Rozdział 28 ,,Symbioza,,

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                Zgodnie z zapowiedzią, wracam już z kolejnym, obszerniejszym rozdziałem. Wybaczcie mi, proszę, jeśli pod względem  stylu odbiega on od reszty - przez ten długi czas przerwy w pisaniu, mocno wypadłam z wprawy i mam wrażenie, że tekst wyszedł dość topornie :(( Będę jednak baaaardzo wdzięczna za wszystkie uwagi i "poprawki" w tym zakresie ^^. To, co warto sobie przypomnieć przed lekturą, to motyw starej sali od eliksirów, w której ktoś zaczarował drzwi (otwierały się tylko od zewnątrz). Na początku utknęli tam Regulus, jego przyjaciel, James, Syriusz i Remus. Potem w sali pojawił się specyficzny zapach, który sugerował, że ktoś warzył tam wcześniej jakiś paskudny eliksir. Jednocześnie miejsce to zaczęli wykorzystywać Ślizgoni do nielegalnych szkoleń czarnej magii (ale to nie oni warzyli eliksir, bo sami byli tym nieco zdziwieni).  James jest zdeterminowany, by odkryć, kto i jaką miksturę przygotowywał w tym miejscu. Niechętnie zgodził się z radą Syriusza, by zaangażować w tę sprawę Lily :)


==============================================================


                     Peter przesunął dłonią po opuchniętych powiekach i, pod ciężarem zniesmaczonego spojrzenia Syriusza, zmusił swoją podrygującą nerwowo stopę do bezruchu. Nie mógł spać, odkąd Alastor Moody obwieścił rozpoczęcie wojny. Jego ciało całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Przypominało rozstrojony, chwiejny mechanizm, uruchamiany jedynie prostymi poleceniami chłopców. Miał bolesną świadomość zmian w swoim wyglądzie – worków pod załzawionymi oczami i pryszczy, które na skutek stresu zaatakowały skórę, ale jakoś nie potrafił odnaleźć w sobie siły, by się tym przejmować. Nie bardziej, niż dawką krwawych koszmarów, które od dwóch nocy nie pozwalały mu odpocząć.

          Początkowo cały zamek zdawał się podzielać jego histerię, dosłownie hucząc od plotek. Wystarczył jednak jeden dzień i zdawkowy komunikat w Proroku Codziennym, by gorączka okrzepła, a głowy uczniów na nowo zajęły się tym, co było dla nich dużo istotniejsze od polityki – zbliżającymi się egzaminami, wycieczką do Hogsmeade, którą zapowiedziano już na najbliższy weekend (czyżby dyrektor próbował w ten sposób dać uczniom odrobinę oddechu?) i dramatycznym rozstaniem kapitana drużyny Slytherinu z krukońską rezerwową.

           Wzmianka o ataku „niewielkiej grupy niepoczytalnych czarodziejów, którzy działają w ramach fanatycznej sekty" na Ministerstwo Magii, została opublikowana przez prasę dopiero na dziesiątej stronie i liczyła dokładnie cztery zdania. Wynikało z nich, że niebezpieczeństwo błyskawicznie zażegnano, a sami sprawcy to po prostu niegroźni wariaci, których schwytanie pozostaje jedynie kwestią czasu. Oczywiście Rita Skeeter nie odmówiła sobie umieszczenia „pozyskanej przez naszego wewnętrznego informatora fotografii, dokumentującej incydent", czyli niewyraźnego zdjęcia zielonkawej czaszki, unoszącej się nad gmachem, ale według samej reporterki, stanowiło ono tylko kolejny dowód na emocjonalną chwiejność atakujących.

          Społeczności Hogwartu łatwo więc było uwierzyć, że Alastor Moody dał upust swojej paranoi, wyolbrzymiając całe wydarzenie. Być może Peter sam by w to uwierzył, gdyby nie słyszał później rozmowy aurora z profesorem Dumbledorem...

           Bał się wojny, bardziej, niż czegokolwiek dotąd w swoim dwunastoletnim życiu. Słyszał o niej nieraz, w obszernych, przerażających opowieściach wujka Archibalda – charłaka, który był młodszym bratem babci Clemetiny i służył w mugolskim wojsku za czasów II Wojny Światowej. Peter wiedział, że wojna oznaczała przemoc. Krew. Konieczność wyboru jednej ze stron. A przecież nie chciał niczego wybierać! Planował ukończyć naukę i znaleźć nudną, spokojną pracę, gdzieś, gdzie nie wymagano by od niego wielkiego popisu talentów, ani żadnych wiążących deklaracji. Chciał do końca swoich dni trzymać się w cieniu Jamesa i Syriusza, bo tam czuł się bezpieczny. To oni byli stworzeni do podejmowania decyzji, do zwyciężania. To oni byli silni...

              Nawet teraz zachowywali się, jakby nocna wizyta aurora wcale nie wstrząsnęła całym ich światem. Owszem, początkowo wydawali się przestraszeni, ale odkąd James oznajmił, że zamierza być „szczęśliwy na zapas", pozostali chłopcy dostosowali się do tych wytycznych. Peter nie potrafił. Starał się skupić na bieżących, ściśle określonych przez Jamesa problemach, czyli na schwytaniu mordercy Sixtusa Barbybrigta, wyeliminowaniu amatorów czarnej magii ze szkolnej społeczności a przede wszystkim odkryciu, kto i jaki eliksir warzył potajemnie w zapieczętowanej starej sali na piątym piętrze, ale nie mógł nic poradzić na fakt, że jego organizm zdradzał oznaki histerii.

– Rozumiem, że nie tryskasz radością, ale wiesz, że dziewczyny mogą w nas co najwyżej uderzyć... obrażonym spojrzeniem, nie? – burknął Syriusz, patrząc krytycznie na jego dłonie. Peter podążył za wzrokiem przyjaciela i spłonął rumieńcem, orientując się, że przez cały czas bezwiednie wykręcał place, aż posiniały mu kłykcie.

                  Zapadał wieczór. Siedzieli w sali wejściowej, niecierpliwie wypatrując powracających po przerwie świątecznej kolegów, a konkretniej – koleżanki. Zgodnie z instrukcjami Jima, mieli powitać ją uprzejmie i zachowywać się dojrzale (Trzeba do niej podejść, delikatnie zagaić temat, a potem... zgodzi się na cokolwiek, zanim dotrze do niej, że chodzi o lekkie nagięcie szkolnego regulaminu!). Peter miał złe przeczucia. Starał się usiąść prosto i wygładzić pognieciony kołnierz koszuli, ale Irytek, który nieustannie krążył pod sufitem, zrywając i zrzucając im na głowy kłęby jemioły, zdecydowanie nie pomagał w utrzymaniu schludnego wyglądu.

               Nie byli sami. Grupka Ślizgonów stała nieco na uboczu, najwyraźniej też oczekując jakiegoś znajomego, Aeria skuliła się przy samym wejściu (Pewnie też nie mogła się doczekać powrotu Lily!), a duch Grubego Mnicha, który zawsze ciężko znosił rozłąkę ze swoimi podopiecznymi, przemierzał pomieszczenie wzdłuż i wszerz, co chwilę wznosząc toast za udany semestr letni, albo zagadując prefektów Hufflepuffu. Wreszcie wrota zamku uchyliły się nieco i do środka wlała się hałaśliwa rzeka czarnych szat. Sala wejściowa w sekundę eksplodowała od ożywionych rozmów, śmiechu, rozpaczliwego miauczenia kota Gilberta McKinnona i turkotu ciągniętych po ziemi kufrów. Regulus Black wysunął się na przód, ale przeszedł obok nich bez słowa, posyłając Syriuszowi jedynie pełne żalu spojrzenie. Peter szybko dostrzegł wśród tłumu znajome, rude loki.

EVANS! Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek to powiem, ale cieszę się, że cię widzę! – James zerwał się z miejsca, rozpościerając ręce, widocznie w przekonaniu, że Lily rzuci się, by go wyściskać.

            O dziwo, przez chwilę Peter był pewien, że faktycznie tak się stanie. Dziewczynka uśmiechnęła się bowiem szeroko i ruszyła biegiem w ich stronę. Minęła jednak zaskoczonego okularnika, wpadając wprost w wyciągnięte ramiona... zachwyconego Severusa Snape'a.

– No i masz ludzką wdzięczność! – skomentował kwaśno Jim, odwracając się do Syriusza.

            Peter zacisnął powieki, błyskawicznie przeszukując swój umysł, ale mimo najszczerszych starań, nie udało mu się znaleźć żadnego wspomnienia, które tłumaczyłoby, dlaczego Lily Evans powinna być im za cokolwiek wdzięczna. Żołądek ścisnął mu się więc nieprzyjemnie, jak zawsze, gdy czuł, że odstaje intelektem od reszty chłopców.

             Na szczęście James nie wyglądał na urażonego... w odróżnieniu od Syriusza, który wykrzywił wargi, odprowadzając Gryfonkę wściekłym spojrzeniem, a wreszcie położył dłoń na ramieniu okularnika:

– W ogóle się tym nie przejmuj!

– Masz rację, mój przyjacielu! – Potter ochoczo pokiwał głową. – Porozmawia z nami rano. Jest zbyt rozdrażniona trudami podróży – dodał, wzruszając wciąż rozpostartymi do uścisku ramionami. – Musimy po prostu...

              Nie zdołał dokończyć, bo w tym samym momencie drobna postać owinęła wokół niego ręce, przytulając twarz do klatki piersiowej.

– Nie smuć się – szepnęła nieśmiało.

            Peter przestąpił nerwowo z nogi na nogę, wybałuszając oczy na Aerię Creswell-Swann. Trwało to może kilka sekund. Okularnik ledwo zdążył odwzajemnić uścisk i posłać jej ciepły uśmiech, zanim dziewczynka w pełni zdała sobie sprawę z tego, co robi. Odskoczyła, chowając zaczerwienione policzki za kurtyną złocistobrązowych włosów i unikając pełnego aprobaty, a zarazem lekko rozbawionego spojrzenia Syriusza.

– Bierzmy przykład z maluczkich! – oznajmił uroczyście James, kiedy zniknęła za zakrętem prowadzącym na klatkę schodową.

                        Poltergeist Irytek wybrał właśnie ten moment, by z dzikim wrzaskiem zrzucić wielką kulę jemioły wprost na jego poczochraną czuprynę.


                                                                                                ***


               Wbrew oczekiwaniom Jamesa i elementarnym zasadom przyzwoitości, Lily wcale nie znalazła czasu, by porozmawiać z nimi następnego dnia. Większą część śniadania spędziła bowiem przy stole Slytherinu, zajęta cichą dyskusją ze Snape'em. Peter wychwycił moment, w którym lekko dotknęła żółtego siniaka na brodzie Ślizgona (Dobra robota, Remus!) i pytająco uniosła brwi, jednak on pokręcił lekceważąco głową i mruknął coś zdawkowego, najwyraźniej zręcznie zmieniając temat.

                Dzień powitał ich blaskiem słońca i odwilżą, szybko zamieniając błonia wokół zamku w wielką błotną kałużę. Perspektywa dwóch godzin zielarstwa, które miały być ich pierwszymi zajęciami w nowym semestrze, budziła więc w Gryfonach mieszane uczucia – z jednej strony na samą myśl o półgodzinnym spacerze w zimnie, wilgoci i lepkiej mazi, obklejającej buty, mieli ochotę uciec do własnego dormitorium i zagrzebać się w bezpiecznym gnieździe puchowych kołder, z drugiej zaś, parne wnętrze cieplarni na pewno napawało większym entuzjazmem od ponurych lochów, w których jeszcze przed Świętami, każdego poniedziałku o tej porze, zaczytywali się w skomplikowanych recepturach i zawzięcie mieszali w swoich cuchnących kociołkach.

                  Peter był w lepszym nastroju. Lubił zielarstwo, a jeszcze bardziej samą profesor Sprout. Poza tym powietrze przyjemnie pachniało wilgocią, a złote promienie igrały z topniejącym śniegiem, zamieniając jego biel w istny teatr rozmigotanych świateł. Wszystko dookoła wyglądało, jakby zima we własnej osobie opłakiwała dramatyczne wydarzenia sylwestrowej nocy, spływając powolnymi strugami wody po szkle cieplarń i cierpliwie, cal po calu, zsuwając z dachów sople lodu, które roztrzaskiwały się o kamienne ścieżki.

                    Profesor Sprout osobiście wyszła im naprzeciw, odziana w roboczy, brudno brązowy fartuch, wyliniałe futro i bardzo zabawną futrzaną czapkę, która nachodziła jej na oczy.

– Ależ się za wami stęskniłam, słoneczka! Dziś zapraszam do cieplarni numer trzy! – wykrzyknęła z ekscytacją.

                    James i Syriusz wymienili się znękanymi spojrzeniami, zanim rozpoczęli powolny, męczeński marsz ku swojemu uczniowskiemu przeznaczeniu. Peter postanowił uprzejmie na nich poczekać, więc jako ostatni wgramolił się do jasnego pomieszczenia, niemal całkowicie wypełnionego kolczastymi krzewami o drobnych, czerwonych owocach. Jedynie przy samych ścianach poustawiano inne rośliny.

– Berberys! – oznajmiła dumnie nauczycielka, wskazując na plątaninę zarośli. – Na pewno pamiętacie, jak przed Bożym Narodzeniem tłumaczyłam, dlaczego to tak ważny dla czarodziejów krzew!

– Ja pamiętam tylko, jak pani mówiła: „To wszystko na dziś! Spotykamy się dopiero za tydzień. Wesołych Świąt!" – burknął Syriusz.

             Peter posłał mu łagodny, pocieszający uśmiech, ale wątpił, czy zdoła w ten sposób poprawić przyjacielowi humor.

– Z tego drewna powstają różdżki, które służą charłakom do nauki magii – powiedział głośno Remus.

Pomona Sprout klasnęła w dłonie.

– Znakomicie! Dziesięć punktów dla Gryffindoru! Tak, drewno berberysu ma bardzo ciekawy charakter. Pozwala wydobyć nawet głęboko ukryty potencjał magiczny. Niektórzy czarodzieje, posądzani przez lata o brak czarodziejskich zdolności, dopiero używając takiej różdżki, odkrywali, że jednak potrafią rzucić choć kilka podstawowych zaklęć. Stosowano je przez lata na różnych kursach i w klubach charłaków!

– Patrzcie, a myślałem, że dla Bagnara Baggsa nie ma już nadziei! – szepnął Syriusz.

– Ale nie rozmawiamy! – Urażony głos profesor Sprout potoczył się pomiędzy nimi, zagłuszając śmiech okularnika i stukanie o dach ciężkich kropel topniejącego śniegu. – Dziś zajmiemy się pielęgnacją naszych szkolnych krzewów. W kufrze na środku stołu znajdziecie sekatory. Każda gałązka powinna zostać starannie przycięta o około trzy cale! Tylko uważajcie na nieśmiałki! Chowają się w wybranych przez siebie roślinach i będą ich zawzięcie bronić. Kiedy skończycie, zbierzcie owoce. Przydadzą się do eliksiru na niestrawność i popołudniowej herbaty...! Och, i nie zapomnijcie ubrać rękawic! Berberys ma bardzo dużo kolców!

                      Dobry nastrój Petera zniknął, jak śnieżny puch za oknami. Praca była prosta, ale już po pierwszych dziesięciu minutach mógł z całą pewnością stwierdzić, że jednak nienawidzi berberysu. Cienkie gałązki tworzyły nieogarnioną plątaninę, tak że nie potrafił nawet określić, gdzie kończy się jego krzak, a zaczyna ten powierzony Remusowi i Jamesowi. Było to szczególnie niebezpieczne, bo w takich warunkach dostrzeżenie nieśmiałka – małego zielonego stworka, który wyglądem sam przypominał drzewo – graniczyło z cudem. Alicja Bayergoud przekonała się o tym na własnej skórze, gdy nieopatrznie przycięła gałązkę krzewu, znajdującego się pod ochroną jednego z tych stworzeń. Nieśmiałek rzucił się na nią, usiłując wydłubać jej oczy długimi, spiczastymi palcami i dopiero interwencja pani Sprout uspokoiła sytuację.

               Zaduch, panujący w pomieszczeniu oraz ciągłe kucanie, wstawanie i wykręcanie szyi sprawiły, że pot zrosił ciało Petera, nieprzyjemnie spływając za kołnierz szaty, a długie, ostre kolce przebijały się przez materiał rękawic, kalecząc skórę dłoni.

– Ile zostało nam dni do ferii wielkanocnych?! – jęknął James, kiedy kolejna kolczasta witka wplątała się w jego włosy. Remus tylko współczująco poklepał go po ramieniu.

                 Uczciwie należało dodać, że pracująca naprzeciwko nich Marlena McKinnon zdawała się w pełni podzielać te odczucia.

– Po co w ogóle zapasy drewna dla charłaków, w Szkole Magii i Czarodziejstwa?! – mruczała, bez zbędnej delikatności szarpiąc za splątane gałązki.

– Ale żeś to teraz mądrze powiedziała, Marleno! – Okularnik z aprobatą wycelował w nią swoim sekatorem, by wszyscy mogli w pełni zwrócić uwagę na ten niespodziewany przebłysk geniuszu.

– Może Hogwart dostarcza drewno do jakiegoś ośrodka? – zadumała się Lily, która jako jedyna spokojnie zrywała czerwone owoce do podłużnego koszyka. – Skoro udało się tutaj zadomowić nieśmiałki... niektóre z tych krzewów faktycznie nadają się na różdżki. Pomyślcie, ilu ludziom można w ten sposób pomóc!

              Peter spodziewał się, że James wygłosi jakiś kąśliwy komentarz na temat dobroduszności koleżanki. Zamiast tego mógł dokładnie podziwiać moment, w którym orzechowe tęczówki przyjaciela rozjaśnił blask nowego planu. Zdawało się zresztą, że sama natura dostrzegła wyjątkowość tej chwili, bo promienie słońca wpadły przez szyby cieplarni wprost na buzię Lily, kąpiąc ją w złocistym blasku. Syriusz w ułamku sekundy upuścił na stopy Marleny worek smoczego łajna i odciągnął ją nieco dalej, pod pretekstem pomocy w pozbyciu się bałaganu.

             Peter zamarł ze stosem pociętych gałązek w rękach, niepewny, czy powinien także się oddalić, czy może wystarczy, że nie będzie się wtrącał...? Zanim zdążył podjąć decyzję, okularnik przystąpił do realizacji swojego pomysłu.

– Hej, Evans... – Odwrócił się do szklanej ściany cieplarni, lekko muskając ręką pnące się po niej łodygi kopułowatych, purpurowych kwiatów. – Tak się zastanawiałem... czy słyszałaś może o zjawisku symbiozy? Mieliśmy o tym na zielarstwie na początku roku...

               Lily zmrużyła oczy – Peter nie umiał odgadnąć, czy w reakcji na światło słońca, czy na Jamesa, który potarmosił swoją czuprynę i wreszcie zaszczycił ją zadumanym spojrzeniem.

– Wiesz... Kiedy dwie roślinki, albo inne stworzonka, bardzo się lubią, starają się być blisko siebie i każdy na tym zyskuje...? O! – Wskazał palcem na zabłąkanego trutniowca krwiopijcę, który wzlatywał gdzieś blisko dachu. – Na przykład tamta osa i ten oto cudny kwiat! – Powtórnie trącił dłonią jedną z poskręcanych łodyg. – Osa żywi się jego nektarem, a dzięki temu on może się rozmnażać! Chociaż ona jest dość brzydka i na co dzień irytująca, a on zachwyca swoim subtelnym pięknem, współpracując, czynią ten świat lepszym miejscem!

               Gdzieś po prawej stronie Remus opadł bezsilnie na blat drewnianego stołu roboczego, z rezygnacją przesuwając dłonią po swojej twarzy.

                Lily natomiast powoli odłożyła koszyk z owocami i zbliżyła się do Jamesa. Poczekała, aż skupi na sobie całą jego uwagę.

– Ten cudny kwiat to tentakula insectivora, Potter! – oznajmiła bardzo powoli, patrząc mu w oczy. – Ona się żywi owadami.

Jim bezradnie otworzył usta. Potem je zamknął. A potem znowu otworzył.

– Otóż to! – wykrzyknął. – Ta oto tarantula zjada sobie osę! Następnie ją wydala, dzięki czemu osa użyźnia glebę... z której wyrasta setka innych roślinek... a roślinkami żywią się pobratymcy heroicznej osy! To sytuacja win-win!

                 Przez chwilę słychać było jedynie klekoczące sekatory pracujących najbliżej Puchonów, ciche przekleństwa Marleny, wylewne przeprosiny Syriusza i cienkie piski nieśmiałków, wczepionych pazurkami w korę wybranych drzewek. Peter słyszał też desperackie walenie swojego serca. Przed oczami wszystko mu pozieleniało i wcale nie był pewien, czy to efekt słońca, rozświetlającego wielkie, seledynowe liście tentakuli, czy jego własnego przerażenia. Wpatrywał się w Lily, której buzię wykrzywiał pogłębiający się grymas.

– Tobie już kompletnie odbiło! – rzuciła do Jamesa, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę Marleny.

– Nie, poczekaj! – wrzasnął okularnik, rozpaczliwie rzucając się za nią. – Zmierzałem do puenty! Musimy połączyć swoje siły! Tylko chwilowo... dzięki niebiosom!

– Panie Potter! – Głos profesor Sprout zabrzmiał niepokojąco blisko i Peter wpadł w panikę, zdając sobie sprawę, że nauczycielka przysłuchuje się tej wymianie zdań już od dłuższego czasu. – Ja jednak bym namawiała, żeby połączył pan siły z panem Lupinem i zajął się łaskawie moim berberysem! Tylko chwilowo... dzięki niebiosom!

               To tyle. Peter spuścił oczy na stos gałązek, który wciąż tkwił w jego dłoniach, teraz już nie tak schludny, jak przed kilkoma minutami. James tymczasem bez słowa zaatakował sekatorem najbliższy krzew – dokładnie ten, który Peter właśnie skończył przycinać.

                   Puchaty obłok przetoczył się ciężko po niebie i bezlitośnie pochłonął złocisty blask słońca, ponownie pogrążając cieplarnię w monotonnej szarości szkolnego dnia.



***



                  – To może jednak dopadniemy po prostu Smarka i wydusimy z niego nazwę tego eliksiru? Skurczybyk na pewno to rozgryzł – zaproponował ponuro Syriusz, kiedy pięć godzin i dziesięć prób porozmawiania z Lily później, zmierzali na zajęcia z obrony przed czarną magią. – Ta opcja wydaje mi się dużo łatwiejsza! – dodał, wbijając nienawistne spojrzenie w plecy Gryfonki.

                 Peter miał wrażenie, że Syriusz jest wręcz oburzony jej niechęcią wobec Jamesa. Sam okularnik jednak zdecydowanie pokręcił głową.

– Nie. Smark nie powinien wiedzieć, ile wiemy. A Evans jest do przekonania, tylko potrzebuje czasu...

– Jak na razie woli go chyba spędzać ze Snape'em! – Black wskazał palcem na zgarbioną sylwetkę Ślizgona, który dołączył do ich dziwnego pochodu w kierunku sali lekcyjnej i teraz szeptał coś Lily na ucho.

                   Peter wstrzymał w napięciu powietrze, odruchowo zwalniając, by zrównać się z Remusem. Obecność przyjaciela dawała mu w takich chwilach mgliste poczucie bezpieczeństwa. James jednak tylko przewrócił lekceważąco oczami, choć Peter zauważył też, jak jednocześnie zacisnął pięści.

                 Na szczęście w tej samej chwili drzwi sali od obrony przed czarną magią otworzyły się gwałtownie i profesor Edwards zaprosił ich do środka. Gryfoni i Ślizgoni weszli w absolutnej ciszy, odprowadzani lodowatym spojrzeniem nauczyciela. Mężczyzna nigdy nie należał do osób życzliwych, ale teraz Peter dosłownie wzdrygnął się, wyczuwając nienaturalną wrogość. Dziwne wrażenie potęgowała sterylna pustka komnaty. Najwyraźniej podczas przerwy świątecznej pomieszczenie zostało starannie posprzątane. Co więcej, na ławkach nie dostrzegli żadnych przedmiotów, mogących sugerować temat lekcji. Nie było kuferków, ani biżuterii, na której zwykle ćwiczyli zdejmowanie klątw, nie było poduszek i wyrysowanych czerwonych linii, wyznaczających pola pojedynkowe, ani nawet tablicy z opisaną anatomią jakiejś fantastycznej bestii.

– Zanim przejdziemy do zajęć... – Profesor Edwards przesunął błękitnymi oczami po ich twarzach, jak sokół, wypatrujący swojej ofiary. – Porozmawiamy o czarnej magii!

                Peter poczuł na karku jeżące się włosy. Zupełnie, jakby ktoś nagle poraził uczniów prądem – wszyscy usiedli prosto, wpatrując się w nauczyciela z niemym zdumieniem.

              Nagły huk spowodował, że podskoczyli o kilka cali, kiedy mężczyzna uderzył drewnianą laską o blat katedry.

– Wydaje wam się, że to są jakieś żarty?! – krzyknął. To był pierwszy krzyk, który usłyszeli z jego ust. Dotąd zawsze porozumiewał się z nimi wręcz apatycznym, cichym głosem. – Profesor McGonagall poinformowała mnie o tym, co się wydarzyło w zamku podczas przerwy bożonarodzeniowej! Dla tych, co jeszcze nie wiedzą... ktoś użył czarnomagicznego zaklęcia na jednym ze szkolnych korytarzy. Kilku uczniów omal nie straciło życia!

                Aeria, która zajmowała miejsce w samym kącie sali, pobladła i skuliła się tuż przy ścianie, jakby mogła się w ten sposób stopić z zimnymi kamieniami. Zelda Falwick natychmiast odwróciła się do Marleny, prawdopodobnie, by podzielić się z nią, co najmniej kilkoma teoriami spiskowymi, które wymyśliła na poczekaniu, a kilku Ślizgonów wcisnęło nosy w podręczniki, jakby nagle szalenie ich zainteresowała konstrukcja Klątwy Kleopatry. Nawet Deyanna Griffiths – skryta Gryfonka, która prawie nigdy się nie odzywała – zasłoniła usta dłonią. Lily Evans zerknęła z przestrachem na Snape'a, co stanowiło ostateczny dowód, że przyjaciel w ogóle jej nie powiedział o swoim świątecznym „dziele".

            Peter wzdrygnął się na samo wspomnienie cienistych węży, oplatających ciasno szyję Syriusza. Zacisnął, a potem otworzył powieki, zmuszając się do skupienia na bladej twarzy nauczyciela.

Sergio Edwards wykrzywił usta w bolesnym, pełnym skrajnego obrzydzenia, grymasie.

– Być może niektórzy z was uważają, że czarna magia to po prostu inny rodzaj magii – warknął, patrząc na nich oskarżycielsko. Rozpoczął niespokojny marsz pomiędzy rzędami ławek, jakby chciał, by jego kolejne słowa trafiły do każdego ucznia osobno. – Fajnie! Można się popisać przed kolegami! Można się poczuć kimś! A co najbardziej pociągające... można poczuć władzę! Władzę nad innymi stworzeniami i ich uczuciami, nad cudzym życiem i śmiercią! – Zatrzymał się. Przez chwilę Peter był pewien, że mężczyzna splunie na ziemię. Zamiast tego, przełknął jednak ślinę i zniżył głos do szeptu. – Chcę, byście raz na zawsze zapamiętali, że to najpodlejsza, najobrzydliwsza gałąź magii, jaka kiedykolwiek została odkryta. Sięgają po nią wyłącznie tchórze, którzy nie potrafią stoczyć uczciwej walki! Celem takich zaklęć jest okrutny, często pozbawiony jakiejkolwiek możliwości obrony atak, który bezpośrednio morduje ofiarę lub wywołuje jej agonię. Ten rodzaj czarów czerpie siły z organizmu ofiary, jak najpodlejszy pasożyt.

               W sali zapadła absolutna cisza. Peter był pewien, że jeszcze nigdy nie otaczało go tak głębokie, pełne strachu i oczekiwania milczenie. Czuł się, jakby ktoś owinął mu całą głowę grubą warstwą waty. Głos profesora Edwardsa przecinał ją niemal boleśnie, wibrując pomiędzy ścianami i wysokim sklepieniem:

– Nie ma usprawiedliwienia dla zabawy czarną magią. Wraz z innymi nauczycielami dołożymy wszelkich starań, by wykryć wszystkich, którzy kiedykolwiek skalali się podobną hańbą. Osobiście zrobię, co w mojej mocy, by te osoby na zawsze pożegnały się z Hogwartem! Ale czeka ich gorszy los. Kto uprawia czarną magię, prędzej czy później, sam od niej ginie!

                To nie była zwykła reprymenda. To był jakiś dziwny rodzaj lodowatej furii. Każdy gest i każda zmarszczka na twarzy mężczyzny odzwierciedlały odrazę i ból, jakby cała sprawa dotyczyła go osobiście.

                Peter zdał sobie sprawę, że nieświadomie wstrzymuje oddech, bojąc się nawet poruszyć. Wiedział, że akurat w tamtej sytuacji on i jego przyjaciele byli ofiarami, ale pod ciężarem przenikliwego, oskarżycielskiego spojrzenia nauczyciela, musiał sobie ciągle o tym przypominać. Zerknął pospiesznie na Jamesa, który wydawał się wręcz podekscytowany tą osobliwą przemową, i na Syriusza, który ze stoickim spokojem patrzył profesorowi prosto w oczy.

Z trudem powstrzymał łzy i drżenie szczęki. Dlaczego zawsze musiał tak panikować...?!

– Nauczyciele – mruknęła z politowaniem, siedząca obok Ślizgonka. Ze strachu nawet nie umiał sobie przypomnieć jej nazwiska. – Zawsze muszą tak panikować!

– To poważna sprawa. – Padła zdecydowana odpowiedź... Severusa Snape'a!

Naprawdę?!

NAPRAWDĘ?!

                 Peter chwilowo zapomniał o własnym lęku, całą sylwetką obracając się tamtą stronę. Ślizgon siedział w dość swobodnej pozie, a jego twarz nie wyrażała dosłownie niczego. Gdyby wtedy, na korytarzu, nie widzieli go na własne oczy i nie słyszeli jego głosu przez drzwi zapieczętowanej sali od eliksirów, bez chwili wahania uwierzyłby, że Snape nie ma z tymi wydarzeniami nic wspólnego. Mało tego! Nawet zgadza się, że należy dokładnie zbadać okoliczności tego incydentu!

– To sprawa życia i śmierci – zgodził się natychmiast James, mierząc chłopaka prowokacyjnym spojrzeniem.

               Lily, której ławka znajdowała się dokładnie pośrodku nich, gapiła się to na jednego, to na drugiego z wyrazem absolutnej dezorientacji. Peter z pewną ulgą zauważył, że ona także była przestraszona. Jej podbródek lekko drżał.

Profesor Edwards odchrząknął, powracając do swojego zwykłego, obojętnie chłodnego tonu:

– Skoro już sobie wszystko wyjaśniliśmy – zaczął, choć nie wyglądało, by James i Severus cokolwiek sobie zdołali wyjaśnić. – Przejdziemy do odpowiednio wybranego tematu dzisiejszej lekcji. Omówimy metody rozbrajania magicznych pułapek! Panie Black, zapraszam na środek!

                    Kolejne minuty zajęć wlokły się w nieskończoność i choć Peter próbował się skupić na cennych wskazówkach nauczyciela, które przecież mogły uratować im życie, gdyby Snape'owi jeszcze coś przyszło do chorej głowy, nie umiał opanować myśli, wciąż powracających do makabrycznego wspomnienia cienistych węży. Odetchnął dopiero, gdy donośny dźwięk dzwonu ogłosił przerwę obiadową i większość uczniów wybiegła z sali, a sam Edwards zniknął na krętych schodach do swojego gabinetu.

– Hej, Evans! – To był głos Jima. A więc próba nawiązania współpracy numer jedenaście...

– Daj mi spokój, Potter! Naprawdę nie mam teraz na to nastroju!– Lily wrzuciła pospiesznie swoje pióro do torby i ruszyła w stronę korytarza, gdzie zza zakrętu widać było jeszcze fragment peleryny Snape'a.

– Poczekaj chwilę! – syknął James i po raz pierwszy w jego tonie Peter usłyszał złość. – Chcesz pozbyć się z zamku czarnej magii czy nie?!

               Zadziałało. Dziewczynka znieruchomiała. Powoli się odwróciła, badając każdy cal jego twarzy, jakby okularnik miał za chwilę wybuchnąć śmiechem i krzyknąć: „Prima Aprilis!". Ktoś uderzył ją ramieniem, wychodząc z sali i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że stoi w progu. Niechętnie zrobiła krok wprzód.

– Może jakieś głupie „przepraszam", co?! – warknął za nim James, kręcąc głową. – Trochę kultury!

– W jaki sposób mielibyśmy tego niby dokonać? – Jej szept był cichy, ale szmaragdowe oczy lśniły determinacją. Peter widział to wyraźnie także w wyprostowanej postawie i sposobie, w jaki przygryzła lekko wargi. Nie odrywała spojrzenia od okularnika, chociaż Syriusz i Remus stanęli tuż obok, niczym dwie zjawy, gotowe działać na najmniejsze skinienie przyjaciela.

A potem drzwi sali uchyliły się z cichym skrzypieniem.

– Chwalę twoje ambicje naukowe, Lily, ale jeśli się nie pospieszymy, Potter zeżre nam wszystkie pieczone ziemniaki! – Głowa Marleny McKinnon wsunęła się do środka i znieruchomiała na widok uradowanego Gryfona. – O! W takim razie ja zdążę chyba je zjeść! Co za uśmiech losu!

– Nie odchodź, Mar! – krzyknęła Lily, ciągnąc przyjaciółkę za nadgarstek. – Potter właśnie miał wyjawić, jak możemy się pozbyć z zamku czarnej magii!

– Oooo, to będzie mocne! – Dziewczyna ochoczo wgramoliła się do środka, patrząc na nich z radosnym wyczekiwaniem.

James przewrócił oczami.

– To zaklęcie, o którym mówił Edwards... zostało rzucone w pobliżu starej sali od eliksirów na piątym piętrze. Prawdopodobnie po to, by nikt się do niej nie dostał...

                  Peter wzdrygnął się na dźwięk przejmującego szeptu okularnika. Dlaczego on właściwie aż tak obniżył głos...?

– Skąd wiesz?! – Lily zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi.

– Wiem – wymruczał tajemniczo Jim. – Rzecz w tym, że ktoś tam w środku... no, wiecie... maczał swoje oślizgłe paluchy w równie oślizgłych miksturach...

– To faktycznie zdumiewające, Potter! Ktoś warzył eliksiry w sali do eliksirów! – Marlena skrzywiła się, całkowicie burząc atmosferę grozy.

Podłoga zatrzeszczała w proteście, kiedy Remus poruszył się niespokojnie:

– Nie chodzi o zwykły eliksir. Nie znałem wcześniej tego zapachu, ale i tak wiem, że to coś paskudnego – powiedział cicho. – Ktoś przygotowywał wywar potajemnie, bo tamta sala od dawna nie jest używana. Poza tym zaczarowano drzwi.

– I co my miałybyśmy z tym zrobić? – Teraz McKinnon również skrzyżowała ręce na piersi, przez co wyglądały z Lily, jak dwie nabzdyczone siostry.

– Ty?! – parsknął Syriusz. – Możesz robić to, co ja!

                Przez długą chwilę, Marlena stała z przechyloną głową, uważnie go obserwując, jakby spodziewała się, że lada chwila Syriusz zacznie tańczyć fokstrota, albo wywijać fikołki. On jednak tkwił po prostu w milczeniu na swoim miejscu, więc w końcu burknęła:

– Czyli co?

– Nie przeszkadzać. – Black wzruszył ramionami. – A przynajmniej dopóki Evans nie wyniucha, co to za eliksir.

Lily wytrzeszczyła oczy.

– Myślicie, że będę umiała to odkryć? Nie wiem... A może zapytamy Severusa?!

– WYKLUCZONE! ŻADNEGO SMARKA! – wrzasnął James, ale na widok groźnych iskier w zielonych tęczówkach, cofnął się i lekko poklepał Gryfonkę po ramieniu: – Całkowicie ci ufam, Evans! – przyznał, krzywiąc się przy tym okropnie, jakby ktoś zmusił go do przełknięcia cytryny. – Po prostu wejdziesz tam, powąchasz... i powiesz, co to za zapach. Im mniej osób o tym wie, tym lepiej...

             Lily bezsilnie opadła na najbliższe krzesło, wpatrując się w wypalone, ciemne ślady na podłodze, gdzie wcześniej ćwiczyli rozbrajanie magicznych pułapek. Zapadający zmrok, powoli zlewał je w jedną, wielką plamę coraz głębszych odcieni błękitu.

– To jak? Wchodzisz w to? – James wyciągnął rękę i odczekał, aż Gryfonka ponownie podniesie na niego oczy.

– Ale nie chcę słyszeć ani słowa więcej o symbiozie!



***


               – Widzisz, Evans, działamy w całkowitej zgodzie z naturą! To nie może być złe! – uradował się James, kiedy kilka godzin później, po ciszy nocnej, wymknęli się wszyscy razem z Pokoju Wspólnego. – Natura łączy siły, by usuwać brud. Słońce topi śnieg, a śnieg zamienia się w życiodajną wodę! Tak samo ja topię twój opór, a ty wykorzystujesz swoją kujonowatość, by zmyć bagno czarnej magii!

                Głośny śmiech Marleny potoczył się po pustej przestrzeni holu, zanim z przepraszającą miną, zdołała wcisnąć sobie pięść do ust. Uparła się, by im towarzyszyć, a Peter – na swoje nieszczęście – otrzymał od Syriusza zadanie pilnowania dyskrecji i nadzorowania całej eskapady.

                Skorzystali ze wszystkich skrótów, ale droga z siódmego piętra na piąte jeszcze nigdy nie sprawiała wrażenia tak długiej. Korytarze zdawały się zwężać przed jego oczami, skręcać w niewłaściwych miejscach, albo tonąć w nienaturalnych ciemnościach. Zdawały się też żyć własnym życiem. Peter co chwilę podskakiwał na dźwięk trzeszczenia desek podłogowych i cichego stukania kropel wody o parapety, pewien, że na każdym rogu stoi wściekły nauczyciel, lub co gorsze – Alastor Moody, z informacją o kolejnym ataku. Chciało mu się płakać na wspomnienie kojącego dotyku peleryny-niewidki, która tym razem, ze względu na towarzystwo dziewcząt, spoczywała bezpiecznie na dnie kufra Jima. Bez tej cudownej ochrony czuł się dziwnie odsłonięty. Mógłby też przysiąc, że z narzuconym na głowę materiałem, lepiej szło mu zachowanie ciszy – kroki nie były tak dudniące, a oddech tak świszczący.

– Tak więc – ciągnął James, najwyraźniej nie zauważając, ani oburzającego zachowania Marleny, ani rozpaczy Petera. – Chociaż łamiemy jakieś tam punkty szkolnego regulaminu, sama musisz przyznać, że nasz uczynek jest dobry! Dzięki mnie będą z ciebie ludzie!

– Przestań gadać o naturze, Potter! – Lily zatrzymała się gwałtownie, powodując, że kroczący tuż za nią Remus, z trudem uniknął zderzenia. – Najlepiej w ogóle się przymknij. Przez ciebie skończymy ze szlabanem u pana Filcha!

– On o tej porze barykaduje się na godzinę w swoim gabinecie – Syriusz lekceważąco machnął ręką. – Pani Norris je kolację, a prefekci zmieniają wartę na trzecim piętrze. Musielibyśmy mieć pecha, żeby na kogoś trafić. Daję nam... – Zerknął na elegancki zegarek, zdobiący jego lewy nadgarstek. – Dobry kwadrans, zanim ustalą swoje sektory i ktoś tu być może przyjdzie. Dwa kwadranse, jeśli to Summerson, bo ona jeszcze musi się połapać, czy w ogóle dziś patroluje.

– To już tutaj! – Peter zdecydował się na dramatyczny skok w sam środek grupy, byle zapobiec dalszej dyskusji. Drżącą dłonią wskazał znajome, odrapane drzwi sali.

                 James natychmiast podskoczył, by otworzyć je przed Lily, niczym prawdziwy gentleman.

Zaledwie przekroczyli próg, uderzyła w nich chmura tak silnego odoru, że Peter wybiegł z powrotem na korytarz, walcząc z odruchami wymiotnymi. Kleista, słodkawa woń zgnilizny wypełniła mu nozdrza, nie chcąc zniknąć, nawet gdy znalazł się już we względnie bezpiecznej odległości. Zauważył jednak, że nikt prócz niego się nie wycofał, więc zatkał nos i zmusił się do powrotu. Pomieszczenie nie zmieniło się ani odrobinę, odkąd ostatni raz je widzieli. Ślizgoni zostawili po sobie idealny porządek i nic nie wskazywało, by ktokolwiek ćwiczył tutaj czarną magię. Pośrodku wciąż walały się połamane stoliki, z kranu w rogu komnaty kapała brudna woda, a w zakurzonych słojach, można było dostrzec zaschnięte resztki składników do eliksirów – spleśniałych oczu węgorza, glutowatej plazmy pomarańczowego ślimaka, lśniącej złowrogo w świetle ich różdżek, czy sproszkowanego rogu buchorożca. Szczęśliwie nikt też nie pokusił się o zmycie podłogi, więc nieco z lewej strony, na kamiennej posadzce napotkali znajome ciemnoszare, zaschnięte plamki eliksiru.

            Lily osłoniła buzię długim rękawem swojej szaty i dzielnie ruszyła w głąb pomieszczenia, rozglądając się na boki załzawionymi oczami, a w końcu zatrzymując się dłużej, by przeanalizować z bliska barwę tych śladów.

– Tyle czasu tak tu śmierdzi i nikt tego nie zauważył? – zdumiała się, pokasłując lekko w prowizoryczny „szalik".

– Wcześniej nie było aż tak źle – zauważył Syriusz, który jako jedyny nie poszedł za jej przykładem i nie osłonił niczym twarzy, tylko z obrzydzeniem marszczył nos. Masochista! – Unosił się ten sam zapach, ale był ledwo wyczuwalny... To trochę dziwne, bo nie wydaje mi się, żeby ktoś tu w międzyczasie przyszedł, żeby uwarzyć drugą porcję mikstury... Zostawiłby po sobie jakiekolwiek ślady...

Snape i jego kumple nie mogliby tu w takich warunkach ćwiczyć zakazanych zaklęć pozostało niewypowiedziane.

– Czy możemy już sobie stąd pójść? – wykrztusiła Marlena, a Peter jeszcze nigdy nie poczuł do niej tak wielkiej sympatii. Zauważył, że policzki Gryfonki pokrywają się tym samym odcieniem zieleni, co, jak przypuszczał, jego własne.

– Mówiliście, że drzwi są zaczarowane? – Lily oderwała wreszcie oczy od szarych plam na podłodze.

– Otwierają się tylko z zewnątrz, ale spoko! Mam klucz! – James potarmosił czuprynę i wypiął dumnie pierś. – On też jest zaczarowany! Zwinąłem go z biura Filcha!

Dziewczynka zerknęła na spoczywający w jego dłoni przedmiot. Zwykły, mosiężny kluczyk, z białą iskierką magii, tkwiącą na samym końcu.

– Czyli właściciel tego klucza, to prawdopodobnie człowiek, który potajemnie przygotował tu eliksir...

Remus wyraźnie się ożywił.

– Dlaczego tak myślisz? Może został zaczarowany, by otwierać inne pomieszczenia? – zapytał, odbierając od okularnika przedmiot i przyglądając mu się w bladym świetle swojej różdżki.

Marlena spojrzała mu przez ramię.

– Nie sądzę. Wygląda, jak zaklęcie, którego Caitlyn użyła, by zablokować wejście do swojego pokoju, kiedy pokłóciła się z Gilbertem. Tylko raz się na siebie obrazili, ale... spektakularnie. W każdym razie to czar dedykowany. Działa tylko na konkretny przedmiot albo miejsce.

– Znalazłem go w szufladzie Filcha... wiecie, tej, w której trzyma zarekwirowane rzeczy... – Brązowe tęczówki Jamesa zalśniły niebezpiecznie. – Możemy później wypytać, komu go zabrał...

Peter poczuł, jak żółć podchodzi mu do gardła. Z trudem ją przełknął.

– Wyjdźmy stąd, błagam! – pisnął, na chwilę odrzucając na bok poczucie wstydu. Byłoby znacznie gorzej, gdyby teraz zwymiotował na oczach wszystkich.

                     Remus na szczęście się zlitował i wsunął klucz do zamka. Gdy tylko drzwi się uchyliły, Peter wypadł na korytarz, niemal zachłystując się nieco zakurzonym, ale cudownie bezwonnym powietrzem szkolnego korytarza. Lily przycupnęła tuż obok, ocierając oczy i strzepując rękaw szaty, jakby miała nadzieję, że w ten sposób pozbędzie się choć odrobiny odoru, który wsiąknął w miękki materiał.

– Ja... nie jestem pewna... – mruknęła, nie czekając na pytania okularnika. – Jeśli naprawdę nikt tu później nie wchodził... Severus opowiadał mi kiedyś o miksturze, która na początku jest bezwonna. Zapach pojawia się po dłuższym czasie, stopniowo staje się coraz intensywniejszy. Osiąga apogeum po upływie około dwóch miesięcy, a potem całkowicie zanika... Ale do tego potrzeba odpowiednio preparowanych oczu skorpeny... Muszą się suszyć przez dwie pełnie księżyca i natychmiast zostać zużyte, bo inaczej tracą właściwości. Są przygotowywane wyłącznie na zamówienie...

– W Hogsemade jest sklep ze składnikami do eliksirów. Josh ciągle marudzi, że na Pokątnej są kolejki, więc zaopatruje się właśnie tam – wtrąciła się Marlena. – Może nasz amator tajemnych mikstur też złożył w ten sposób swoje zamówienie?

– Dobra. Dobra! – James uniósł ramiona w wyciszającym geście. – Ale co to za mikstura?

               Kolejne krople wody, zastukały cicho w witraż za ich plecami, kiedy Lily oparła się ciężko o kamienny parapet i zadrżała. Peter nie wiedział, jak to możliwe, ale twarz dziewczynki wydawała się jeszcze bledsza niż na początku ich eskapady. W ciemności korytarza jej oczy lśniły strachem, jak dwie dogasające pochodnie.

– Wycieńczające Serum z Miesięcznika – szepnęła słabo.

– Czarna magia? – Spokojny głos Syriusza przeciął ciszę, która zapadła pomiędzy nimi, ale Gryfonka pokręciła przecząco głową.

– Jest na liście eliksirów szczególnie niebezpiecznych, ale nie zakazanych, bo może też służyć jako mikstura obezwładniająca dla czarodziejów w stanie psychozy. Severus znalazł opis w jednym z podręczników w Dziale Ksiąg Zakazanych. Dostaliśmy specjalne pozwolenie od profesora Slughorne'a, żeby napisać wypracowanie o właściwościach trujących roślin. Miesięcznik, od nasion aż po końcówki liści, jest trujący. On... on wysysa wszystkie siły z organizmu, a w nadmiernych dawkach wywołuje koszmarne halucynacje i potworny ból mięśni. Ktoś, kto warzył serum w zamku, nie mógł mieć dobrych zamiarów... – Ponownie zadrżała, chowając twarz we własnych dłoniach.

James zawahał się, ale podszedł bliżej i poklepał ją lekko po ramieniu.

– Kto wie, Evans, kto wie...? – mruknął pocieszająco. – Jakby nie patrzeć, nasz woźny od co najmniej dwóch lat znajduje się w stanie psychozy. Może ktoś chciał mu wreszcie pomóc...?

                Peter nie był pewien, czy kąciki ust Lily Evans naprawdę lekko się uniosły, czy też tylko mu się tak zdawało.



***



                 Odprowadzili dziewczęta pod same schody, wiodące do dormitoriów, ale sami nie położyli się tej nocy w swoich łóżkach. Chociaż Peter nie miał na to najmniejszej ochoty, James zarządził oficjalną naradę w opustoszałym Pokoju Wspólnym. Siedzieli więc skuleni na stercie poduszek przy dogasającym kominku, walcząc z opadającymi powiekami.

– Trzeba zajrzeć do księgi zamówień w tym sklepie w wiosce. Ile osób mogło zamawiać w tym samym czasie spreparowane oczy skorpeny? Nawet jeśli nie przyniesie to jednoznacznej odpowiedzi, przynajmniej zawęzi pole podejrzanych. – Syriusz posłał okularnikowi znaczące spojrzenie. – Pójdziemy pod peleryną-niewidką, zwiniemy na chwilę, co trzeba, a potem odłożymy na miejsce... Właściciel nawet się nie zorientuje. Prościzna!

– Marlena wspominała, że w księdze są tylko daty i nazwiska. Nic nam to nie powie. Musielibyśmy jakoś sprytnie wybadać sprzedawcę... – mruknął Remus. – No, co się tak patrzycie? Podpytałem ją o szczegóły w drodze powrotnej. To mały pawilon, tuż obok Sklepu Zonka, więc niestety samo centrum wioski.

                   Peter jęknął na myśl o kolejnym, rażącym złamaniu szkolnego regulaminu. A jeśli ci wariaci z czarnomagicznej sekty zaatakują tym razem Hogsmeade? Poczuł, jak obezwładniająca panika rozlewa się powoli po jego organizmie.

– A może trzeba powiedzieć o tym eliksirze nauczycielom? – zaproponował cicho. – Sami mogliby dojść do prawdy...

O dziwo to Remus pokręcił przecząco głową.

– Lily mówiła, że zapach eliksiru narasta powoli, a potem, po dwóch miesiącach, gwałtownie osiąga apogeum i zanika. Minęły właśnie jakieś dwa miesiące, odkąd ja, James, Syriusz i Regulus, zatrzasnęliśmy się w tamtej sali. Wtedy nie czuliśmy żadnego zapachu. Był jednak lekko wyczuwalny, kiedy nakryliście tam Ślizgonów ponad tydzień temu, a dzisiaj... to chyba właśnie apogeum. Podejrzewam, że jutro po zapachu może już nie być śladu. Stracimy dowody.

– Poza tym samo uwarzenie serum, nie jest chyba przestępstwem – dodał Syriusz. – Sprawca łatwo się wyłga. Trzeba odkryć, po co to robił.

                Remus przytaknął, głaszcząc lekko rozpłaszczoną na jego dłoni Rebekę. Niebo za oknami zaczynało już jaśnieć, wpuszczając do komnaty kilka strug bladoróżowego światła, które tańczyło po miękkim dywanie.

– Lily pokazała mi ten podręcznik, z którego korzystała przy pisaniu wypracowania. Na szczęście jeszcze nie zdążyła go oddać do biblioteki. – Odłożył ropuchę na miękki fotel i podniósł się na łokciach, by lepiej widzieć ich twarze. – Żeby przygotować jedną porcję serum potrzeba siedmiu rozgniecionych w moździerzu nasion miesięcznika i trzech par, odpowiednio spreparowanych, oczu skorpeny. Miesięcznik rośnie w cieplarni numer siedem, tej, z której korzysta tylko profesor Sprout. Na co dzień jest zamknięta, ale możemy chyba założyć, że dla kogoś, kto nie cofa się przed potajemnym warzeniem eliksirów i magicznym pieczętowaniem starej sali, włamanie się, nie stanowiłoby wielkiego problemu... Oczy skorpeny są bardziej problematyczne. To drogi składnik, na którego dostawę trzeba czekać przez dwie pełnie księżyca... – Peter zauważył, że przyjaciel wzdrygnął się lekko na samą wzmiankę o pełni.

– I dlatego łatwiej nam będzie sprawdzić, kto je zamówił, dokładnie dwie pełnie księżyca temu! – dopowiedział entuzjastycznie James. – Ogłaszam wspólną wycieczkę do Hogsemade w najbliższy weekend!

Ale jak? – sapnął Peter. Z nerwów nie mógł wziąć swobodnego wdechu, a jego noga znowu zaczęła nerwowo podskakiwać. – Nie możemy być pod peleryną, jeśli chcemy wypytać sprzedawcę... A bez peleryny... w ogóle nie możemy tam być! Skoro to centrum Hogsmeade, nawet jeśli uda nam się przemknąć do tego sklepu, ktoś może nas zauważyć przez szybę!

               James podniósł się i stanął bliżej kominka, jakby żarzące się odłamki drewna miały mu podsunąć jakąś podpowiedź.

– To cenna uwaga, przyjacielu – zgodził się po krótkiej chwili milczenia, a potem odwrócił twarzą do nich. Jego wargi rozciągał szeroki uśmiech. – Potrzebujemy specjalnego, pisemnego pozwolenia od nauczyciela!

                  Peter otworzył usta, by się roześmiać i powiedzieć, że równie dobrze, mogliby poprosić profesor McGonagall o wpisanie im z góry WYBITNYCH ze wszystkich OWUTEMÓW, ale Syriusz był szybszy.

Załatwię to! – obiecał bez zmrużenia oka.



***



               Załatwi to. Niby, w jaki sposób?! Przynajmniej ta zagadka rozwiązała się dość szybko, kiedy na schodach prowadzących do dormitoriów zadudniły pierwsze kroki, wybudzając ich ze snu. Peter przewrócił się leniwie na bok i... spektakularnie runął na ziemię z kanapy w Pokoju Wspólnym.

                    Było już zupełnie jasno. Dorcas Meadowes uniosła brwi, a Hestia Jones posłała mu pełne politowania spojrzenie, ale obie bez słowa minęły ledwo rozbudzonych chłopców i przeszły przez portret Grubej Damy, by udać się na śniadanie.

                   Peter wygramolił się z koca i omiótł wzrokiem walający się na dywanie stos poduszek. James, który swobodnie rozciągał się na ziemi, sięgnął po jedną z nich, by przykryć twarz, odgradzając się od światła i hałasu, a Syriusz, najwyraźniej już wcześniej zupełnie przytomny, zajął miejsce w kącie obok kominka, gdzie podsuwał Karlotcie sowie przysmaki. Gryfoni coraz liczniej zbiegali do Pokoju Wspólnego i wkrótce, w cichym dotąd pomieszczeniu, zawrzało jak w ulu.

– Potrzebujesz pomocy, Jimmy? – zmartwiła się Mary MacDonald i dopiero wtedy do Petera dotarło, że rozwalony na dywanie przyjaciel może wyglądać trochę jak kolejna ofiara Peruwiańskiej Zjawy.

Potrzebuję ciszy i spokoju! – rozległ się, stłumiony przez poduszkę głos Jima. – Całą noc obmyślałem plan ratowania świata, trochę szacunku!

              Mary prychnęła lekko i również zniknęła za portretem, a zaledwie kilka minut później, pokój na nowo opustoszał. Zupełnie, jakby przetoczyła się przez niego jakaś hałaśliwa, niszczycielska fala szkolnych szat, pozostawiając po sobie spustoszenie w postaci porozrzucanych przedmiotów i pogniecionych papierków od Balonówek Drooblego.

Peter poczuł, że burczy mu w brzuchu.

– Nie idziemy na śniadanie? – mruknął.

– Jeszcze nie... – Syriusz nawet na niego nie spojrzał, wciąż pochłonięty swoją żarłoczną pupilką. Nikt nie zaprotestował. James prawdopodobnie zdążył już znowu zasnąć, choć ciężko było to jednoznacznie stwierdzić przez miękką powierzchnię puchowej poduszki, a Remus pokornie spuścił oczy, wracając do lektury Pamiętników Merlina. Jak on w ogóle mógł się skupić na tekście po zarwanej nocy?!

                Peter pokręcił głową, ale posłusznie usiadł, czekając... nie wiedział, na co. Jak się okazało, gapienie się we wzorzystą tapetę obok wygaszonego kominka, było zajęciem wyczerpującym. Wytrzymał minutę, zanim jego kolano powróciło do swojego zwykłego, nerwowego tańca.

Stuk-stuk. Stuk-stuk.

Znalazł własny rytm. Uspokajający. Usypiający...

– Marleeeeno, jak dobrze cię widzieć! – Nagły, radosny okrzyk Syriusza spowodował, że aż podskoczył na swoim miejscu.

                  Rzeczywiście, Gryfonka pojawiła się na szczycie schodów razem z Lily. Obie były potargane i co chwilę pocierały oczy. Ewidentny, karygodny (jak powiedziałby pewnie James) brak odporności na niedobory snu.

– Co chcesz? – Marlena zrezygnowała ze zbędnych uprzejmości. Dwoma susami pokonała stopnie i stanęła naprzeciwko Syriusza, podejrzliwie mrużąc oczy. Fakt, że nie uciekła od razu, wydał się Peterowi dobrym znakiem. Może wciąż odczuwała pewną wdzięczność, za to, że chłopak zdjął z niej podejrzenia w sprawie Peruwiańskiej Zjawy...

– Chcę tylko docenić twoje wybitne zdolności! – Black uniósł ręce, by zademonstrować pokojowe zamiary.

                  Peter rozdziawił buzię. Nie miał bladego pojęcia, do czego dąży przyjaciel. Znowu okazał się na to wszystko za głupi!

                 James dla odmiany natychmiast „załapał" cały plan, bo zerwał się ze swojego prowizorycznego posłania na dywanie i posłał dziewczętom entuzjastyczny uśmiech.

– Marleno! – zawołał, z przejęciem potrząsając jej ręką. – Czy słyszałaś może o zjawisku symbiozy...?

– NIE! – wrzasnęła Lily.

– Nie – zawtórowała jej Marlena. – Błagam, oszczędź mi tego! Zrobię wszystko, co chcecie. Będę życiodajną wodą i śmiercionośnym gradem, tylko, zlituj się i o tym nie gadaj, Potter!

Syriusz wyszczerzył zęby.

– Nigdy ci nie mówiłem, jak bardzo podziwiam twoje obrazy... Naprawdę! Zazdroszczę, że twoje zręczne dłonie potrafią tak dokładnie odwzorowywać kształty...

                    Remus, który do tej pory przyglądał się całej scenie z bezpiecznej odległości, zmarszczył brwi i podszedł bliżej.

Jestem głodna, Black. – Marlena również zmarszczyła brwi. – O jakich konkretnie kształtach mówimy?

– Potrzebujemy podpisu nauczyciela pod pozwoleniem na jednorazowy wypad do Hogsmeade. W celach naukowych. Jakiego nauczyciela, to nie gra żadnej roli. Możesz wybrać tego, który ma najprostsze pismo.

                 Lily parsknęła głośnym śmiechem, którym jednak się zadławiła, kiedy dotarło do niej, że Gryfon nie żartuje. Peter opadł bezwładnie na podłokietnik fotela. Czuł się, jakby miał zaraz zemdleć.

Zapadła chwila ciszy.

– Kompletnie wam odbiło! – wyszeptała w końcu Marlena. – Chcecie wylecieć z tej szkoły... i pociągnąć mnie za sobą!

– To jedyny sposób, żeby wypytać o serum! – mruknął James. – Myślisz, że dałabyś radę podrobić pismo profesor McGonagall?

– W tym przypadku chyba bardziej Slughorne'a! – podpowiedziała odruchowo Lily, zanim w panice zasłoniła usta dłonią.

– Dobrze kombinujesz, Evans! – Okularnik posłał jej dumny uśmiech.

                    Gdzieś od strony korytarza dobiegło echo szkolnego dzwonu. W takich chwilach Peter zazdrościł portretom, które nie niepokojone, mogły pochrapywać w swoich ramach do południa. Nikt nie oczekiwał, że będą odbywały nielegalne podróże do pobliskich miasteczek, podrabiały dokumenty, albo tropiły morderców. Co więcej, żadna czarnomagiczna sekta nie postulowała ściągnięcia ich ze ścian i spalenia w kominku...

                    Histeryczny śmiech Marleny przywołał go do rzeczywistości. Zorientował się, że dziewczynka już nie stoi przed jego przyjaciółmi, tylko kompulsywnie wydeptuje ścieżkę, wokół jednego z okrągłych stolików w rogu pokoju.

– Josh mnie zabije... – mruczała, wykręcając palce, zupełnie jak on dzień wcześniej. – Gilbert mnie zabije... I Caitlyn też mnie zabije! – Znowu się roześmiała. – Profesor McGonagall wszystkich nas poćwiartuje!

– Nie przesadzaj! – Syriusz wstał tylko po to, by przejść kilka kroków i usiąść na stoliku, który tak pieczołowicie okrążała. – Nie dowiedzą się o tym. Pokażemy Filchowi pismo, że mamy zgodę w celach naukowych, i tyle!

Marlena aż zgięła się w pół ze śmiechu.

– W celach naukowych! WY! – wyjąkała, ocierając pięścią łzy rozbawienia.

– Nikt wam w to nie uwierzy – zgodziła się cicho Lily. Jej głos był dla odmiany zupełnie poważny. Peter zdumiał się, kiedy zobaczył, jak w zamyśleniu skubie wargę. Ona naprawdę to rozważała!

– Nie przesadzaj! – żachnął się Jim. – Eliksiry nie są takie trudne. Mogę ci ugotować, co tam sobie chcesz! Profesor Slughorn na pewno zgodziłby się na mój rozwój naukowy!

– W waszym przypadku, jedyną zgodą, pod którą by się podpisał, Potter, byłaby ta, dotycząca przeniesienia was do osobnej sali... w celu umożliwienia swobodnego rozwoju naukowego... wszystkich innych.

               James zrobił minę zbitego szczeniaka, ale Lily nawet na niego nie patrzyła. Wcisnęła palce w powieki i pochyliła głowę, wyraźnie coś analizując. Dopiero po dłuższej chwili zaszczyciła ich swoją uwagą.

– To muszę być ja. Ja i Marlena.

                       Marlena stanęła jak wryta, w połowie setnego okrążenia wokół stołu.

– Wszyscy jesteście nienormalni! – wydukała, patrząc na przyjaciółkę, jakby zobaczyła ją pierwszy raz w życiu. – Czy ktoś z was pomyślał, jak zareaguje McGonagall, gdy jednego dnia ze szkoły wyleci trzy czwarte rocznika Gryffindoru?! Na egzaminach zjawią się Mary, Deyanna i Zelda. Wyśmienicie!

                  Peter zdał sobie sprawę, że coraz bardziej szanuje Marlenę. Zerknął jeszcze przelotnie na Remusa, ale tym razem chłopiec zachował dyplomatyczne milczenie. Dlaczego tylko McKinnon używała tutaj mózgu?!

– Posłuchaj, Lene! – Lily objęła Gryfonkę ramieniem, wskazując podbródkiem na Jamesa i Syriusza. – Oni nawet nie będą wiedzieli, o czym mówią! Sprzedawca zorientuje się, że coś jest nie tak po pierwszym pytaniu. Potter na ulicach Hogsmeade wzbudzi sensację i taki, na przykład, Janek Łęczycki, z miejsca zaprowadzi go do nauczycieli. Mojej zgody od profesora Slughorne'a, nikt nie podważy. A przecież ty zawsze pracujesz na eliksirach ze mną... no i wiesz, mniej więcej, gdzie ten sklep się znajduje!

– Dlatego możemy teraz wyjść stąd na śniadanie i udawać, że ta sytuacja wcale nie miała miejsca! – warknęła Marlena.

Lily z frustracją wczepiła palce w jej ramiona.

– A jeśli ten ktoś uwarzy więcej eliksiru? Może to Peruwiańska Zjawa... Może będą kolejne trupy!

                McKinnon jęknęła, przesuwając dłonią po twarzy i opadła ciężko na blat stołu, bezceremonialnie spychając z niego Syriusza.

– Będę potrzebowała twojego ostatniego wypracowania, Lil. Tego, na którym Slughorn zostawił notatkę z pochwałą.

                         I tym razem Peter runął na ziemię z podłokietnika fotela. Poduszka, którą chwilę wcześniej odrzucił James, wydała mu się nagle znakomitym dodatkiem do jego twarzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro