Rozdział 5 "Przyjaciel ścigającego"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


                 Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało, Peterowi było zimno w duszę. Czuł się jak trawa, porastająca łagodne wzgórza wokół zamku, po całonocnym powolnym muskaniu lodowatymi kropelkami deszczu – przemoczony do cna i pogrążony w szarości ciężkiej, lepiącej się do ciała mgły. Nie bardzo umiał sprecyzować przyczynę tego stanu rzeczy. Z pewnością nie chodziło jednak o atak tajemniczego włamywacza, który nie zrobił na nim tak naprawdę większego wrażenia – Peter nie posiadał niczego, na co potencjalny złodziej mógłby się połasić, a samo wydarzenie wydawało się na swój sposób intrygujące...

Nie. Jego samopoczucie popsuło się jeszcze zanim wrócił do szkoły, w czasie wesela Teresy.

                 Tamtego popołudnia James i Syriusz stawili się w jego domu punktualnie, obaj odziani w doskonale dopasowane, modne szaty wyjściowe, ujmujące uśmiechy i czarujący sposób bycia, który wprawił panią Pettigrew w szczery zachwyt. Z nienarzucającą się elegancją zagadywali kolejnych gości, a nawet pomagali posadzić ich na odpowiednich miejscach. Peter cieszył się więc ogromnie z ich przybycia i z pełnego uznania spojrzenia, jakie posłała mu matka, po przedstawieniu jej Jamesowi. Sam też miał na sobie koszmarnie drogą i niewygodną szatę, jednak nie prezentował się w niej tak zachwycająco i swobodnie jak przyjaciele. Czuł ogromną pokusę, by zedrzeć z siebie sztywny materiał i wrócić do wygodnej koszulki, ale wiedział, że nie może tego zrobić Teresie. Jego siostra była głównym tematem wszystkich rozmów od niespełna dwóch miesięcy. To dla niej matka zamieniła dom w motel dla dalekich krewnych, a wynajętą w zdecydowanie zbyt luksusowej restauracji salę, w istne dzieło sztuki. Cała rodzina zmuszona została do wymiany garderoby, od szat począwszy, na skarpetkach i piżamach skończywszy. Należy też wspomnieć, że dość wąskie grono krewnych i przyjaciół, rozrosło się nagle do kilkuset osób, kiedy Perpetua i Teresa Pettigrew konstruowały listę gości... Zdecydowanie ich starania nie powinny zostać zniweczone w samym dniu ślubu, ulubionym t-shirtem Petera. Mając tę bolesną świadomość, postanowił więc udać się na niewielkie podwórko na zapleczu lokalu, by choć na chwilę poluzować ozdobne zapięcie koszuli i pooddychać świeżym powietrzem. Mógł czuć się tam w pełni bezpiecznie, bo matka nie odstępowała na krok jego przyjaciół, wychwalając pod niebiosa szczególnie zalety Jima. Potter był chyba dokładnie taki, jaki w jej wyobrażeniach powinien być jej syn. Zresztą i tak, kiedy przyjdzie odpowiedni moment, wszyscy skupią się na Tessie. Może udałoby mu się wymknąć stąd zupełnie i po kryjomu wrócić do domu?...

                 Zaledwie ta myśl zakiełkowała w jego umyśle, po pustym podwórku rozniósł się perlisty śmiech. Zastygł w bezruchu przy porośniętej bujnymi różami altanie. Czuł, że nie powinien tam zaglądać, a zarazem po prostu musiał to uczynić. Powoli odwrócił głowę. Spomiędzy gęstych, splecionych ze sobą, kolczastych gałązek, jaśniały splecione gałęzie rąk i płatki warg. Długie, płowe loki mogły należeć tylko do szefowej Teresy – kierowniczki oddziału Urazów Pozaklęciowych w Szpitalu św. Munga, Felicity Travers, która za kilka lat odchodziła na emeryturę. Tess miała prawdziwego bzika na jej punkcie i robiła wszystko, by zyskać w oczach kobiety jak najlepszą opinię. Nie to było jednak najgorsze. W piaskowych puklach zatapiała się męska dłoń.

                      Chłopiec nabrał powietrza w usta, usiłując bezskutecznie przygotować się na widok jej właściciela, a raczej jego bladych, agrestowych oczu – Olaph McStollen, w przerwie między przygotowaniami a swoim ślubem, zdołał znaleźć chwilę na kilka skradzionych pocałunków, deszcz gładkich komplementów i pełne zaangażowania staranie o awans.

                    Peter, wciąż wstrzymując oddech, wycofał się ostrożnie. Jego sytuacja przedstawiała się tragicznie. Mógł zniszczyć cały trud włożony w szykowanie wesela Teresy... albo samą Teresę. Chociaż, jak pomyślał, równie dobrze jedno mogło łączyć się z drugim. Przez kilka długich minut, w czasie których zdołał obgryźć niemal do krwi wszystkie paznokcie, bił się ze swoimi myślami, w końcu jednak doszedł do wniosku, że starsza siostra powinna wiedzieć o tym, co wyrabia jej przyszły mąż.

                    Znalazł ją, szykującą się do uroczystego marszu przez salę, w osobnej, malutkiej przebieralni. Wyglądała olśniewająco w ciągnącej się po ziemi, srebrzystej sukni, podkreślającej barwę jej włosów. Wymyślna fryzura ukrywała odstające uszy, a subtelny makijaż, łagodził rysy twarzy i rozjaśniał drobniutkie piegi.

– Co ty tu robisz? – pisnęła, wbijając pomalowane na jaskrawy, czerwony kolor paznokcie w jego ramię. – Nie wolno ci tu wchodzić!

Peter złapał ją za nadgarstek tak delikatnie, jak tylko zdołał i popatrzył jej smutno w oczy.

– Tess, musisz zrezygnować – powiedział.

– O czym ty gadasz, Pete?! Zwariowałeś?!

– Nie wychodź za niego! Przed chwilą widziałem, jak obściskuje się z twoją szefową! – wyrzucił z siebie niemal na jednym wdechu i z lękiem obserwował jej reakcję. Twarz Teresy nie wyrażała jednak żadnych emocji, poza poirytowaniem.

– I co z tego?! – sapnęła, jakby chłopiec wykazał się jakąś skrajną naiwnością. – Mam popsuć najważniejszy wieczór mojego życia, bo Olaph jest facetem?!... W dodatku ambitnym?! To dla niego tylko kolejny plus!

Peter wytrzeszczył oczy.

– A-ale... nie rozumiem... – wyjąkał.

– No właśnie! – krzyknęła panna młoda, różdżką poprawiając niesforny kosmyk włosów. – Nie rozumiesz! To twój główny problem! I dlatego niczego w życiu nie osiągniesz! – dokończyła triumfalnie.

– Ale, Tess... on to przecież będzie robił nadal! Chcesz być tą drugą?!

Dziewczyna wybuchnęła głośnym śmiechem, a potem nagle zbliżyła swoją twarz do jego twarzy:

– NIGDY nie będę drugą. Już moja w tym głowa! – syknęła. – On też do tego nie dopuści, bo idealnie do siebie pasujemy. A ty jesteś za głupi i nie masz pojęcia, o co chodzi w małżeństwie! – dodała, brutalnie wypychając go za drzwi.

                     Peter stał przez chwilę oniemiały. Ciotka Tulia podeszła do niego i o coś zapytała, ale nie był w stanie się skupić i odpowiedzieć. Po drugiej stronie sali James i Syriusz zabawiali grupkę starszych czarownic, których nawet nie znał... Czy oni rozumieli, o co chodzi w małżeństwie? Sądząc po radosnym chichocie owych dam, było to całkiem możliwe, ale przecież Peter był pewny, że gdyby w zeszłym roku Syriusz przyłapał w podobnej sytuacji Teda Tonksa, rozszarpałby Puchona na strzępy...

                   Po co Teresa i Olaph w ogóle grali w tę grę? Obydwoje byli naprawdę zdolni i wcale nie potrzebowali dodatkowej protekcji, by zdobyć dobre posady... Skoro jednak dziewczynie nie przeszkadzało zachowanie narzeczonego... może powinien siedzieć cicho? Zdecydował się uszanować wolę siostry i trwał przy tym aż do chwili przybycia celebransa. Znany mu już stary czarodziej o niemal łysej głowie, Reginald Weasley, o mało nie dostał zawału na widok Pottera i Blacka, ale ostatecznie rozpoczął oficjalną część uroczystości. Peter pokornie wysłuchał magicznej inwokacji, obejrzał przemarsz młodej pary przy dźwięku cytr, a nawet pozwolił sobie na blady uśmiech, kiedy James szarmancko ustąpił miejsca córce kierownika Wydziału Niewłaściwego Użycia Czarów w szwajcarskim Ministerstwie Magii, z którym, jak przypomniała sobie niedawno matka, łączyło ich rodzinę dalekie powinowactwo. Pani Pettigrew obdarzyła za to okularnika promiennym uśmiechem i obietnicą dodatkowej porcji tortu.

– Cieszę się, że Peter ma tak dobrze ułożonych kolegów! – westchnęła. – Na co dzień bliżej mu niestety do okolicznych łobuzów...

                James, nienawykły do akurat tego rodzaju pochwał, w zakłopotaniu potargał włosy i zerknął na Syriusza w nadziei na jakiś inteligentny komentarz z jego strony.

– W szkole pani syn jest wspaniałym przyjacielem, pani Pettigrew – oznajmił Black. – Ale nic w tym przecież dziwnego. Takie rzeczy wynosi się z domu!

                   Twarz Perpetui spąsowiała, a Potter posłał przyjacielowi spojrzenie, w którym zażenowanie mieszało się z podziwem. Syriusz wzruszył ramionami i zabrał się za dyskretne pałaszowanie swojej podwójnej porcji puddingu.

               To była ta chwila! Ostatnia! Goście powstali bowiem z miejsc, a dłonie Teresy i Olapha, który doskonale grał zakochanego po uszy, połączyły się ze sobą, oczekując na łańcuszek zaklęcia. Peter czuł, jak adrenalina uderza mu do głowy, zalewając uszy i policzki wrzącą falą. Przysunął się do matki, stojącej niedaleko młodej pary w towarzystwie jego przyjaciół. Po jej drugiej stronie prostował się z godnością kierownik szwajcarskiego wydziału, jego córka i kilku szanowanych uzdrowicieli.

– Mamo! – szepnął, ciągnąc ją za rękaw. – Przerwij im. On oszukuje Teresę!

– O czym ty mówisz, Peter?! Na litość boską, chociaż dzisiaj niczego nie zepsuj!

                  Z różdżki Reginalda Weasleya wystrzeliła blada iskierka, zamieniając się w magiczny łańcuszek, oplatający powoli dłonie narzeczonych. Ciotka Tulia rozszlochała się na dobre, zanim jeszcze z ust pary młodej padło pierwsze słowo przysięgi.

– To on wszystko zepsuł! – szepnął znowu Peter. – Mamo, nie możesz pozwolić na ten ślub!

                Teraz już jego zachowanie wzbudziło pewną ciekawość w czarodziejach, znajdujących się najbliżej kobiety. Perpetua, z niewiadomych przyczyn, spojrzała gniewnie na zupełnie wtapiającego się w tłum, milczącego męża, po czym wreszcie odwróciła się do chłopca.

– Dobrze. Powiedz, co masz do powiedzenia! Byle szybko i tak, żebym wreszcie zrozumiała, o co ci chodzi! Nie jestem w stanie tego zrobić, jeśli coś tam sapiesz pod nosem!

Peter wziął głęboki oddech.

– Olaph obściskiwał się w altance z szefową Teresy! – zakomunikował na tyle wyraźnie, na ile pozwoliły mu skołatane nerwy i na tyle głośno, by matka mogła go bez problemu usłyszeć. Matka i otaczające ją osoby.

                  Perpetua zbladła, a potem poczerwieniała, jak jej karminowa szata. Myron skorzystał z okazji, by umknąć z pola działania żony i zniknąć w najbardziej oddalonym kącie sali. James ze świstem wypuścił powietrze, do dna opróżniając swój kieliszek z wodą, a przez twarz Syriusza przebiegł żartobliwy grymas, odzwierciedlający dramatyzm sytuacji. Uzdrowiciele i szwajcarski urzędnik popatrzyli na kobietę, jakby widzieli ją pierwszy raz w życiu, a potem bardzo powoli przez całą salę przeleciał szum ściszonych głosów. Szepty narastały, aż w końcu zamieniły się w trudny do zignorowania gwar i Teresa zerwała oplatające jej dłoń zaklęcie. Błyskawicznie orientując się w sytuacji, przytuliła się jednak do Olapha i wygłosiła wzruszającą przemowę na temat niespodziewanej wiadomości, jaka dotarła do niej dosłownie kilka chwil wcześniej oraz wspólnej decyzji, by wyjechać na staż w dwa różne końce świata. Nie omieszkała przy tym dodać, że pewna zazdrosna osoba, rozpuszcza o jej przyszłym mężu złośliwe plotki, które jednak nie mają żadnego związku z prawdą, a oni sami zostaną małżeństwem, kiedy tylko zaliczą ostateczne egzaminy uzdrowicielskie i specjalizacyjne. Goście zostali zaproszeni do dzielenia się z nimi radością z osiągnięć naukowych.

           Nie przekonała tym większości weselników, ale choć złośliwe ciotki wciąż raczyły zebranych pikantnymi uwagami, największy kryzys udało się zażegnać.

                    Peter w żaden sposób nie potrafił wytłumaczyć zachowania swojej siostry, ale poczuł wielką ulgę, że ślub odwołano. W głębi duszy był też z siebie dumny. Uratował ją przed nieszczęściem, wykazując się przy tym odwagą. Dlaczego więc potem mama zachowywała się, jakby to on, a nie Olaph zrobił coś złego? Tego też nie potrafił wytłumaczyć...

– Zmąciłeś spokój Teresy swoim wścibstwem – oznajmiła, kiedy wprost ją o to zapytał. – Po co w ogóle szedłeś na to podwórze? I dlaczego nie powiedziałeś jej tego wszystkiego w cztery oczy, już po ślubie?

– Przecież wtedy byłoby za późno! – żachnął się. – Nie wycofałaby się!

– Wtedy mogłaby to sobie na spokojnie przemyśleć i podjąć decyzję, nie pod presją ludzi! A jeżeli tak się troszczysz o jej samopoczucie, trzeba było zupełnie milczeć! Nie boli nas to, o czym nie wiemy!

– Teresy to chyba i tak nie boli – mruknął ponuro, z ulgą ściągając niewygodne, lakierowane buty.

– Wspaniale! Wie, czym warto się przejmować! Wziąłbyś z niej przykład i skupił się na tym, co naprawdę w życiu ważne! – Pochyliła się nad nim, łapiąc go za ramiona. – Trzymaj się blisko Pottera i Blacka. To bardzo ładnie wychowani, utalentowani młodzieńcy, których przyjaźń przynosi ci chlubę! W przyszłości wiele osiągną. Może się czegoś od nich nauczysz.

                     Peter zaciskał więc wargi i starał się uczyć, choć nie miał pojęcia czego. Wiedział, że pewności siebie na miarę swoich przyjaciół i tak nigdy nie osiągnie. Mimo że nadal podziwiał, wręcz ubóstwiał obu chłopców, za każdym razem, kiedy patrzył na Jamesa, czuł dziwne ukłucie w sercu. Nie mógł przestać o tym myśleć, nawet w czasie bezsennej nocy w Wielkiej Sali, po której wietrzny poranek w końcu przegonił mgłę, zaglądając im w twarze nieco bledszym odcieniem szarości i nową porcją deszczu. Przewrócił się na drugi bok, świadom, że lada chwila prefekci ogłoszą pobudkę i właśnie wtedy jego uszu dobiegł stłumiony głos Syriusza.

– ...sam sobie odpowiedz na to pytanie!

– Nie umiem! Co ja ci takiego zrobiłem?! To Tiara Przydziału umieściła mnie w Slytherinie! – odparł Regulus.

                Dopiero teraz Peter spostrzegł, że Potter i Black nieświadomie przysunęli się w nocy do miejsca, które zajmował młodszy z braci.

– Nie umieściłaby cię tam, gdybyś sam tego nie chciał, Reg. Wyrzekłeś się Andromedy, zaprzyjaźniłeś z dziećmi tych...tych... – Syriuszowi najwyraźniej brakowało słów. Szeptał, ale i tak z jego głosu wyzierały gniew, rozpacz i... strach?

– Może masz rację, ale moi przyjaciele są w porządku. Czy naprawdę wierzysz, że w tym domu są sami złoczyńcy, że nie ma w nim nic wartego uwagi?!

– TAK!

Regulus westchnął, spoglądając na brata smutnymi, ciemnymi oczami.

– Jesteś wyjątkowo nietolerancyjny, jak na tego „tolerancyjnego" gościa – powiedział.

                     Przez chwilę zdawał się czekać na jakąś odpowiedź, ale żadna nie padła, więc zwinął się w kłębek i odwrócił do Syriusza plecami. Dzięki temu Peter mógł zobaczyć, jak z oczu młodego Blacka ciekną łzy, powoli wsiąkające w niebieski materiał śpiwora.

                  Jego brat również odwrócił się tyłem. Żaden nie zauważył więc porozumiewawczego, zmartwionego spojrzenia, które ponad ich plecami przesłali między sobą Lily i James, dotąd najwyraźniej niezależnie od siebie podsłuchujący tę wymianę zdań.


***


                   Śniadanie wyjątkowo podano uczniom w ich dormitoriach. Dwie dziewczyny z Ravneclawu wpadły z tego powodu w histerię, wrzeszcząc, że nikt ich nie zmusi, do powrotu w to „niebezpieczne miejsce" i zostały odesłane do skrzydła szpitalnego (biedna pani Pomfrey!). Grupka Puchonów święcie wierzyła, że włamywacz to skrzywdzony uczeń-mściciel, któremu wiele lat wcześniej, niesłusznie unieważniono wynik z OWUTEM-ów, zaprzepaszczając szansę na wymarzoną karierę zawodową, Zelda Falwick rozpowiadała po całej szkole, że właściwie widziała niepokojący cień na ścianie w korytarzu, kiedy wracali do pokojów wspólnych po uczcie, a Snape uparł się, by odprowadzić Lily Evans pod samo wejście do Wieży Gryffindoru, co sprowokowało kolejne uszczypliwości Syriusza i Jamesa. Potter uroczyście poprzysiągł, że obetnie Ślizgonowi wszystkie palce u stóp, jeśli tylko którykolwiek przekroczy próg pokoju wspólnego. Słowem: Hogwart stanął na głowie. Peterowi nie przeszkadzało to szczególnie, chociaż wolał uniknąć ścisku przy niewielkim stoliku w pobliżu kominka.

Bujdy! – odczytała Ashley Summerson z wyjątkowo pogniecionego skrawka pergaminu, kiedy znaleźli się przy portrecie Grubej Damy.

– Tylko do dzisiejszego wieczora! – zaskrzeczała kobieta. Obraz odsłonił wejście i okularnik uczynił krok do przodu, kiedy powstrzymało go gwałtownie ramię Syriusza.

– Poczekaj! – wyszczerzył zęby Black. – Niech Smark najpierw upewni się, że jest bezpiecznie!

– Masz rację! – odparł z przejęciem James. – Może tam czyhać jakiś wariat, który całą noc cierpliwie czekał, by zadźgać naszą Evans tępym ostrzem! O! Albo ten uczeń-mściciel usiłuje pozbyć się każdego, kto osiąga lepsze wyniki w nauce!

– Ale z was kretyni! – prychnęła Lily, wpychając się pomiędzy nimi do Wieży Gryffindoru. – Do zobaczenia na zajęciach, Severusie! – Pomachała Ślizgonowi.

James uniósł brwi i podrapał się po podbródku.

– O co jej chodzi? – zapytał Syriusza, który najwyraźniej w tej chwili jawił mu się jako wyrocznia relacji międzyludzkich. – Przecież jeszcze kilka minut temu sama była wkurzona, że Smarkerus tak się nad nią trzęsie!

Black wzruszył ramionami.

– To z przekory – oznajmił ze spokojem.

                 Peterowi nie wydawało się to dobrą diagnozą postępowania koleżanki, jednak wolał się nie wypowiadać. Przecież przyjaciele byli od niego dużo mądrzejsi. Zamiast tego posłał więc tylko zmieszane spojrzenie Remusowi, ale ten zdawał się błądzić myślami gdzieś indziej. Był blady, jeszcze szczuplejszy niż przed wakacjami i jako jedyny twardo przespał minioną noc. Właściwie padł zaraz po dotarciu do Wielkiej Sali, jakby jego organizm desperacko domagał się wypoczynku, funkcjonując do tamtej pory na sobie tylko znanych rezerwach energii.

              Pettigrew czuł w związku z tym narastający lęk. Lupin był dla niego najbliższą, najserdeczniejszą osobą na świecie i nie wyobrażał sobie, by miało go spotkać coś złego, a przecież od zawsze wyglądał dość nędznie. Pani Pettigrew na pewno nie byłaby nim zachwycona w równym stopniu, co Jamesem i Syriuszem...

               Dziki wrzask przerwał jego ponure rozmyślania i przez chwilę Peter był naprawdę pewny, że doszło do kolejnego ataku. Dopiero po kilku sekundach zorientował się, że źródłem owego hałasu był Potter, który z lśniącymi oczami i czerwoną od emocji buzią, stał na środku Pokoju Wspólnego, przyciskając do piersi nieco naderwany pergamin.

– Co się stało? – zapytał z niepokojem Remus, powracając wreszcie z mentalnej podróży.

James odwrócił się w jego stronę i teraz już Pettigrew mógłby przysiąc, że okularnika trawiła gorączka.

– Eliminacje... do drużyny...pojutrze! – wykrztusił z siebie, po każdym słowie nabierając w usta wielki haust powietrza.

– Tooo... dobrze chyba, nie? – upewnił się Lupin.

– Muszę sprawdzić, czy moja Mgławica jest przygotowana! Powinienem jeszcze raz nasmarować rączkę pastą! – odparł okularnik, jakby w ogóle nie usłyszał pytania i zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, wystrzelił jak torpeda w stronę dormitorium.

Remus i Peter z półotwartymi ustami wpatrywali się w spiralne schodki, na których zniknął.

– Macie ochotę na grzanki? Jeśli nie, to chętnie je wykończę! – Syriusz ze stoickim spokojem podsunął im pod nos półmisek z ostatnim tostem. Sądząc po ruchu podbródka i miarowych odgłosach ciamkania, właśnie pochłaniał jego pozostałą zawartość. Nie napotykając z ich strony żadnego sprzeciwu, przyciągnął półmisek do siebie i rzucił się na sofę przed kominkiem. Zmrużył oczy, rozkoszując się aromatem grzanki i już miał ugryźć pierwszy kawałek, kiedy ktoś brutalnie wyrwał mu ją z ręki.

– Muszę się teraz jeszcze lepiej odżywiać! – zakomunikował James przepraszającym tonem, wpychając sobie cały chleb do ust. Zaraz potem podbiegł do niewielkiego, bardzo brudnego lusterka, które jakiś uczeń wieki temu przymocował do ściany w pobliżu kominka i rozpoczął proces gwałtownego tarmoszenia włosów na czubku swojej głowy. Peter nie potrafił nawet powiedzieć, kiedy okularnik wrócił do Pokoju Wspólnego.

– Co ty wyprawiasz?! – zdumiał się Remus.

– W zeszym loku, Feczycki nie kcioł mnie w duszynie... bo byem zbyt wątły! – oznajmił okularnik z ustami pełnymi grzanki. – Pszypacz e!... Czy wglodam... telas... na yższego? – dodał, posyłając pytające spojrzenie Blackowi.

– Wyglądasz na kogoś, kto ukradł moje śniadanie! – odparł ponuro Syriusz. – W kilka dni i tak już nie zmienisz swojej sylwetki. Lepiej się pospiesz, bo za kilka minut zaczynamy pierwszą lekcję.

– Opczymy! – obruszył się Potter, opluwając ich resztkami grzanki, którą w końcu udało mu się przełknąć. – Idę nakarmić Ferdka i zabrać Mgławicę!

– Jak to?! Po co ci miotła na zielarstwie?! – Peter wytrzeszczył na niego oczy, ale spotkał się z pełnym dezaprobaty grymasem.

– Przecież jej tu nie zostawię bez opieki, nie? Teraz kiedy po zamku grasuje jakiś złodziej, a nasze dormitorium nie jest strzeżone, miotła zostaje ze mną! Tata wydał na nią mnóstwo forsy i mi zaufał, nie mogę jej stracić! – Zatrzymał się w połowie schodów i odwrócił do nich raz jeszcze. – Mam problem przy nagłych zwrotach w lewo... Kiedy wykonuję ten ruch zbyt szybko, mały palec zsuwa mi się z rączki i lekko uderza o brzeg Mgławicy, przez co nieznacznie zbaczam z kursu. Ćwiczyłem całe wakacje, ale wciąż nie jestem zadowolony... Potrenowałbyś ze mną po zajęciach, Syriuszu? – Jego twarz nagle stała się poważna, a nawet zatroskana i po raz pierwszy w życiu Peter dostrzegł w niej cień niepewności.

               Black uniósł się leniwie i wyjrzał zza oparcia kanapy, mrużąc srebrne oczy, jakby wciąż był rozgniewany.

– Oddam ci wszystkie swoje tosty jutro! – zapewnił gorliwie okularnik.

– Niech ci będzie!

Chłopiec uśmiechnął się szeroko i zniknął im z oczu.

               Remus wcisnął dłonie do kieszeni szaty i wpatrzył się w rozmazany ulewą, szary krajobraz za oknem.

– Jim chyba trochę się niepokoi – mruknął cicho.

– Tak, powinniśmy go jakoś pocieszyć – zgodził się natychmiast Peter. Zerknął na Syriusza, ale chłopiec wciąż tkwił rozwalony na kanapie, jakby nic się nie stało. – Nie martwisz się o niego?

Black wzruszył ramionami.

– Niby o co! – rzucił obojętnie, zbierając z półmiska resztki bekonu. – Jest najlepszy w całej szkole, jeśli nie hrabstwie. Łęczycki byłby skończonym idiotą, gdyby go nie wziął do drużyny!

               Peter otworzył usta, ale zaraz je zamknął, bo Syriusz po prostu miał całkowitą rację. Mimo wszystko czuł niepokój na widok niepokoju Jamesa i ekscytację na myśl, że już wkrótce jego przyjaciel stanie się członkiem drużyny quidditcha!


***


                Profesor Sprout powitała ich promiennym uśmiechem, troskliwymi pytaniami o samopoczucie i zapewnieniem, że nie ma nic bardziej kojącego, niż obcowanie z zielenią. Mimo wszystko Peter nie odczuł, by obsypywanie grządek bulwokwiatów grędacza, odchodami ghuli ogrodowych w jakikolwiek sposób go relaksowało. Wręcz przeciwnie – pod koniec lekcji był jeszcze bardziej zaniepokojony, zmęczony, a w dodatku śmierdzący. Niemal całą przerwę musieli poświęcić na zdrapywanie z nadgarstków zaschniętych grudek łajna, przed którym nie ochroniły ich do końca gumowe rękawice. Potem było tylko gorzej, bo o ile nauczycielka zielarstwa w przypływie współczucia, pozwoliła Jamesowi na towarzystwo jego miotły, o tyle profesor McGonagall miała już zupełnie odmienną opinię.

– Zabieraj mi stąd ten kij, Potter, zanim do reszty stracę cierpliwość! – warknęła, kiedy tylko okularnik „usadowił" Mgławicę na drugim krześle w swojej ławce, skazując biednego Syriusza na „wygnanie".

– Jaki kij?! – odparł szczerze zdumiony chłopiec.

– Ten, z którym postanowiłeś dziś usiąść! Nie będzie pewnie mniej pomocny od Blacka, ale o ile pamiętam, w przeciwieństwie do niego, nie stanowi części waszej klasy!

– To nie kij! – oburzył się James, krzyżując ręce na piersi. – To Mgławica!

– Mgławicę to widzę na razie w waszych głowach! Dla mnie to może być nawet kość Merlina, ma stąd po prostu zniknąć! – Nauczycielka poprawiła okulary na nosie i z godnością zajęła miejsce za biurkiem, uznając dyskusję za zakończoną.

Niestety Potter miał nieco inne plany.

– Pani profesor, przecież jeżeli odniosę ją do dormitorium, ten włamywacz...

– Nie interesuje mnie to, Potter! Jeżeli nie zabierzesz stąd miotły, to właśnie na niej zademonstruję klasie temat dzisiejszych zajęć, którym jest transmutacja w owady! I to panu Pettigrew zlecę przećwiczenie przeciwzaklęcia!

                 Peter poczerwieniał i skulił się, posyłając Jamesowi przepraszające spojrzenie. Nienawidził transmutacji. Pod koniec zeszłego roku, na egzaminie, jego imbryk do herbaty eksplodował przy próbie zamiany we wróbla. Profesor McGonagall potrafiła być bezwzględna...

– Dlaczego Petera? – zapytał okularnik, zaciskając usta i mocniej przytulając Mgławicę do piersi. Widać było, że nie chce okazać przed chłopcem lęku, żeby nie sprawić mu dodatkowej przykrości, a jednocześnie w myślach dokonuje błyskawicznych obliczeń poziomu ryzyka poszczególnych decyzji.

Nauczycielka uniosła brwi i pozwoliła sobie na łaskawy uśmiech.

– Bo to twój przyjaciel, Potter. Na pewno dołoży wszelkich starań, byś jak najszybciej odzyskał miotłę! Ja zaś zyskam doskonały przykład naukowy dla uczniów!

              Tym razem to James, po dłuższej chwili wahania, posłał Peterowi przepraszające spojrzenie i skierował się do wyjścia.

– Z miotłą Peter raz-dwa sobie poradzi! – oznajmił tak, by cała klasa dobrze go usłyszała. – Lepiej, żeby dała mu pani jakiś trudniejszy przedmiot!

– Pomyślę o tym! – zapewniła kobieta, wracając do sporządzania listy obecności. – Tymczasem pan Pettigrew na pewno zechce panu towarzyszyć w tej, co podkreślę, KRÓTKIEJ podróży do dormitorium. W zamku łatwo się zgubić, a co dwie głowy, to nie jedna, nieprawdaż?

               Peter natychmiast zerwał się z miejsca i otworzył drzwi naburmuszonemu okularnikowi. Zanim opuścili salę, usłyszeli jeszcze polecenie nauczycielki:

– Wracaj na miejsce, Black! Wakacyjne zadanie domowe, na które z tej ostatniej ławki tak desperacko zezujesz ponad ramieniem panny McDonald, było dla chętnych! Jestem jednak bardzo zbudowana twoją determinacją! Rozpoczniemy ćwiczenia od ciebie!


***


               Drzwi zatrzasnęły się cicho i Pettigrew niemal automatycznie ruszył w stronę Wieży Gryffindoru. Minęło dobre kilkadziesiąt sekund, zanim zorientował się, że James nie poszedł za nim. Wciąż stał w tym samym miejscu, pod salą transmutacji, zagryzając wargi i tuląc do siebie miotłę.

– Hej! Jeśli droga zajmie nam zbyt długo, McGonagall się na nas wścieknie!

– Cicho, Pet! – Potter machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy. – Myślę!

– O czym?

– Jest wpół do jedenastej... Myślisz, że o tej porze jakiś Gryfon siedzi w Pokoju Wspólnym?

– N-nie sądzę – odparł ostrożnie Peter, usiłując wybadać, dokąd zmierza przyjaciel. James w zamyśleniu potarmosił swoją czuprynę.

– Prefektów też nie ma, a Filch nie obroniłby nawet siebie... WIEM!

Nagły okrzyk sprawił, że Pettigrew niemal wpadł na zbroję. Znowu.

– Co ty chcesz zrobić, Jim?!

– Za mną, prędko!

               Zawahał się przez chwilę, ale kiedy ostatni skrawek szaty przyjaciela zamajaczył na zakręcie korytarza, prędko do niego dołączył. Koniec końców wolał włóczyć się po zamku z Jamesem niż samotnie.

             Mijali kolejne kondygnacje schodów, oburzone ich postępowaniem portrety, a wreszcie nawet Salę Wyjściową i dopiero wtedy zorientował się, że Potter zmierza w stronę lochów. Zatrzymali się dopiero przed obrazem, przedstawiającym misę z owocami. Kuchnia!

               Jim połaskotał jedną z gruszek i dumnie wkroczył do przestronnego pomieszczenia. Niemal natychmiast otoczyły ich podekscytowane skrzaty domowe.

– Ojej, panowie tutaj?! Czym możemy służyć, sir? – zapiszczał ten, który znajdował się najbliżej nich, a pozostałe już podsuwały im pod brody miski z ciasteczkami, rogalikami i dzbanek soku dyniowego.

                Peter pociągnął nosem, czując unoszącą się w powietrzu specyficzną woń, której nie potrafił do końca rozpoznać. Dyskretnie zajrzał do jednej z ustawionych pod ścianą pękatych beczek, ale jej zawartość okazała się mało interesująca – były to po prostu zapasy suszonej figi abisyńskiej.

– Dziękujemy, mali przyjaciele! – wykrzyknął James, uśmiechając się od ucha do ucha. Skrzaty zapiszczały jeszcze bardziej, podekscytowane tak uprzejmymi słowami chłopca. – Obecnie jestem w wielkiej potrzebie! Poszukuję kogoś, kto będzie w stanie zaopiekować się tą oto miotłą, kiedy ja będę na zajęciach! – dodał, wpatrując się promiennie w szereg szeroko otwartych, okrągłych oczu.

             Przez chwilę panowała absolutna cisza, a potem rozległ się gwar wiwatów, który przekrzyczał jeden ze stworków.

– Oczywiście, co tylko pan rozkaże, sir! Będziemy nieustannie stać na straży tego skarbu, sir! Nikt, prócz specjalnie wydzielonych do tego zaszczytnego zadania pracowników kuchni i pana, go nie dotknie!

– Wspaniale! – Okularnik potarmosił włosy i potrząsnął łapką najbliższego skrzata, na co tamten rozpłakał się ze wzruszenia. Przyjął od chłopca Mgławicę z tak wielką ostrożnością i czcią, jakby Elżbieta II właśnie darowała mu swoją koronę.

– Wspaniale – mruknął Potter po raz drugi, już sam do siebie, wyraźnie dumny z własnego geniuszu.

              Peter szeroko otwartymi oczami obserwował, jak skrzaty z najwyższą delikatnością układają Mgławicę na jednym z podłużnych stołów, otaczając ją miękkimi poduszkami i wydzielając spośród siebie „warty honorowe".

– Wspaniale – szepnął, bezwiednie powtarzając Jamesa.


***


                 Dzień eliminacji do szkolnych drużyn qudditcha powitał ich długo wyczekiwaną odrobiną słońca, raz po raz, uśmiechającego się zza postrzępionych, szarych chmur. Wiał lekki wiatr, tchnący zapachem zbliżającej się jesieni, a błonia Hogwartu pokryły się lodowatymi kroplami rosy. James nie przełknął ani kęsa śniadania, chociaż od kilku dni zjadał potrójne porcje, w nadziei na nabranie bardziej „męskich" kształtów. Poza tym wciąż marudził na swoje problemy z koordynacją miotły w locie. Oczywiście nikt prócz niego, żadnych problemów nie dostrzegał, ale to wystarczyło, by okularnik czuł się niedostatecznie wartościowym zawodnikiem. Jego nerwowość udzieliła się Remusowi i Peterowi, którzy robili wszystko, by poprawić mu humor. Jedyną osobą, która zachowała całkowity spokój i niezachwianą pewność sukcesu przyjaciela, pozostawał Syriusz.

– Wciąż uważam, że też powinieneś wystartować! – mruknął okularnik, maltretując widelcem nietkniętą sałatkę na swoim talerzu i spoglądając na Blacka z wyrzutem.

Przyjaciel westchnął ciężko.

– Setny raz ci powtarzam, James... Mamy tylko jedno miejsce w drużynie, a ja, choć jestem naprawdę dobry na pozycji ścigającego, i tak nie mam z tobą najmniejszych szans.

– To by się dopiero okazało. Poza tym byłoby mi raźniej, gdyby wystartował ktoś, z kim mógłbym nawiązać wyrównaną walkę... – odparł markotnie Potter.

Black uśmiechnął się i wyrwał mu widelec, przejmując inicjatywę w nadziewaniu pokarmu.

– Zjedz coś w końcu, bo Łęczycki faktycznie uzna, że jesteś jeszcze za mały! – zażądał, wciskając mu napełniony brokułem sztuciec do ręki. – I nie, nie miałbym szans nawiązać z tobą walki na szkolnej Asteroidzie. Przyjmij do wiadomości, że jesteś skazany na sukces.

James jęknął, wyraźnie zdruzgotany swoim okrutnym losem.

– To prawda, po raz pierwszy w życiu czuję, że ojciec mnie zrozumiał. Mgławica jest absolutnie bezbłędna. Nikt nie zdoła jej prześcignąć i teraz cała reszta zależy ode mnie.

                  Na szczęście, kiedy godzinę później zmierzali w stronę boiska od quidditcha, okularnik miał już zupełnie inny nastrój. W otoczeniu przyjaciół kroczył z dumnie uniesioną głową i wypiętą klatką piersiową, przygotowany na wszelkie wyzwania.

– Jestem gotowy, by wam pomóc! – oznajmił prosto z mostu zaskoczonemu kapitanowi drużyny. Janek Łęczycki uniósł brwi.

– Pomóc nam? Doskonale! Przyda się ktoś do podawania kandydatom kafli!

– Nie, nie. Nie zrozumiałeś. Ćwiczyłem całe lato, urosłem od zeszłego roku prawie półtora cala i jestem gotowy przyjąć na siebie obowiązki ścigającego! – Na twarzy Jamesa wykwitły karminowe rumieńce.

Kapitan uśmiechnął się półgębkiem i wskazał ręką daleki koniec boiska.

– W takim razie ustaw się w kolejce chętnych, James.

                Chłopiec podążył wzrokiem za długim, ciągnącym się aż do trybun sznurem Gryfonów, oczekujących na testy sprawnościowe.

– Żartujesz, prawda?!

– Ani trochę! Wszystkich obowiązują te same zasady!

– Będziesz nas sprawdzał pojedynczo? Przecież to bez sensu! Na tej pozycji liczy się porozumienie z pozostałymi ścigającymi i tempo reakcji na zmieniającą się sytuację na boisku! Porzucać do obręczy na czas, można sobie na lekcjach latania w pierwszej klasie! – oburzył się okularnik, zaciskając dłonie na rączce Mgławicy.

                  Peter przełknął głośno ślinę. James naprawdę nie powinien się stawiać ani tym bardziej pouczać kapitana Gryfonów. Remus chyba wychodził z podobnego założenia, bo położył przyjacielowi dłoń na ramieniu w uspokajającym geście. Syriusz za to stał obojętnie z boku, pogryzając czekoladową żabę.

– Naprawdę? – Janek chwycił do ręki jakiś notes i pióro, patrząc na chłopca wyczekująco. – W takim razie, jak ty byś przeprowadził podobne testy?

               James wziął głęboki wdech i rozpoczął bardzo długą i – dla Petera – nużącą opowieść o odpowiedniej strategii eliminacyjnej. W pewnym momencie wdał się nawet w dyskusję z kapitanem, który słuchał go uważnie, co chwilę czyniąc jakieś notatki, na końcu zaś odłożył notes i oznajmił:

– Bardzo ciekawe. Pozwolisz jednak, że to ja, jako kapitan, zadecyduję co i w jaki sposób ma się odbywać! Przejdź, proszę, na koniec kolejki!

            Potter wydął usta. Jego osobista duma została właśnie zmieszana z błotem, a przynajmniej tak sugerował grymas na pucołowatej buzi.

– To bez sensu! – żachnął się, wyciągając przed sobą miotłę. – W testach na czas i tak będę pierwszy! Mam najnowszą Mgławicę! Pozwól mi już zaliczyć kolejne ćwiczenia.

             Janek zrobił zdumioną minę. Wskazał brodą na resztę drużyny, a potem na Ślizgonów, testujących swoich zawodników po drugiej stronie boiska.

– Wszyscy mamy Mgławice! – oznajmił. – Myślałem, że wiesz... Profesor Dumbledore wysłał nawet specjalne podziękowania za to, do twojego ojca...

– Co?! – wtrącił się odruchowo Peter. Istotnie, kiedy popatrzył na pozostałych graczy, zorientował się, że każdy dzierży identyczną, nowiutką miotłę.

Syriuszowi z wrażenia upadła resztka czekoladowej żaby.

– Pan Potter dowiedział się, w jakim stanie są nasze szkolne Asteroidy. Właściwie, zaczęły już stanowić bardziej zagrożenie, niż pomoc naukową. Postanowił, że nie można dopuścić do tego, by uczniowie ćwiczyli na tak niebezpiecznym sprzęcie... więc zakupił z własnych środków miotły dla wszystkich drużyn i kilkanaście do nauki latania – pospieszył z wyjaśnieniem Łęczycki. – Proszę, podziękuj mu też ode mnie, James. To prawdziwe cacka!

               Peter nie umiał opisać tego, co działo się w tamtej chwili na twarzy okularnika. Miał wrażenie, że obserwuje burze, wichry i grady, przelatujące kolejno wszelkimi barwami i cieniami, przez czoło i policzki przyjaciela. Śmiertelna bladość przechodziła w karminowe plamy, a te z kolei siniały, okrywając jego oblicze chmurnym mrokiem. Wreszcie Potter bez słowa odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie, w stronę Zakazanego Lasu.


***


             Odnaleźli go dwadzieścia minut później, na porośniętym bujną trawą, wąskim cyplu, wżynającym się w szkolne jezioro. Woda była spokojna i kojąco bujała się wokół jego stóp.

– Chciałbym zostać sam – oznajmił grobowym głosem, gdy tylko ich zobaczył. Jego miotła leżała porzucona pod jednym z głazów.

              Peter bardzo starał się powstrzymać, ale nie mógł. Sytuacja wydawała mu się zbyt absurdalna. Schował więc własne obawy do kieszeni i zbliżył się do przyjaciela.

– Nie rozumiem cię! – powiedział wolno i wyraźnie, spoglądając w orzechowe tęczówki Jima. – Przecież nawet latając na pęku przypadkowych gałązek, byłbyś lepszy od nich wszystkich razem wziętych! Dlaczego po prostu tam nie pójdziesz i nie wywalczysz sobie miejsca w drużynie?

Potter milczał dłuższą chwilę, zanim zdecydował się odpowiedzieć.

– Faktycznie nic nie rozumiesz, Pet – Cisnął znalezionym kamieniem przed siebie, burząc nieskazitelną taflę jeziora i płosząc ukryte w sitowiu ptactwo.

             Syriusz westchnął i bezceremonialnie wcisnął się na głaz obok niego, klepiąc go pokrzepiająco po ramieniu. Peter mógłby przysiąc, że Black też nic z tego nie rozumie, ale za nic w świecie nie zamierza się z tym zdradzać.

Remus zawahał się, a potem podszedł bliżej.

– To nam powiedz. Dlaczego inni nie mogą mieć tak samo drogiej miotły? – poprosił cicho.

– Tu w ogóle nie chodzi o tę głupią miotłę! W ogóle nie o to! – wybuchnął nagle okularnik, zrywając się z głazu. Dziwny żar rozjarzył mu oczy. – Mój własny ojciec zrobił ze mnie idiotę!

Chłopcy popatrzyli po sobie w zdumieniu.

– Dlaczego mi nie powiedział?! Dlaczego?! – James ponownie zajął swoje miejsce, ale w jego głosie Peter wyczuł wielki ból i nutę zawodu.

– Jim... – zaczął Syriusz bardzo cicho. – Przecież nic w tym złego. Twój tata zawsze powtarzał, że mecze powinni wygrywać zawodnicy, a nie miotły... To do niego bardzo podobne, że chciał zapewnić równe szanse...

– Ale napisał mi tę głupią kartkę, że jest ze mnie dumny i wierzy w mój sukces!

– I tutaj nic się nie wyklucza. Wierzy, że z lepszą czy gorszą miotłą i tak sobie poradzisz! – zauważył Remus.

Okularnik zwiesił głowę.

– A ja myślałem, że wreszcie mnie zrozumiał, że mnie wspiera... I jak kretyn chwaliłem się tą Mgławicą po całej szkole!...

– Akurat tego mógł po prostu nie przewidzieć – wymsknęło się Peterowi, zanim zdążył ugryźć się w język.

               James posłał mu nieodgadnione spojrzenie. Z oddali dobiegły ich stłumione wiwaty. Któryś z kandydatów do drużyny najwyraźniej popisał się jakimś trudnym zagraniem.

– Dobra, zbieraj się, Potter! – wykrzyknął nagle Syriusz, klepiąc przyjaciela w plecy z taką siłą, że niemal spadł z głazu. – Później sobie popłaczesz. Teraz drużyna cię potrzebuje!

– Wcale nie! Jest mnóstwo innych chętnych!

Black przewrócił oczami.

– Widziałem. Najlepszy z nich to Beniamin Grevis. Wiesz, w jaki sposób wykonuje zwód Billsona?

James pokręcił głową, patrząc na przyjaciela ze zgrozą.


***


            – TAAAAK! TAAAAK! BRAWO JAMES! – Peter wymachiwał rękoma jak opętany, po kolejnym mistrzowskim piruecie przyjaciela. To, co okularnik wyprawiał w powietrzu, powinno zdecydowanie przejść do historii. Pettigrew czuł w tym momencie taką dumę, że wystarczyłoby na obdzielenie nią wszystkich, zgromadzonych na szkolnym boisku.

– To mój najlepszy przyjaciel! – oświadczył grupce Puchonów, którzy w euforii oklaskiwali okularnika.

– Przecież to jest liga światowa! – wykrzyknął jeden z nich. – Wygląda, jakby urodził się na miotle. Gdzie on się tego nauczył?

– Po prostu ma talent!... I takie...ten... fajne boisko na podwórku... – zająknął się Peter, nagle zdając sobie sprawę, że nigdy nie odwiedzał Jamesa w domu i właściwie nie ma pojęcia, jak szlifował swój kunszt. Na szczęście gwizdek pani Hooch, wybawił go z opresji.

                Byli przekonani, że kapitan z miejsca przyjmie Pottera do drużyny, ale zamiast tego Janek poprosił go na bok i na osobności rozpoczął iście dziennikarskie śledztwo.

– A gdybyś znajdował się tuż przy obręczy przeciwnika i w twoją stronę leciał tłuczek, z przodu blokowaliby cię ich ścigający, a najbliższy członek drużyny znajdował się w połowie boiska... co byś zrobił? – pytał, mrużąc oczy.

– No, oczywiście! Rzuciłbym kafla kumplowi. Lepiej jest rozpocząć akcję od nowa, niż zakończyć ją przegranym meczem, w skrzydle szpitalnym. Zresztą połowa boiska to nie tak daleko. Jakby dobrze wycelował, mógłby ustrzelić piękne dziesięć punktów i jeszcze zdeprymować przeciwnika!

                Po serii pytań, Łęczycki wreszcie litościwie zamknął swój notes i ogłosił Jamesa nowym ścigającym.

– W końcu! – wykrzyknął okularnik, unosząc ręce w geście triumfu. – Myślałem, że już nigdy się na mnie nie zdecydujesz!

Janek wzruszył ramionami.

– Wiedziałem, że to będziesz ty, kiedy tylko zjawiłeś się na eliminacjach – oznajmił ze spokojem, pakując tłuczki do kufra.

– CO?! TO PO CO TE PYTANIA?!

– Musiałem coś sprawdzić. – Uśmiechnął się lekko.

– Niby co takiego?!

– Nieważne. Już wszystko wiem. Na razie ciesz się chwilą!

              James skrzyżował ręce na ramionach, ale nie zdążył pobiec za kapitanem, bo w tym momencie otoczyła go reszta drużyny, przekrzykując się w pytaniach i gratulacjach. Peter stanął z boku, czekając, aż tłum pozwoli mu dojść do przyjaciela. Był teraz jednym z kumpli ŚCIGAJĄCEGO. Musiał koniecznie napisać o tym matce. Pani Pettigrew z pewnością będzie zachwycona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro