy pisk przykuł jego uwagę. Odwrócił się i dostrzegł plecy znikających za zakrętem Ślizgonów oraz wgapiającą się w duszonego Syriusza, bladą jak ściana Narcyzę, którą Dragoniusz Mulciber odciągał do tyłu. Dziewczyna opierała się tylko przez kilka sekund, zanim pozwoliła mu się poprowadzić w stronę schodów, zostawiając kuzyna na pastwę losu. Dopiero gdy zniknęła za zakrętem, James zauważył, że przed salą został ktoś jeszcze. Severus Snape stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, jak wyjątkowo brzydki i lekko przerażający posąg. Nie poruszał się, ani nie wydawał żadnych dźwięków, ale jego czarne, głęboko osadzone oczy lśniły mieszaniną zaskoczenia, strachu i... mściwej satysfakcji. Okularnik syknął, kiedy palce prawej dłoni zapiekły go szczególnie mocno i zdał sobie sprawę, że nieświadomie wbił je z całą siłą w cienisty ogon jednego z węży na szyi Syriusza. Odruchowo poluźnił uścisk, ale gdy odwrócił się znowu, Smarka już nie było. Niewyobrażalna fala wściekłości pokryła jego wzrok białawą mgłą. Potrząsnął głową, zmuszając się do ponownego skupienia na tym, by oswobodzić przyjaciela. Wszystko zdawało się podłym, chaotycznym snem. Charczenie Blacka, łkanie Petera i wściekłe syki magicznych gadów mieszały mu się w uszach, narastały, w końcu ucichły, jakby James stopniowo tracił już kontakt z rzeczywistością...

              A potem pojawiły się nowe dźwięki – odgłos pośpiesznych kroków, chłopięcy krzyk i szelest szaty.

– Odsuń się, zanim wypali ci dłonie! – Janek Łęczycki, nie czekając na reakcję, brutalnie odepchnął go od Syriusza. Okularnik chciał zaprotestować, ale zamiast tego po prostu wytrzeszczył oczy. Prefekt wyciągnął przed siebie rozpostartą dłoń, jakby liczył, że ten zdecydowany gest powstrzyma czarną magię. Dwoma palcami drugiej ręki nakreślił zaś w powietrzu półokrąg: – Dergat jawni! – rzucił w pustkę ciemniejącego korytarza.

                 Ponad jego ramieniem, James dostrzegł nieruchomą sylwetkę Erzsike, zaprzyjaźnionej Gryfonki, pochodzącej z Węgier. Wyglądała na zupełnie spokojną, kiedy w powietrzu zaczęły materializować się dziwne kształty, przypominające splątaną, czarną pajęczynę, której nici biegły skomplikowanym labiryntem od kamiennego sklepienia do łbów każdego z węży. Dopiero wtedy dziewczyna poruszyła się, zrobiła dwa kroki w bok i sięgnęła dłonią do rzemyka, okalającego jej szyję. Zdołał dostrzec słaby połysk szklanego flakonika. Gryfonka wyciągnęła z naczynia odrobinę zwykłej ziemi, którą natychmiast zamknęła w dłoni, szepcząc jakieś obce słowa, a potem rozpostarła palce i dmuchnęła. Zamiast pospolitego, brązowego piasku, pod sklepienie wzbił się lśniący pył. Powietrze wokół nich zmąciło się, poruszyło płynnie, jak tafla wody w szkolnym jeziorze, rozmigotana ciepłymi promieniami wiosennego słońca, tyle że zamiast połyskliwych refleksów, dryfowały teraz wszędzie błyszczące drobinki.

               Jim przyłapał się na tym, że bezmyślnie wgapia się w tę dziwną scenę z półotwartymi ustami. Zanim zdążył jednak zmusić się do ruchu, Erzsike dmuchnęła po raz drugi. Z jej ust wydobył się nienaturalnie głośny poświst, a lśniący piasek zajaśniał jeszcze bardziej, tak że korytarz dosłownie utonął w łagodnym świetle, a węże z sykiem przywarły do ziemi.

– Pospiesz się – mruknęła do Janka.

               Prefekt dobył różdżki i przysunął się bliżej pajęczyny. Jego oczy zwęziły się, uważnie śledząc subtelne ścieżki magicznego labiryntu. W tej chwili James zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie uderzył się przypadkiem wcześniej w głowę, albo nie stracił przytomności i nie majaczy, bo po kilku sekundach Janek mruknął pod nosem coś szeleszczącego, co zabrzmiało zupełnie niezrozumiale i krótkimi, zdecydowanymi machnięciami rozpoczął przecinanie wybranych nici zaklęcia. Wyglądał przy tym trochę jak saper z mugolskiego filmu, o którym z ekscytacją opowiadały kiedyś dzieci na podwórku w Dolinie Godryka – był niezwykle skupiony i precyzyjny, jakby panicznie bał się przerwania magicznych włókien w nieodpowiednim miejscu. Jedna po drugiej, nitki i sploty, z cichym sykiem opadały na miękki dywan, niknąc jednak i rozpływając się, zanim w pełni dotknęły ziemi... I nagle mózg Jamesa dokonał przełomowego odkrycia! Labirynt czarnomagicznego uroku przypominał trochę konstrukcję klątwy, którą profesor Edwards kazał im zdejmować z wybranych przedmiotów w ramach ćwiczeń na lekcjach obrony przed czarną magią, tyle że wydawał się dużo większy, bardziej skomplikowany i niebezpieczny. To zaś oznaczało, że okularnik miał pełne prawo czuć się absolutnie kompetentnym w subtelnej sztuce neutralizacji tego czaru. Dźwignął się więc na nogi, by pośpieszyć Łęczyckiemu z pomocą. Zanim zdołał jednak cokolwiek zrobić, chłopak odepchnął go do tyłu.

– Nie dotykaj, bo wszyscy zginiemy!

             Jim aż się zachłysnął z oburzenia, ale w tym momencie prefekt odetchnął z ulgą i machnął różdżką. Jedna ze środkowych, wyjątkowo splątanych nici upiornej pajęczyny pękła i wszystkie węże runęły, jakby były jedynie marionetkami, którym ktoś poucinał sznurki. Po kolei, z przeciągłym sykiem obracały się w nicość. Syriusz dźwignął się na kolana, kaszląc i łapczywie chwytając powietrze. O dziwo jego szyja nie miała śladów żadnych oparzeń, tak, jakby magiczne węże stosowały inny rodzaj ataku wobec różnych przeciwników.

– Black, powiedz coś! Rozmawiaj ze mną! – wrzasnął James, poklepując go mocno po plecach, ale odpowiedziały mu jedynie jakieś niezidentyfikowane pomruki. – C-co?! Mów głośniej! – jęknął. Nachylił się nad przyjacielem, by lepiej słyszeć jego słowa.

– P-przynajmniej nie ma tu McGonagall – powtórzył Syriusz wisielczym tonem, który uwieńczył kolejny atak kaszlu.

– Co tu się dzieje?!

              To nie mogła być prawda! Los nie byłby dla nich AŻ tak złośliwy! Z ust Syriusza dobył się słaby jęk i chłopiec runął ponownie w dół, twarzą do ziemi. Przez jedną okropną sekundę Jim był przekonany, że stracił przytomność, ale potem dobiegł go jego słaby, stłumiony przez miękkie włosie dywanu głos:

– Jednak nie wstaję. Tu będę leżał!

            Okularnik zamrugał. W pierwszym odruchu miał ochotę po prostu się do niego przyłączyć, ale zamiast tego uniósł głowę, by powitać opiekunkę ich domu najurokliwszym uśmiechem, jaki był w stanie przywołać na twarz.

                  Nauczycielka pozostawała jednak w pełni skupiona na Peterze, który wciąż leżał rozciągnięty na posadzce obok szkolnej zbroi, z mocno zaciśniętymi powiekami, jakby bał się, że jeśli przez przypadek uchyli choć jedną z nich, jakaś diabelska siła wypali mu oczy.

– Pettigrew, co ty wyprawiasz?! – rzuciła kobieta, spoglądając na niego z góry, z wyrazem władczej dezaprobaty. Miała na sobie elegancki płaszcz, parę skórzanych rękawiczek i wełniany szal w szkocką kratę, więc najwyraźniej szykowała się do opuszczenia Hogwartu.

– Nie ruszam się, pani profesor! Przysięgam, że się nie ruszam! – pisnął histerycznie chłopiec.

                W zaistniałych okolicznościach James zdusił potrzebę ukrycia twarzy we własnej dłoni i przygotował się na mężne odparcie zatrważającego spojrzenia Minerwy McGonagall, które natychmiast posłała w jego stronę. Bezradnie rozłożył ręce:

– Ale tym razem to naprawdę nie była nasza wina! – zakomunikował, uprzedzając wszelkie pytania. – Zostaliśmy zaatakowani! – W porę zorientował się, że niechcący zademonstrował nauczycielce swoje paskudne poparzenia, więc pośpiesznie opuścił ramiona i splótł palce za plecami.

                Profesor McGonagall odpowiedziała mu cichym prychnięciem i przeniosła morderczy wzrok na wtulonego w dywan Syriusza:

– Przestań się wydurniać, Black! – warknęła.

Syriusz ponownie jęknął, przeturlał się na plecy, po czym pozwolił sobie na uniesienie głowy:

– Mogłem zostać poważnie ranny! – poskarżył się kobiecie z wyrzutem.

– Co za szczęście, że jak zwykle, ranna została jedynie reputacja tej placówki oświatowej!

              James posłał opiekunce pokrzepiający uśmiech, co okazało się niezbyt mądre, ponieważ natychmiast ponownie zwróciła uwagę właśnie na niego.

– Ręce! – zażądała.

                Chcąc nie chcąc, powoli podsunął dłonie pod jej surową twarz. Prawie całą ich powierzchnię pokrywały okropne bąble i czerwone plamy. Poza tym, teraz kiedy Syriuszowi i Peterowi nie groziło już bezpośrednie niebezpieczeństwo, do jego świadomości przebił się wreszcie ból i James musiał się naprawdę postarać, by stłumić jęk. Czarne, niemal proste brwi nauczycielki uniosły się pytająco, ale zanim zdążyła zareagować, odezwał się wreszcie Janek Łęczycki:

– Ktoś posługuje się czarną magią na terenie szkoły! – wyjaśnił, robiąc krok do przodu. Jego głos był głęboki i napięty. – Nie spotkałem się wcześniej z podobnym zaklęciem. Na szczęście, z pomocą Erzsike udało się je w porę zneutralizować. To były węże-wysysacze. Kiedy przybyliśmy na miejsce, dusiły jednego z chłopców.

             Na pierwszy rzut oka, wiadomość nie zrobiła na profesor McGonagall wielkiego wrażenia, ale Jimmy zauważył, że kobieta nieco zbladła, a jej wąskie wargi ściągnęły się groźnie. Zbliżyła się do prefekta.

– To bardzo poważne oskarżenie, Łęczycki! – W dziwnym, ni to wspierającym, ni rozgniewanym geście, wbiła palce w ramię chłopaka. – Jesteś tego pewien?

– Nie ma żadnych wątpliwości. – Cichy głos Erzsike wlał się w przestrzeń pomiędzy nimi. – Musiałam użyć mojej ojczystej ziemi, by dać Jankowi czas na rozplątanie czarosplotów. – Gryfonka zwiesiła głowę, a w jej ciemnych oczach rozbłysły łzy. Choć Jim niewiele z tego rozumiał, poczuł ukłucie litości, kiedy drżącymi dłońmi wyplątała z czarnych włosów rzemyk, z którego zwisał niemal pusty już, szklany flakonik. – Niestety nie miałam przy sobie...

             Głuchy brzdęk metalu przerwał pokręconą wypowiedź Erzsike. Ona sama, a także James, Syriusz, Janek i profesor McGonagall, jak na zawołanie odwrócili się za siebie, celując różdżkami w nowe zagrożenie. Nawet Peter w panice zerwał się w końcu na nogi.

                Okularnik miał już na końcu języka formułę zaklęcia rozbrajającego, ale na szczęście w ostatniej chwili powstrzymał się przed okrzykiem. Zamiast tego zmrużył podejrzliwie oczy, wpatrując się w rozsypane kilkanaście stóp przed nimi elementy szkolnej zbroi i kształt, poruszający się pośrodku tego bałaganu. Kiedy zaś ich uszu dobiegły pojedyncze przekleństwa, uśmiechnął się niemal z samozadowoleniem i wypiął dumnie pierś. Wcale nie byli najbardziej niezdyscyplinowanymi uczniami!

               Ashley Summerson wygramoliła się w końcu ze szczątków żelaznego rycerza, rzuciła pędem w ich stronę, nerwowo przygładzając sterczące włosy i w pośpiechu, krzywo, przypinając odznakę prefekta do szaty.

– Już jestem, pani profesor...! Już jestem! – wysapała. – Przepraszam za spóźnienie! Możemy patrolować, Janek!

            Nawet wzrok bazyliszka wydawałby się Jamesowi bardziej miłosierny od spojrzenia, jakie posłała dziewczynie Minerwa McGonagall. Nie mógł więc wyjść z podziwu, że Ashley nie padła trupem na miejscu.

– Summerson, wasz patrol rozpoczął się pół godziny temu! Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego Łęczycki musiał prosić o wsparcie pannę ? Twoim zadaniem, jako prefekta, jest dbanie o bezpieczeństwo i porządek w szkole!

– I dbałam! – krzyknęła desperacko Ashley, przesłaniając dłonią usta, by zamaskować ziewnięcie. – Właśnie... właśnie pouczałam grupkę uczniów, by nie śmiecili na korytarzach...

           Syriusz prychnął pod nosem. Było bowiem bardziej, niż oczywiste, że dziewczyna, jak to często się zdarzało, po prostu zasnęła na sofie przed kominkiem w Pokoju Wspólnym. Kiedy Łęczycki, z irytującym oddaniem wzorowego harcerza, pełnił ich wspólny dyżur, ona przewracała się na drugi bok, pochrapując cicho, co Josh McKinnon, z nieznanego powodu uznawał zawsze za urocze.

– Szkoda, że z równą pieczołowitością nie zadbałaś o porządek tego korytarza! – Nauczycielka popatrzyła wymownie na szczątki zbroi, na którą Gryfonka przed chwilą wpadła w biegu. – Czy masz pojęcie, że doszło do ataku?! – Pokręciła głową w wyrazie całkowitej dezaprobaty, a potem ponownie odwróciła się do Jamesa.– Słucham! Kto was zaatakował?!

– Właśnie! Kto was zaatakował, Potter?! – Ashley bezceremonialnie wepchnęła się między Janka a Erzsike, jakby jej obecność od początku tego incydentu nie pozostawiała żadnej wątpliwości. Tylko rozlewające się po policzkach karminowe plamy zdradzały, że jednak kiełkują w niej jakieś okruchy wstydu i poczucia winy.

            Okularnik posłał szybkie spojrzenie milczącemu Blackowi i zagryzł wargę, aż poczuł w ustach smak krwi. Wszystko w nim chciało automatycznie krzyknąć: „Snape!", ale jeżeli istniała jakakolwiek pewna rzecz na tym świcie, był to fakt, że James Fleamont Potter nigdy, ale to przenigdy się nie skonfidenci! Nawet jeśli w grę wchodziło coś tak obrzydliwego, coś tak... okrutnego, jak posługiwanie się czarną magią! Zresztą, gdyby teraz zdradzili nauczycielce, że Ślizgoni odbywają tajne spotkania w starej sali od eliksirów, sami straciliby dostęp do tego pomieszczenia. A przecież z podsłuchanej rozmowy wynikało, że już wcześniej korzystał z niego jeszcze ktoś inny i że warzył tam jakieś niebezpieczne mikstury! Cała sprawa była dużo bardziej zagadkowa. Należało postępować ostrożnie...

            James zerknął na drzwi, które dwa miesiące temu uwięziły ich w zdemolowanej sali, razem z młodszym bratem Syriusza i jego przyjacielem. Wreszcie zrozumiał, że ktoś umyślnie je w ten sposób zaczarował, a klucz znaleziony przypadkowo w gabinecie Filcha, został zgubiony prawdopodobnie przez tę tajemniczą osobę. Nie było sensu zaprzepaszczać wszystkich tych odkryć tylko po to, by wydać Smarka i jego grupę zakompleksiałych fanatyków.

– Słucham? Chyba nie dosłyszałam odpowiedzi! – Profesor McGonagall zbliżyła się niebezpiecznie i oparła o parapet. Coraz grubsze płatki śniegu otulały bezgłośnie witraż za jej plecami. Peter skulił się za jedyną w pobliżu zbroją, która pozostawała jeszcze kompletna i wpatrywał się w okularnika z nabożnym lękiem. Syriusz wciągnął ze świstem powietrze, najwyraźniej także tocząc wewnętrzną batalię, ale zachował pełne napięcia milczenie, więc Jim sam zmusił się do uchylenia warg:

– Nie wiemy! – wycedził przez zaciśnięte zęby, niemal czując, jak każde słowo boleśnie godzi w jego poczucie sprawiedliwości. – Po prostu tędy przechodziliśmy, kiedy zaklęcie się uruchomiło. – Uniósł lekko podbródek i wytrzymał powątpiewające spojrzenie nauczycielki.

Kobieta trwała przez chwilę w przerażającym bezruchu, ale w końcu westchnęła głęboko.

– Idź do skrzydła szpitalnego! Niech pani Pomfrey obejrzy te ręce! Blacka też warto sprawdzić – rozkazała, poprawiając jedną ze swoich eleganckich skórzanych rękawiczek. – Summerson, chcę, żebyś poszła po innych nauczycieli. Trzeba przeszukać zamek. Autor tego obrzydliwego ataku pewnie wciąż jest gdzieś w pobliżu i zrobię wszystko, żeby poniósł surowe konsekwencje. Kiedy skończymy, porozmawiam z profesorem Edwardsem o tym, co tu zaszło. Czas podjąć zdecydowane działania. Cały świat może powoli schodzić na psy, ale Hogwart nie będzie tolerował w swoich murach czarnej magii! – W paciorkowatych oczach profesor McGonagall pojawił się niebezpieczny błysk i James nabrał przekonania, że z wąskich nozdrzy za chwilę wydostaną się kłęby dymu. Kiedy jednak go mijała, jej dłoń spoczęła na jego ramieniu z dziwną łagodnością. Otworzyła drzwi do najbliższych pomieszczeń, ale nikogo w nich nie znalazła. Stara sala od eliksirów była już zupełnie pusta i nic nie zdradzało, że ktoś z niej ostatnio korzystał. – Łęczycki, , pozwólcie, proszę, za mną. Chciałabym później usłyszeć wszystkie szczegóły na temat tego zaklęcia!

              Jim pozwolił sobie na pełen ulgi wydech, ale kobieta przystanęła gwałtownie tuż przed wejściem na klatkę schodową i odwróciła się do nich po raz ostatni:

– Korzystając z okazji, przypominam wam, że profesora Dumbledore'a dziś nie ma, więc możecie dokończyć sprzątanie jego gabinetu, a jutro o dziewiętnastej jest próba generalna chóru!

– CO?! – Syriusz gwałtownie oderwał wzrok od dywanu, w który do tej pory wpatrywał się morderczo, jakby próbował go niewerbalnie podpalić i zwrócił się do nauczycielki. – Przecież byliśmy na liście osób, które wyjeżdżają na Święta do domu i nie mieliśmy brać udziału w koncercie...!

              Brwi profesor McGonagall poszybowały w górę, rysując na jej czole złowróżbną zmarszczkę.

– Cóż za szczęście, że zmieniliście plany, Black!


***


              Kiedy James i Syriusz, opuścili wreszcie skrzydło szpitalne (pani Pomfrey wygłosiła płomienną mowę na temat lekkomyślności dzieci), marzyli jedynie o obfitym, ciepłym obiedzie. Tymczasem okazało się, że ominęła ich nawet kolacja. W dodatku profesor Sprout (podręcznikowy przykład zdradzieckiej, pedagogicznej natury!) w imieniu opiekunki ich domu, dopilnowała, by udali się prosto do gabinetu Albusa Dumbledore'a. Mieli dokończyć szlaban, który otrzymali kilka miesięcy wcześniej za upiększenie kantorka woźnego.

            Syriusz czuł, że balansuje na granicy swojej wytrzymałości nerwowej. Dostosował się do decyzji Jima, do poczucia honoru i zdrowego rozsądku – nie wydał Severusa Snape'a, ale jego ciało, umysł i dusza wydawały się skręcać w proteście przeciw takiemu postępowaniu. Nienawidził czarnej magii. Nienawidził jej bardziej, niż byłyby w stanie wyrazić jakiekolwiek słowa. Czuł jej duszący, chory zapach na każdym kroku we własnym domu, a teraz, gdy jej ślad pojawił się w tak wyjątkowym miejscu, jak Hogwart, miał wrażenie, że wpadł w pułapkę i ponownie traci powietrze w płucach, że przeszłość dopadła go nawet tutaj, a odrobina światła, którą niedawno dosłownie wydrapał dla siebie od okrutnego losu, została bezpowrotnie skażona. I wszystko to przy jego bierności!

                Cierpiętnicze przewrócenie oczami i pełen rozczarowania okrzyk: „Znowu on!", którym powitał go w gabinecie portret przodka, Phineasa Nigellusa, tylko dolały oliwy do ognia. Syriusz zacisnął zęby, bez słowa sięgnął po szmatę do kurzu i pogrążył się w ponurym milczeniu.

             Pokój tonął w srebrzysto-szafirowych światłocieniach. Blada łuna księżyca odbijała się od śnieżnego dywanu szkolnych błoni i rozpościerała z wysokich okien, jak eteryczny, perłowy wachlarz. Igrała w kolekcji srebrnych instrumentów, których roli do dziś nie udało im się odkryć, tańczyła na granatowym dywanie i bez skrępowania płynęła przez zamknięte powieki śpiących portretów, przedstawiających byłych dyrektorów Hogwartu. W końcu oczarowała nawet feniksa, który zastygł na żerdzi obok biurka, niczym wyrafinowany, złocisty posąg. Syriusz nie dał się jednak nabrać. Ta sama łuna wciskała się bowiem właśnie w szczeliny okiennic Wrzeszczącej Chaty, odbierając ich przyjacielowi wszystkie odczucia, prócz głodu i bólu. Z tym też nic nie mógł zrobić!

– Chodź lepiej na górę! Nie ryzykujmy, że twój prapradziadek postanowi wygłosić jakiś bardziej płomienny komentarz! – James pociągnął go za rękaw w stronę spiralnych schodków. Kiedyś byli przekonani, że prowadzą one do komnaty sypialnej samego Albusa Dumbledore'a, ale szlaban pozwolił im szybko odkryć rozczarowującą prawdę. Na szczycie kryła się wyłącznie mała, prywatna biblioteczka dyrektora.

               Przez kilkanaście minut pracowali w ciszy, ścierając grubą warstwę kurzu ze stosu ksiąg i innych, doprowadzających do szału elementów wyposażenia. Wszystko wokół było bowiem aż do przesady eleganckie, utrzymane w głębokich, ciemnych barwach i ozdobione fantazyjnymi ornamentami, które – jak podejrzewali – zostały umieszczone na każdym meblu, łącznie z kolumienkową poręczą schodów, by uczniowie, odbywający karę, mogli spędzić tutaj całą wieczność. Syriusz czuł na sobie czujny wzrok przyjaciela, kiedy nieco zbyt gwałtownie wrzucał na miejsce opasłe tomy czarodziejskiej mądrości. Postanowił więc uprzedzić pytanie okularnika.

– Nikt mnie nie zmusi do śpiewania! Nie pójdę na żadną próbę tego głupiego chóru! – rzucił gniewnie pierwsze logiczne wyjaśnienie swojego stanu emocjonalnego, jakie przyszło mu na myśl. I nawet do końca nie skłamał! Mógł bowiem już prawie zapomnieć, że zaledwie trzy godziny temu był bliski śmierci, ale jawnej niesprawiedliwości profesor McGonagall nie potrafił tak łatwo wyrzucić z głowy. Wolałby umrzeć na tamtym korytarzu, niż wziąć udział w koncercie kolędowym!

– To proste! – odparł pocieszająco Potter, zamaszystymi ruchami przesuwając puchatą miotełką po dębowych blatach. – Powtarzaj za mną: FALALALALA LALA LA LAAAAAA!

            Syriusz posłał mu najbardziej zażenowane spojrzenie, na jakie potrafił się zdobyć, ale okularnik tylko wzruszył ramionami.

– Jeśli włączysz się do refrenu, może McGonagall nie zauważy, że olewasz zwrotki... A poza tym, nie musisz się martwić! Przy najbliższej okazji, sami sobie porozmawiamy ze Smarkiem! – Wycelował w niego oskarżycielsko tęczowym puchem miotełki.

             Coś zacisnęło się w żołądku Syriusza. Czyżby zachowywał się aż tak czytelnie, że nawet Jim był w stanie odgadnąć jego myśli? A może przyjaciel robił to od dawna, tylko nigdy nie zdradził się z tym, ile rozumie?

– Nie patrz tak na mnie, ja tylko...

             Okularnik nie zdołał dokończyć zdania. W tym momencie drzwi gabinetu stęknęły bowiem cicho i po pomieszczeniu pod nimi rozległ się głos Albusa Dumbledore'a.

– Zapraszam! Niezmiernie mi przykro, że musiał pan czekać, ale szczerze mówiąc, nie spodziewałem się dziś wizyty. Przybyłem najszybciej, jak się dało!

            Lampiony na ich głowami rozżarzyły się nagle łagodnym, ciepłym światłem. James uniósł się, by powitać dyrektora, kiedy do nozdrzy Syriusza dotarła znajoma woń.

               Aromatu świeżo palonej kawy, tytoniu i wielowymiarowego, intensywnego zapachu drogiej wody kolońskiej, nie mógłby pomylić z niczym innym. Z nikim innym.

              Gdy był małym dzieckiem, razem z Andromedą bawili się nawet w zgadywanie, jakie składniki mogą tworzyć tak pociągające perfumy, a jego kuzynka uparcie twierdziła, że oprócz wybijających się na pierwszy plan nut drzewnych i ambry oraz ledwo wyczuwalnej słodyczy jaśminu, dodano do nich odrobiny opium. Wyciągnął dłoń, by powstrzymać okularnika, ale zanim zdołał to zrobić, Jim sam, intuicyjnie opadł z powrotem, kuląc się tuż obok niego i, ku zdumieniu Syriusza, wydobywając spod koszulki zwiniętą pelerynę-niewidkę. Srebrzysty materiał otulił ich bezszelestnie.

– Nie szkodzi. Cierpliwość to dla mnie ważna cnota. Staram się praktykować. – Alpahrd Black ze spokojem zajął, wskazany przez dyrektora, wygodny fotel przed biurkiem.

– Och, nareszcie ktoś godny! To będzie ciekawe! – wykrzyknął portret Phineasa Nigellusa.

               Syriusz zaryzykował lekkie przekręcenie głowy, by w szczelinie pomiędzy kolumienkami poręczy, lepiej widzieć rozgrywającą się pod nimi scenę. Tym razem wuj prezentował niezwykle elegancką prostotę. Jego szczupłą sylwetkę otulał czarny, zapinany pod szyję surdut, na którym lśniła tylko jedna ozdoba – srebrna brosza, przedstawiająca skierowaną w dół różdżkę, wokół której owijała się lilia. Był to jednoznaczny sygnał, że przybył z oficjalną misją dyplomatyczną, jako ambasador Ministerstwa Magii. Nawet gdyby jednak zabrakło tej odznaki, i tak trudno by było go zlekceważyć. Z wyprostowanej postawy ciała, ze schludnie zaczesanych, kręconych włosów, idealnie przyciętego, krótkiego zarostu, uważnego spojrzenia i swobodnych ruchów biła taka pewność siebie i wyczucie smaku, że chyba nikt nie wziąłby go w tej chwili za przypadkowego gościa.

               Albus Dumbledore zasiadł przy swoim biurku i przez chwilę mierzył mężczyznę równie spokojnym wzrokiem. W końcu odchrząknął, uśmiechając się lekko. Pomiędzy nimi położył eleganckie, podłużne pudełko i uchylił wieczko, wykonując zapraszający gest. Alphard bez wahania wyciągnął swoją różdżkę. Uniósł ją na wysokość twarzy, jakby dokonywał prezentacji przed pojedynkiem, a światło lampionów i świec zamigotało w wypolerowanej, ozdobionej misternymi żłobieniami powierzchni drewna.

                Teak i włos z ogona jednorożca – wspominał pan Ollivander, kiedy Syriusz wraz z Regulusem pojawili się tego lata w jego sklepie. – Jedyna, wykonana przez moją rodzinę z drzewa tekowego. Przeleżała tutaj spokojnie sto lat, zanim zjawił się wasz wuj... Najbardziej wyrafinowany i elegancki okaz, jaki miałem przyjemność podziwiać. Wyjątkowo elastyczna, ale szalenie odporna! Idealna dla czarodzieja, który lubi spacer po linie nad przepaścią i mierzy wysoko...

              James poruszył się niespokojnie, najwyraźniej przekonany, że Alphard naprawdę zaatakuje dyrektora, ale nic takiego się nie wydarzyło. Mężczyzna obrócił różdżkę tak, że jej koniec był skierowany w jego własną pierś i bez wahania odłożył ją do przygotowanego pudełka. Dumbledore poszedł za jego przykładem, również wymierzając w siebie własny oręż. Dzięki prywatnemu nauczycielowi manier, który od najmłodszych lat udzielał dzieciom Blacków szczegółowych lekcji, Syriusz wiedział, że ze strony starca był to pokaz dobrej woli. Protokół dyplomatyczny, o ile w grę nie wchodziły pertraktacje wojenne, wymagał takiego gestu jedynie od inicjatora spotkania. Gdyby okazało się, że ambasador ukrywa gdzieś dodatkowy rodzaj broni, albo w jakikolwiek inny sposób oszukuje, z miejsca okryłby hańbą naród i instytucję, którą reprezentował, przekreślając swoją karierę. Wuj Alphard musiał przeżyć setki podobnych rozmów, i to nie tylko z zupełnie łagodnym Dumbledore'm, ale i różnymi buntownikami, zagranicznymi politykami, czy przedstawicielami szarej strefy. Wszystko to z całkowitą swobodą, bez cienia niepokoju na twarzy, choć mógł wtedy czarować jedynie swoją zręczną mową. Teraz wydawał się wręcz zrelaksowany, ale Syriusz nie był pewien, czy to nie kolejna z wielu masek tego mężczyzny.

– Cóż pana do mnie sprowadza, panie Black? – Dyrektor odsunął lekko futerał z różdżkami, by zaoferować gościowi miskę pieprznych diabełków. Bez większych emocji obserwował, jak Alphard wstaje z miejsca, tylko po to, by złożyć mu niski ukłon.

– W imieniu minister magii, Eugenii Jenkins, i grona jej osobistych doradców, pragnę złożyć panu najgłębsze wyrazy szacunku, Dumbledore! Jest niezwykle zasmucające, że spotykamy się w tak trudnym dla szkoły i naszej społeczności momencie. – Wuj skłonił się raz jeszcze, po czym usiadł z powrotem, wyciągając ku starcowi rękę. – Zobowiązałem się do przekazania w pana ręce oficjalnego stanowiska rady, które jest owocem naszych wielogodzinnych dyskusji. Prowadziliśmy je w pełnym poszanowaniu prawa i uznaniu dla pana olbrzymich zasług. Ostateczną decyzję podjęła pani minister.

            Coś boleśnie lodowatego zacisnęło się na sercu Syriusza i za nic nie chciało puścić. Wątpił, by wujek zjawił się osobiście w Hogwarcie, gdyby ministerialna rada miała dobre wieści. Poza tym fakt, że to właśnie on miał je przekazać, wywoływał irracjonalne poczucie winy.

                 Albus Dumbledore chyba nie podzielał jednak tych obaw. Uśmiechnął się bowiem do Alpharda, z typową dla siebie dobrodusznością i przyjął niezwykłą „przesyłkę". Było to arcydzieło sztuki origami – ozdobny pergamin, uformowany tak, że przypominał trójwymiarowy kwiat dalii. Zaledwie palce dyrektora musnęły jeden z płatków, kwiat natychmiast rozchylił się, jakby rozkwitał jeszcze bardziej, aż w końcu znieruchomiał na dłoni już w formie zwykłej, lekko pogniecionej kartki, zapisanej eleganckim, pełnym zawijasów pismem i opatrzonej kilkoma pieczęciami.

             Starzec zagłębił się w lekturze. Ambasador odczekał więc stosowną chwilę, ani na sekundę nie spuszczając z niego spojrzenia jasnobrązowych oczu, a potem pochylił się nieco i oznajmił zdecydowanym głosem:

– Jak pan widzi, rada uznała, że bezpieczeństwo szkoły jest zagrożone. Na terenach Hogwartu doszło do zbrodni i do dziś nie udało się schwytać sprawcy lub sprawców. Ze względu na uzasadnione obawy rodziców, Eugenia Jenkins postanowiła odwołać pana z pełnionej funkcji, jeśli dojdzie jeszcze choćby do jednego wykroczenia. W takim wypadku kierownictwo w szkole czasowo przejmie specjalnie wyszkolona jednostka grupy uderzeniowej ministerstwa, pod wodzą Korneliusza Knota.

          Syriusz zacisnął drżące palce na jednej z kamiennych kolumienek, aż zbielały mu kłykcie. Co tu się działo?! Od kiedy grupa uderzeniowa miała jakiekolwiek kompetencje do nadzorowania szkoły?! Jak oni śmieli...?! Nierówny oddech Jamesa łaskotał mu kark i mówił aż nazbyt wyraźnie, że okularnik podziela te treściwe przemyślenia.

Dyrektor jednak nadal uśmiechał się ze spokojem. Podniósł wzrok znad pergaminu.

– Głosował pan przeciwko, panie Black... – mruknął, splatając palce na biurku.

Alphard pokręcił głową.

– To nie ma żadnego znaczenia. Decyzja rady jest również moją decyzją. Jestem jej przewodniczącym... Nie skorzystałem z przywileju contry – dodał po chwili, jakby próbował delikatnie zwrócić uwagę rozmówcy, że wcale nie sprzeciwiał się aż tak bardzo, jak mógł. – W gruncie rzeczy również uważam, że w Szkole Magii i Czarodziejstwa pojawiły się o dwa trupy za dużo.

                Zapadła cisza, w czasie której słychać było jedynie ciche pochrapywania byłych dyrektorów Hogwartu, którzy zgodnie odstawiali swoją ulubioną szopkę, polegającą na udawaniu pogrążonych w głębokim śnie. Syriusz był pewien, że przynajmniej Phineas Nigellus ukradkiem przyglądał się Alphardowi z ekstatycznym zachwytem. Tymczasem wuj i profesor Dumbledore mierzyli się tym samym, spokojnym, uważnym spojrzeniem i choć obaj zachowali zupełnie łagodny, niemal życzliwy wyraz twarzy, chłopiec nie mógł pozbyć się wrażenia, że przed nim toczy się właśnie jakiś dziwaczny pojedynek woli. Wyglądało to tak, jakby mężczyźni usiłowali się nawzajem „rozgryźć", dostrzec w swoim postępowaniu jakiś ukryty motyw. Ten osobliwy bezruch przerwał w końcu pojedynczy okrzyk feniksa. Fawkes poruszył się na żerdzi i rozprostował jedno ze złocistych skrzydeł.

– Obawiam się, iż nie jestem w stanie zagwarantować, że nie dojdzie do kolejnego ataku. Oczywiście robiłem i będę robił wszystko, by tego uniknąć – powiedział Dumbledore, starannie składając otrzymane pismo. – Jeżeli rada zechce mnie odwołać, przyjmę jej decyzję z głęboką pokorą.

               James sapnął cicho. Ponownie zaczął się podnosić, w przekonaniu, że na tym rozmowa się skończy i ponownie zastygł przy poręczy, kiedy dyrektor nagle przekręcił głowę, przysuwając się bliżej Alpharda.

– Jednak proszę mi wybaczyć śmiałość, ale wątpię, by zjawił się tutaj pan osobiście, panie Black, wyłącznie po to, żeby przekazać mi stanowisko minister magii.

            Tym razem to ambasador się uśmiechnął. Pogładził starannie przycięty zarost na brodzie i lekko zmrużył oczy.

– Cenię ludzi nauki, profesorze! W wolnych chwilach lubię też obserwować idealistów. Rozczulający głupcy, którzy niestrudzenie kolorują to, co uda się narysować rozsądkowi! Nie daje to żadnych korzyści, ale przynajmniej pomaga pogodzić się z ponurym przeznaczeniem. –

              Alphard Black powolnym ruchem odpiął srebrną broszę, odkładając ją na biurko, daleko od siebie.


=====

Uff, w końcu się udało! Przepraszam za objętość tekstu i opóźnienie w publikacji, ale... w końcu napisałam rozdział, który i tak został ostatecznie podzielony na pół (i to jest pierwsza połowa XD). Miałam kilka "utknięć" po drodze, wciąż rozważając pewne szczegóły, bo to dość ważne momenty, więc wszystko trzeba było dobrze przemyśleć. Ponieważ druga część jest już napisana, mogę OBIECAĆ publikację w czasie nieprzekraczającym dwóch tygodni ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro