Rozdział 26 ,,First-Foot,,

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


                Delikatna woń drzewa wiggenowego snuła się po korytarzach, wiodących do Wieży Astronomicznej, tak że mogliby tam trafić bez znajomości drogi i to z zamkniętymi oczami. Remus nie potrafił się powstrzymać przed łapaniem głębokich wdechów i rozkoszowaniem się tym kojącym zapachem, przypominającym wilgotny mech leśny, połączony z czymś lekko cytrusowym. Starał się skupić tylko na nim, by uciec przed bolesnym supłem niepokoju i natrętnym obrazem porzuconego, rannego Severusa Snape'a, który wciąż wracał do jego umysłu, jak jakiś wielki wyrzut sumienia.

               Palenie liści Wiggen – magicznej jarzębiny, odstraszającej niebezpieczne stworzenia – stanowiło jedną z ważniejszych, sylwestrowych tradycji w Hogwarcie, obok słynnego First-foot, czyli wróżenia przyszłości na podstawie pierwszej osoby, która przekroczy próg zamku po Nowym Roku. Wśród społeczności szkolnej ten drugi zwyczaj nie cieszył się jednak wielką sympatią, z uwagi na oczywisty fakt, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach, symbolicznym gościem okazywał się po prostu uczeń, który szedł na przedzie, wracających z przerwy świątecznej kolegów. Mimo to profesor Mopsus już od rana nękał wszystkich długimi, wróżbiarskimi opowieściami, o konotacji jasnych włosów przybysza z nadchodzącym nieurodzajem. Najbardziej entuzjastycznie wyczekiwano zawsze wysokiego bruneta, który z kolei miał „przynieść" powodzenie i miłość. Co prawda James zaproponował nauczycielowi, że jako „wysoki, przystojny brunet", osobiście wyjdzie poza obręb błoni i tuż po północy, wkroczy z powrotem do Hogwartu, ale profesor zgromił go tylko lodowatym spojrzeniem pokrytych bielmem oczu. Potter wydawał się niezwykle zniesmaczony takim brakiem odpowiedzialności.

– Założę się, że pierwsza wlezie tu Evans! Wspomnicie moje słowa! – zarzekał się, kiedy czekali na deser. – Podwójny pech, bo nie dość, że baba, to jeszcze ruda! Jeśli to będzie ona, rzucę się z Wieży Astronomicznej. Nie chcę doczekać takich dni!

                Remus zaśmiewał się wtedy do rozpuku i teraz, na wspomnienie tamtej chwili, również na jego twarz wypłynął nieznaczny uśmiech. Zmieszana z lekkim dymnym aromatem woń Wiggenu sprawiła, że supeł napięcia i lęku, który od kilku godzin dusił jego serce, rozluźnił się nieco.

               Kiedy dotarli na zatłoczony balkon wieży, już prawie udało mu się zapomnieć o półprzytomnym Ślizgonie. Prawie.

                    Wziął jeszcze jeden głębszy oddech i rozejrzał się po otoczonej kamienną balustradą półkolistej przestrzeni. Niemal każdy jej cal zajmowali rozchichotani uczniowie. Wszyscy nosili barwne, odświętne szaty, tworząc pstrokatą mieszaninę, w której trudno było odróżnić Gryfonów od Ślizgonów, Puchonów, czy Krukonów. Niektórzy trzymali w dłoniach pękate kieliszki, wypełnione noworocznym ponczem z figi abisyńskiej i bergamoty, inni zajadali się dyniowo-cynamonowymi kremówkami lub czekoladowymi żabami, a jeszcze inni torowali sobie drogę do kamiennych kolumienek, by mieć lepszy widok na pokaz fajerwerków.

             Profesor Sprout pokrzykiwała na kilku swoich podopiecznych, którzy próbowali dorzucić jakieś nasiona do wielkiego, tlącego się na środku balkonu ogniska z liśćmi drzewa wiggenowego, a Albus Dumbledore górował nad nimi, opierając się swobodnie o marmurową kolumnę i wpatrując w atramentowy, rozgwieżdżony kobierzec nocy. Cały balkon wydawał się dosłownie lewitować, jakby niesiony na niewidzialnych skrzydłach wiatru. Z tej wysokości drzewa Zakazanego Lasu można by uznać jedynie za zwęglone zapałki, a pogrążone w absolutnej ciszy połacie łąk, nikły zupełnie, przykryte woalem srebrzystych obłoków.

– Wreszcie zaszczyciliście nas swoją obecnością, Black! – syknęła profesor McGonagall, łapiąc Syriusza za ramię, kiedy mroźne powietrze przywiodło pierwsze uderzenia szkolnego zegara.

– Od początku tu byliśmy! Po prostu nie lubimy ściągać na siebie uwagi. Trzymamy się na uboczu – zapewnił James.

Brwi nauczycielki powędrowały w górę:

– Jedynym czasem, kiedy trzymasz się na uboczu, Potter, jest czas szkolnych zajęć! I módl się, żebym w przyszłym semestrze tego nie zmieniała! A ty, Black, przestań się cieszyć!

             Scenka rodzajowa numer pięćset pięćdziesiąty czwarty. Remus odwrócił wzrok z mieszaniną rozbawienia i znudzenia. Postanowił stanąć nieco bliżej balustrady, ale w tej chwili przebrzmiało dwunaste uderzenie szkolnego zegara i przestrzeń wokół nich dosłownie pękła od triumfalnego wrzasku. Barwne pióropusze iskier, w grzmieniu i hukach, rozsypały się po atramentowym niebie, jakby naraz z chmur wyrosły setki kwiatów. Otworzył więc tylko usta, w niemym zachwycie obserwując, jak kilka błękitnych, syczących girland, układa się przed nimi w lśniące cyfry „1973", a dookoła rozbryzgują się kolejne kaskady i smugi sztucznych ogni. Te, co zdążyły już zniknąć z pojaśniałego nagle nieboskłonu, opadały deszczem kolorowych ogników, które zwisały na wysokości ich nosów, jakby ktoś zatrzymał je w czasie. Już po kilku chwilach, cały balkon mienił się setką takich światełek. Po raz pierwszy od kilkunastu godzin zerwał się też wiatr, burząc miękki bezruch zimowej nocy i tłocząc pozostały po ogniach dym, między głowami zebranych.

           Ktoś zanucił cicho pierwsze takty melodii, wkrótce dołączyły kolejne głosy, aż w końcu cały Hogwart zatopił się w grzmiącym śpiewie „Auld Land Syne". Śpiewał każdy – od Jamesa począwszy, przez Aerię (miała dziwnie błyszczące oczy i po raz pierwszy wydała się Remusowi bliska szczęścia), Ślizgonów i duchy, na wszystkich portretach skończywszy. Uczniowie chwycili się za ramiona, tworząc żywy łańcuch, a para wydobywająca się z kilkudziesięciu ust, tworzyła lekki woal wokół iskier, wciąż lewitujących pośród nich, niczym świetliki. Pieśń o przyjaźni, nad którą czas nie ma władzy, wypełniła uszy, umysł i serce Remusa, obijając się o nie z taką mocą, że miał wrażenie, jakby ktoś zamknął mu w klatce piersiowej trzepotliwego ptaka.

              Przełknął ślinę, z trudem powstrzymując łzy. Barwne rozbłyski wciąż wdzierały się mu pod powieki, chlustały żywymi kolorami na jego bladą twarz i donośnymi hukami podrywały tętno do jeszcze żywszego tańca. To trochę tak, jakby przez senne, nieruchome posągi wzgórz wokół zamku, przetoczył się nagle barwny korowód życia.

              A potem rozległ się kolejny, gwałtowny huk. Tym razem jednak był on płytszy, bardziej suchy i uwieńczony trzaskiem drzwi, uderzających w ścianę. Piosenka zakończyła się nieco kulawo. Część uczniów zamilkła bowiem przedwcześnie, choć z oddali wciąż dobiegały jeszcze soprany i basy postaci ze szkolnych obrazów.

             Tłum rozstąpił się dziwnie i Remus ponownie spróbował przepchnąć się do przodu, by móc zobaczyć, co takiego się wydarzyło, ale dostrzegł jedynie cień niskiej postaci, szybko przesuwający się w stronę marmurowej kolumny.

– Koniec zabawy, Dumbledore! Riddle zaatakował Ministerstwo. Mamy wojnę! – warknął Alastor Moody, stając w końcu w pełnej krasie, w chwiejnym świetle ognia. Targane wiatrem płomienie rozżarzyły jego małe, czarne oczy, uwypuklając paskudną ranę na policzku, z której skapywały na ziemię wielkie sople krwi.

             Kilkadziesiąt osób ze świstem wciągnęło powietrze. Rozległo się kilka stłumionych wrzasków i ciche łkanie, jednak większość uczniów po prostu stała bez ruchu, bezskutecznie usiłując przetrawić suchy komunikat. Serce Remusa wykonało gwałtowny skok, a potem zamarło, zdjęte ołowianym uciskiem strachu. Bardziej odczuł, niż zobaczył, że Syriusz sztywnieje za jego plecami, a Peter kuli się i krztusi w dziwny, piskliwy sposób.

James Potter, blady jak ściana, wzniósł pełne dezaprobaty spojrzenie ku niebu:

– No, dobra. Już wolę Evans! – poinformował bliżej nieokreślonego adresata.

Profesor McGonagall położyła dłoń na przedramieniu dyrektora.

– Odprowadzę dzieci do dormitoriów, Albusie – powiedziała. – Zajmę się wszystkim.

             Przez jedną, okropną chwilę Wieża Astronomiczna, dotąd hucząca i rozmigotana, utonęła w ciszy, jakby nagle zlała się z zimowym krajobrazem dookoła. Dziwny marazm ogarnął uczniów, którzy właściwie bez żadnego polecenia, sami ustawili się w szyku i ruszyli w stronę swoich Pokojów Wspólnych. Nauczycielka i tak stała jednak przy nich, uważnie lustrując każdą twarz. James i Syriusz przezornie przesunęli się na czoło tej dziwacznej kolejki, a potem zanurkowali za najbliższy posąg, chowając się pod peleryną-niewidką. Remus dołączył do nich niemal niechętnie. Zalało go uczucie odrealnienia i nie miał ochoty przekonywać się ponad wszelką wątpliwość, że wizyta aurora wcale mu się nie przyśniła.

– Potter i Black?! – krzyknęła McGonagall, zatrzymując nagle zdezorientowaną Mary McDonald.

Dziewczynka zdobyła się na słaby uśmiech.

– Widziałam ich, jak szli na przedzie – odparła uspokajająco.

                  Remusowi prawie zrobiło się żal nauczycielki, która wyraźnie odetchnęła z ulgą. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do sceny, która rozgrywała się właśnie na balkonie.

                 Profesor Dumbledore stał w tym samym miejscu, ze stoickim spokojem obserwując nietypowego gościa. Wyglądał na zupełnie nieporuszonego, jakby nie usłyszał przed chwilą o wybuchu wojny. Moody natomiast – przeciwnie. Przypominał kogoś, kto właśnie przeszedł piechotą przez piekło. Był brudny, potargany i spocony. Z lewego policzka zwisał mu duży płat skóry, a krew spływała z ramienia i wsiąkała w szatę na piersi, rozlewając się po materiale coraz większą plamą. Część grafitowych włosów uległa chyba spaleniu, bo skóra nad uchem świeciła dziwną gładkością.

– Proponuję najpierw odwiedzić nasze skrzydło szpitalne, Alastorze. Pani Pomfrey...

– Nic mi nie jest! – warknął auror. Szybkim, brutalnym ruchem otarł twarz, rozsmarowując czerwone smugi po nosie i drugim policzku, a przy tym drastycznie pogarszając stan naderwanej skóry. – Nie mamy czasu na dyrdymały! Muszę nakreślić ci sytuację. Zaatakował nas ze swoimi ludźmi. Była wśród nich ta zdzira od Blacków... Lestrange!

Dumbledore wreszcie pozwolił sobie na westchnięcie.

– Co z minister Jenkins? – zapytał, a w jego cichym głosie zabrzmiała nuta niepokoju.

– Żyje – Moody oparł się o kamienną balustradę. Stał teraz przodem do nich i Remusowi zrobiło się niedobrze, kiedy dostrzegł pełne rozmiary obrażeń mężczyzny. Wyglądało to trochę tak, jakby jakieś zaklęcie przeorało mu część twarzy. – Trwało akurat posiedzenie sztabu kryzysowego, w związku z zaginięciami mugolaków, kiedy tam wparowali. Alphard Black zareagował pioruńsko szybko, trzeba mu to przyznać... Z miejsca powalił trzech i zabrał Eugenię do schronu. Posłałem za nimi Shacklebolta i Meadowesa. Wierzę, że są maksymalnie zabezpieczeni. – Auror splótł ręce na piersi i popatrzył na starca spode łba. – Black chce, żebyśmy wszystko wyciszyli. Uważa, że ostatnie, czego w tej chwili potrzebuje Ministerstwo Magii, to wybuch paniki...

– A ty się, oczywiście, nie zgadzasz... – Dumbledore uśmiechnął się ze zrozumieniem. Podmuch wiatru rozsypał jego długie, srebrne włosy, wyrywając je ku szafirowej pustce.

– Wiesz, gdzie może sobie wsadzić te polityczne gierki?! Miesiącami ukrywaliśmy masowe zaginięcia. I co nam to przyniosło?! Jestem zwolennikiem zdrowej dawki paniki! Może przynajmniej część czarodziejów zachowa dzięki temu wzmożoną czujność!

Dyrektor nie odpowiedział. Oparł się tylko o balustradę i w zamyśleniu splótł palce.

– Czy udało się schwytać Toma? – zapytał cicho.

Moody aż sarknął ze złości.

– A jak myślisz, po co przywlokłem tutaj swój przypalony i poobijany tyłek?! Musisz nam pomóc, Dumbledore! Był twoim uczniem i jeśli ktokolwiek jest w stanie go powstrzymać, to właśnie ty!

               Remus odruchowo wzdrygnął się na taki popis bezczelności. Do tej pory nawet nie umiał sobie wyobrazić, by ktoś mógł się w ten sposób zwrócić do samego Albusa Dumbledore'a! Dyrektor nie wydawał się jednak przejęty. Odwrócił się i wpatrzył intensywnie w jakiś punt na horyzoncie.

– Widzisz je? – mruknął.

– KOGO?! – Moody rzucił się gwałtownie na balustradę z różdżką gotową do walki, chociaż Remus nie widział, kiedy auror zdążył ją wyciągnąć. To musiało trwać krócej, niż mrugnięcie okiem. – Atakują teraz zamek?! GDZIE?!... Odsuń się, Dumbledore!

– Przypuszczam, że od tej chwili dzieli nas jeszcze, co najmniej kilka lat. Chodziło mi o testrale – wyjaśnił spokojnie starzec, wskazując dłonią odpowiedni kierunek. – Hogwart ma własne stado. Niesamowite stworzenia!

– Taa. – Auror ponownie oparł się o kamienną kolumnę, w sekundę tracąc zainteresowanie czymkolwiek, co Dumbledore mógł mieć na myśli. Remus nie umiał się w tym momencie na niego gniewać. Dlaczego, na brodę Merlina, dyrektor był tak spokojny?! Czyżby Rita Skeeter, w swoich skandalicznych artykułach miała rację i faktycznie z wiekiem, tracił rozum?!

– Widzisz je – stwierdził starzec. Tak po prostu, jakby wcale nie rozmawiał z półprzytomnym aurorem, ogłaszającym atak na najwyższe władze, tylko przechadzał się ze znajomym po swoim ogródku w sielskie, letnie popołudnie. – Problem polega na tym, że moi uczniowie wkrótce też je zobaczą... choć nie powinni. Nie powinni.

Alastor Moody sapnął i uderzył pokaleczoną dłonią o poręcz.

– Cholernie to smutne! – burknął. – Poproszę Eugenię Jenkins, żeby zabrała stąd testrale. Czy możesz już się spakować? Trochę mi się spieszy ze schwytaniem tego skur...

– Moi uczniowie zobaczą testrale! – przerwał Dumbledore, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiała dziwna, ostra nuta. – I dlatego, szczególnie teraz, nie mogę ich opuścić.

              Wąskie, lekko przekrzywione wargi młodszego mężczyzny poruszyły się kilka razy. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć tysiąc rzeczy jednocześnie. Wreszcie wypuścił z ust powietrze, zgarbił się lekko, a ręce opadły mu bezwładnie po bokach.

             – To nie był popis pełni jego sił. Riddle'a – mruknął z kwaśną miną. – Chciał nas nastraszyć i tylko dlatego nikt nie zginął. Wybrał dzień, w którym ministerstwo świeciło pustkami... Oggsa musieliśmy umieścić w Mungu, a jakaś pracownica Biura Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli straciła przytomność. Tyle. – Schował pokaleczone dłonie do kieszeni płaszcza, wpatrując się w dogasające ognisko z liści wiggenowych. Westchnął. – Ale walczyłem z nim, Dumbledore. Walczyliśmy całą siódemką! Był sam, a i tak miałem wrażenie, że gdyby tylko chciał, mógłby nas pozamieniać w proch. Black zrobi po swojemu i wyciszy sprawę. Cóż... przynajmniej w tej części, w której zdoła. – Nagle wyciągnął prawą rękę i energicznie poklepał się po klatce piersiowej, wydając przy tym cichy syk bólu. W końcu wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni marynarki kawałek poplamionego papieru i podsunął go dyrektorowi pod nos. – Taką piękną pamiątkę nam po sobie zostawił! Dobry kwadrans te nasze orły z biura Niewłaściwego Użycia Czarów myślały, jak to usunąć. Udało się, ale założę się o ostatnią szarą komórkę Eugenii Jenkins, że w tym czasie powstało milion takich fotografii. Wygląda na to, że twój były prymus opracował własny podpis... I podpisał się pod ministerstwem, jak pod swoją własnością. – Moody splunął, a potem zgniótł kartkę i rzucił ją na ziemię.

                – Wciąż nie schwytaliśmy nawet Peruwiańskiej Zjawy. Nie oddalę się od zamku, Alastorze – powtórzył cicho dyrektor. Przysunął się jednak do aurora i, tak jak on, oparł się plecami o kamienną balustradę.

              Trwali w milczeniu przez dłuższą chwilę. Był to jeden z najosobliwszych obrazów, jakie Remus miał okazję oglądać. Dwóch czarodziejów – elegancki starzec i niski, zakrwawiony auror o ostrych rysach – stało na balkonie Wieży Astronomicznej i wpatrywało się w żarzące się jeszcze węgielki drzewa Wiggen. Kojąca woń mchu i cytrusów, tak nielubiana przez niebezpieczne stworzenia, rozpłynęła się zupełnie w zimowym powietrzu, a miedziane pobłyski igrały w okularach-połówkach i czarnych, czujnych oczach. Za plecami mężczyzn wciąż płynęły leniwie ledwo widoczne smużki dymu z przebrzmiałych fajerwerków – marny dowód na to, że kilka minut temu istniało normalne życie, radość i beztroska...

             A potem Dumbledore bez słowa wyciągnął z kieszeni jakiś przedmiot i z zachęcającym uśmiechem wysunął rękę w stronę swojego gościa. Remus wytrzeszczył oczy na widok... tubki cytrynowych dropsów. Czy mogło się stać coś bardziej absurdalnego?!

Mogło.

                 Alastor Moody wzruszył ramionami i przyjął poczęstunek, wrzucając cukierka do ust. Teraz dwóch czarodziejów trwało na balkonie Wieży Astronomicznej przy akompaniamencie cichego mlaskania i przyprawiających o dreszcze „pacnięć" naderwanej skóry, która uderzała w brodę aurora z każdym gwałtowniejszym ruchem szczęki. W końcu mężczyzna ponownie zanurzył dłoń w kieszeni, wydobywając z niej małą, srebrną piersiówkę.

Cholerny rok! – skwitował, popijając solidny łyk i krzywiąc się z niesmakiem.



***



                 Remus miał wrażenie, że zamarzł. Fizycznie i psychicznie. Zanim Dumbledore zdecydował się w końcu wprowadzić gościa do zamku, mróz pozbawił ich czucia w dłoniach i stopach, rozdzwonił zęby tak, że tylko siłą woli udało im się do końca zachować ciszę i poparzył nosy z równą skutecznością, co Zelda Falwick, która na ostatniej lekcji obrony przed czarną magią pomyliła zaklęcie ogłuszające z podpalającym. Gorzej jednak było z zamarzniętym sercem, które wbrew rozsądkowi, nie pozwoliło im się ruszyć o cal, nawet wtedy, kiedy zostali już sami.

                  James bez słowa ściągnął z nich pelerynę-niewidkę i jako pierwszy zrobił dwa chwiejne kroki w stronę porzuconego kawałka papieru. Rozprostował go, popatrzył chwilę i skrzywił się w skrajnym obrzydzeniu.

           – Pokaż – poprosił Syriusz, ale cofnął dłoń i zaklął, gdy tylko jego skóra musnęła zdjęcie. Wyglądał, jakby nie mógł się zdecydować, czy planuje morderstwo, czy atak paniki.

Remus zmusił się, by podejść. Zmusił się, by zajrzeć przyjacielowi przez ramię.

          To była czarodziejska ruchoma fotografia gmachu głównego Ministerstwa Magii, w rogu poplamiona trochę krwią aurora. Tyle że tuż nad budynkiem, w powietrzu, zawisł wyraźny, zielonkawy symbol – duża czaszka, z której szczęki powoli wypełzał wąż.

Nadchodzi czas oczyszczenia. Pokłońcie się Czarnemu Panu!" Głosił napis, wokół którego gad owijał swój ogon.

             Coś dziwnego poruszyło się w brzuchu Remusa. To było głupie! Przecież nie bał się ani czaszek, ani węży! Dlaczego sztampowy symbol jakiegoś psychopaty miałby go aż tak przerazić?!

– I c-co teraz?! – załkał Peter, trzęsąc się tak bardzo, że nie potrafił już dłużej ustać na nogach. Przykucnął więc obok wygasłego ogniska.

              Z jakiegoś powodu pytanie doprowadziło Remusa do wściekłości. Wiedział, że to kolejny absurd, bo reakcja przyjaciela była normalna i właściwie pokrywała się z jego własnymi odczuciami. Mimo to... Dlaczego Peter oczekiwał, że ktokolwiek z nich zna odpowiedź?! Dlaczego znowu to na nich miał spaść ciężar znalezienia rozwiązania?! Dlaczego to oni mieli zdecydować, co dalej?! Czy chłopiec nie widział, że wszyscy znajdują w identycznej sytuacji?

– Teraz? – Głos Jamesa rozległ się tuż obok, a jego ręce powędrowały na ramiona przyjaciół, jakby próbowały ich ze sobą scalić. – Teraz będziemy szczęśliwi na zapas!

               Zdanie zawisło pomiędzy nimi z taką mocą, że Lupin chwilowo zapomniał o swoim przerażeniu, w szoku spoglądając na Jima. Okularnik był blady, ale orzechowe tęczówki błyszczały jakąś zdumiewającą mieszaniną determinacji, buntu i... spokoju; zaraźliwej pewności, która w sekundę sprawiła, że rozdygotany, potłuczony na milion kawałków umysł Remusa, znieruchomiał, jakby onieśmielony oczywistością tej instrukcji.

            Skoro James potrafił być spokojny, to sytuacja nie mogła przedstawiać się aż tak źle. Skoro James był zdeterminowany, to i oni powinni wziąć się w garść!

Szczęśliwi na zapas... Serce Remusa załomotało, jakby chciało wyrwać się ku tej myśli i desperacko się jej chwycić.

              Nawet się nie wzdrygnął, kiedy kolejny podmuch lodowatego wiatru zmierzwił ich włosy i rozszarpał resztki dymu z dawno wybrzmiałych fajerwerków, pozostawiając jedynie ciemną pustkę nieba. Tu, na szczycie skutej lodem Wieży Astronomicznej, tuż po ogłoszeniu wybuchu wojny, Remus Lupin naprawdę uwierzył, że może być szczęśliwy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro