Rozdział 6 "Kochane kłopoty"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                  Księżyc rozlał się po dormitorium srebrzystą poświatą i zatańczył migotliwie na rozedrganych kroplach, zwisających z ozdobnych elementów ościeżnicy. Deszcz ustał kilka godzin temu. Szkoda. Zawsze działał na nią kojąco, w hipnotyzujący wręcz sposób, wyciszając szalejącą w głowie burzę. Aeria uchyliła szerzej okno i zaciągnęła się pachnącym nadchodzącą jesienią, świeżym i wilgotnym, nocnym powietrzem. Wszystkie pozostałe dziewczęta z jej roku spały w najlepsze, ale ona nie potrafiła sobie na to pozwolić. Za bardzo się bała, że wrócą jej dawne problemy, że obudzi koleżanki szlochem, albo zmoczy w nocy łóżko. Na samą myśl o takim scenariuszu, robiło jej się słabo z zażenowania. Z drugiej strony... ileż można wytrzymać bez snu? Już kilka dni temu, kiedy w Hogwarcie doszło do włamania, nie zmrużyła oka. Przebywanie w wypełnionej innymi uczniami sali, było bowiem czymś, co stawiało wszystkie jej zmysły w stan najwyższej gotowości. Co się stało z tym starym kapeluszem, że w przypływie jakiegoś szaleństwa, postanowił przydzielić dziewczynkę akurat do Gryffindoru?! Przecież bała się wszystkiego, a zwłaszcza ludzi!

                Tak wyglądała smutna prawda. Nie rozumiała ich i nie potrafiła nawiązać z nikim głębszej relacji. Nie starała się być niemiła, ale jej krótkie, ciche i niezbyt konkretne odpowiedzi, skutecznie zniechęcały do kontynuowania rozmowy. Była tego w pełni i boleśnie świadoma, a jednocześnie wypracowywana przez lata strategia, podpowiadała jej, że powinna się trzymać jak najbardziej na uboczu. Jej towarzyszki już dawno porzuciły więc wszelkie próby „zagadania" nowej koleżanki. To wszystko, w połączeniu z samotnymi spacerami po zamku, coraz bardziej utrwalało innych w przekonaniu, że mają do czynienia z dziwaczką. Hogwart był bowiem na tyle cudowny, że dziewczynka nie potrafiła powstrzymać się przed zwiedzaniem jego zakamarków. Robiła to zawsze wieczorami, kiedy korytarze stawały się mniej tłoczne, a przez witraże wysokich okien, spływały na posadzki barwne światłocienie. Starała się nie myśleć o tym, jak bardzo onieśmielona i wzruszona byłaby babcia Bel, gdyby mogła przyjechać tu razem z nią...

                W zamku brakowało jednak fotografii kapitana, a nawet gdyby taka się pojawiła, kwiaty pod nią z pewnością wymieniałyby skrzaty domowe. Nie było też fortepianu i to właśnie za jego delikatnymi dźwiękami Aeria tęskniła w tej chwili najbardziej.

               Zsunęła się cichutko z kamiennego parapetu i sięgnęła pod poduszkę, gdzie nocami ukrywała swoją pozytywkę. Z pewnością nie pomogłoby jej reputacji, gdyby koleżanki przyłapały ją w łóżku, wtuloną w zepsutą zabawkę. Uchyliła lekko wieczko srebrzystej szkatułki, bezwiednie uśmiechając się na widok filigranowej wróżki. Wokół stóp figurki twórca wygrawerował pięć, mieniących się kolorowymi kamieniami gwiazdek, ale były one tak maleńkie, że Aeria odkryła ich istnienie dopiero po kilku miesiącach od otrzymania tego prezentu. Usadowiła przedmiot na parapecie i przekręciła metalowe pokrętło. Figurka zamachała niezgrabnie tęczowymi skrzydełkami, wykonała kilka piruetów i wypluła z siebie zaledwie trzy pierwsze nuty melodii. Dziewczynce jednak to wystarczyło. Musnęła palcami kamienną powierzchnię, jakby zamiast parapetu, stał tam tak dobrze jej znany instrument i zanuciła, najciszej, jak tylko zdołała:


Teraz śpij,

już nie ma mroku,


Przyszedł świt

po trudnej nocy,


Tuli mgłami pozrywany świat,

Dłońmi złotych zórz,

Las straconych lat.


To tylko czystej rosy łzy,

To tylko słońca krople krwi,

Gwałtowny smutek przelotnego deszczu.


To tylko trwożny szept potarganych brzóz,

Którym ciepły wiatr zapach nieba niósł,

Tylko ptaków bezpowrotne loty.


                 Urwała, przejęta nagłą tęsknotą. Czy była to pieśń o babci Bel? Niemożliwe, skoro znała słowa i melodię od najmłodszych lat. Mimo to Aeria nie mogła pozbyć się wrażenia, że kiedyś skrzydlata wróżka tańczyła dla jej babci, a teraz... kogoś jeszcze. Kogoś, kogo niedane jej było poznać, ale czuła, że już go nie ma i to wprost rozdzierało serce...

                Maud, jej koleżanka z ławki, poruszyła się niespokojnie przez sen. Aeria chwyciła zabawkę, ubrała się i wyszła z dormitorium. Wiedziała, że pierwsi uczniowie pojawią się na śniadaniu dopiero za godzinę, więc możliwie jak najwolniej ruszyła w stronę Wielkiej Sali. Nie miała najmniejszego zamiaru przychodzić tam pierwsza i niepotrzebnie skupiać na sobie uwagę. Opustoszałe korytarze Hogwartu spowijał półmrok, nadając drzemiącym portretom i fantastycznym posągom, jeszcze bardziej niepokojące kształty. Wszystko tutaj zdawało się jednocześnie piękne i tak obce... Czuła, jakby ktoś gwałtownie wyrwał ją z domowego zacisza i wrzucił w zupełnie nowy świat. Mijała właśnie zejście do lochów, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem, uderzając ją w bark.

– Nooo, proszę! – Barczysty Ślizgon zacmokał ironicznie na jej widok. – Jest i nasze maleństwo! Tym razem bez swoich ochroniarzy... Jak myślicie, chłopaki? Powinniśmy się nią zaopiekować? Może potrzebuje lekcji, jak rzucać klątwy... – Przy akompaniamencie głośnych rechotów dwóch innych chłopców, wycelował w nią różdżkę.

            Aeria spróbowała sięgnąć po własny patyk, ale Baggs, bo tak chyba nazwali go ci Gryfoni w pociągu, wykręcił jej boleśnie rękę i popchnął na ziemię. Po korytarzu rozległo się charakterystyczne stukanie – pozytywka z tańczącą wróżką wypadła z kieszeni szaty i potoczyła się za jedną ze zbrój. Spróbowała po nią sięgnąć, ale poczuła gwałtowny ból. Jeden z kumpli Ślizgona, nadepnął jej na dłoń.

– Cóż za skarby! – zakpił drugi. – Co tam jeszcze chowasz?

               Tubalny śmiech odbił się echem od ścian, kiedy udało im się wyrwać beret babci Bel i wycinek Proroka Codziennego ze zdjęciem jej ojca. Dziewczynka zagryzła wargę, bo ciężki bucior jednego z chłopaków coraz boleśniej miażdżył jej palce. Co oni tu w ogóle robili tak wcześnie rano? Przecież chyba na nią nie polowali...

– Czekaliśmy na ciebie! – zawołał Bagnar, jakby czytając jej w myślach. – A raczej śledziliśmy od paru dni. Zastanawialiśmy się, po co przywłaszczyłaś sobie takie nazwisko...

– Ej, stary! Wiesz, że jej ojciec siedzi w Azkabanie?! – rozentuzjazmował się najwyższy Ślizgon, przemykając wzrokiem, po wygniecionej fotografii Ignitusa Swanna w więziennym uniformie. Choć bardzo tego nie chciała, dwie łzy wydostały się z oczu Aerii i spłynęły po jej policzkach. Nie wiedziała, czy stało się tak przez ból rozgniatanej butem ręki, czy fakt, że ktoś poznał jej tajemnicę.

Oczy Bagnara Baggsa powiększyły się ze zdumienia i niekrytej satysfakcji.

– O! Czyli możemy się trochę pobawić w...

– Świetny pomysł! Uwielbiam zabawę! – Ślizgon wrzasnął przeraźliwie i upuścił różdżkę na dźwięk radosnego okrzyku, który rozległ się tuż przy jego uchu. Ponieważ w panice, niemal się wywrócił, Aeria zauważyła w końcu stojącego za nim chłopca, który musiał się tam pojawić dosłownie znikąd. Znała go. Z pociągu. To był ten poczochrany okularnik, którego entuzjazm tak ją onieśmielił...

Gryfon wyciągnął rękę w pojednawczym geście:

– Ojej, wystraszyłeś się?! – zapytał zmartwionym głosem, choć z jego ust nie schodził rozbawiony uśmiech, a druga dłoń wciąż celowała różdżką w szyję chłopaka. – To tylko taka zabawa. Zademonstruję ci zasady!

Rictu...! – wrzasnął Baggs, a z jego różdżki trysnęło czerwone światło. Okularnik był szybszy. Błyskawicznym ruchem nadgarstka wytrącił Ślizgonowi patyk z ręki.

                 Depczący po dłoni Aerii dryblas, rzucił się w ich stronę, chcąc przyjść koledze z pomocą, jednak wtedy wydarzyło się coś niezwykle dziwnego. Drzwi do lochów uchyliły się nieznacznie i czyjeś ramię błyskawicznie wciągnęło go do środka. Trwało to mniej niż mgnienie oka, a sekundę później wszyscy usłyszeli odgłosy szamotaniny i jego zduszone krzyki. To pomogło podjąć ostateczną decyzję trzeciemu napastnikowi, który po prostu rzucił się do ucieczki.

Aeria natychmiast sięgnęła po porzuconą stronę Proroka Codziennego i upchnęła ją do kieszeni.

– Ej, Syriusz, przestań się tam pieścić i chodź szybko, przecież to ta hrabianka! – ryknął radośnie okularnik, dopiero teraz zaszczycając ją swoją uwagą. Bagnar leżał u jego stóp, trzymając się za uszy, a raczej dwie dorodne bulwy ziemniaka, które zajęły ich miejsce. W końcu, korzystając z chwili nieuwagi Gryfona, podniósł się i również zniknął im z pola widzenia.

– Co?! – Odgłosy szamotaniny przycichły nieco, a potem rozległ się cichy jęk drugiego Ślizgona.

– No, ten maluch z pociągu! – sprecyzował chłopiec, tarmosząc swoją czuprynę.

W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa jego przyjaciela.

– Aa, to znowu ona! – Black skrzywił się nieznacznie i teatralnie przed nią skłonił. – Wasza wysokość! – zakpił. – W czym mogę pomóc?

               Aeria podniosła na niego wzrok. Wydawał się na nią zły, jakby dokonała jakiegoś uszczerbku na jego honorze, choć przecież to ona miała do tego większe prawo, po ich ostatnim spotkaniu. Jednocześnie dostrzegła, że wyciągnął do niej rękę. Pociągnął ją mocno w górę, pomagając stanąć na nogi.

                Zadrżała na myśl, że mógł usłyszeć, co Ślizgoni mówią o jej ojcu, jednak nawet jeśli tak się stało, w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Nadal wpatrywał się w nią tym pewnym siebie, zniesmaczonym spojrzeniem, a potem schylił się i podniósł z ziemi pozytywkę. Tańcząca wróżka miała teraz zwichnięte oba skrzydełka i Aeria była pewna, że nie wykrzesze już ani jednej nuty.

– Wyrzuć to dziadostwo do śmieci! – poradził Syriusz.

– NIE! – krzyknęła rozpaczliwie, rzucając się w jego stronę. Zrobił zdumioną minę, ale wzruszył ramionami i wcisnął jej zabawkę do ręki.

– Jak sobie chcesz! – mruknął z politowaniem. Przez jego twarz przebiegł dziwny cień. – Nienawidzę pozytywek...

              Aeria poczuła, że policzki płoną jej ze wstydu. Gryfoni musieli ją uznać za kompletną kretynkę. Nie potrafiła jednak im wytłumaczyć, że tańcząca wróżka to jedyna rzecz, którą ktoś postanowił jej bezinteresownie sprezentować, a wygrywana melodia na stałe wryła się w jej duszę.

– Dobra! Fajnie było, kwiatuszku, ale my już musimy spływać! Na drugi raz, z łaski swojej, nie włócz się sama jedna po zamku, o tak dziwnych porach!– oznajmił Black po chwili milczenia, ciągnąc okularnika za rękaw. Dopiero teraz dostrzegła, że Potter ma na sobie niedbale założony strój do qudditcha. Wyglądał, jakby wybierał się na trening i po prostu zaspał.

– A wy, to już możecie się włóczyć? – wypaliła bez zastanowienia. Sama siebie zaszokowała, bo z reguły w takich sytuacjach stawiała na pokorne milczenie, a poza tym Syriusz był do niej wyjątkowo negatywnie nastawiony. O ile jednak wyraz jego twarzy i ogólne zachowanie budziły grozę, o tyle w oczach nie widziała wcale jakiegoś wielkiego gniewu i chyba właśnie to, w połączeniu z butą Gryfonów, dodało jej nieco animuszu.

Black zbliżył się i lekceważąco pstryknął ją w nos.

– Jesteśmy od ciebie starsi, mądrzejsi i bardziej uzdolnieni! – wyjaśnił krótko. Chciał chyba jeszcze coś dodać, ale inicjatywę niespodziewanie przejął James. Okularnik zamaszyście przejechał ręką po swoich potarganych włosach i wydarł się na pół korytarza:

– Wszystko dobrze?! Na pewno nic ci nie zrobili, malutka?!

                Aeria i Syriusz zgodnie wytrzeszczyli oczy, kiedy delikatnie chwycił ją za ramiona i z wielką troską obejrzał każdy cal jej twarzy, w poszukiwaniu jakichkolwiek kontuzji.

– Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć! – dodał miękko, gładząc ją pieszczotliwie po głowie. – Wyglądasz bardzo mizernie, powinnaś zjeść coś ciepłego i wrócić jeszcze do łóżka, chociaż na godzinę!...

– Jak będziesz się tak drzeć, Potter, to nikt w tym zamku nie zaśnie, choćby spędził w łóżku cały dzień! Poza tym ona ma jedenaście lat, a nie cztery!

            Black wyszczerzył się na dźwięk znajomego głosu. Aeria także odwróciła się w tamtą stronę i dostrzegła ziewającą Marlenę McKinnon w towarzystwie Lily Evans. Znała je, bo to właśnie one pomogły jej grupie znaleźć salę od zaklęć pierwszego dnia szkoły.

– Nieważne, ile ma lat! – żachnął się okularnik. – Została zaatakowana i moim obowiązkiem jest teraz zadbanie o jej komfort psychiczny!

– Jak to zaatakowana?! – Lily, która akurat się przeciągała, zamarła z rękoma wyciągniętymi do góry i spojrzała na nich z nagłą powagą. – To jakiś twój kolejny głupi dowcip, prawda?

– Jeśli potrzebujesz dowodów, za drzwiami powinien być nieprzytomny kumpel Baggsa! – oznajmił Potter z godnością, kładąc dłoń na piersi.

– Nic mi nie jest, naprawdę. Dziękuję za pomoc! – mruknęła pod nosem Aeria, zgarniając z ziemi beret babci i wycofując się w głąb korytarza. Czuła się podle, robiąc wokół siebie tyle szumu i pragnęła jak najszybciej stąd zniknąć. Niestety, niedane jej było tego uczynić. Ledwo zrobiła kilka kroków, zza zakrętu wysunęła się chuda, pokrzywiona sylwetka woźnego. Wszystko na jego krzywo ogolonej twarzy – od jaśniejących oczu, aż po koślawy uśmiech – zdradzało triumfalny nastrój.

– STAĆ! – ryknął, wskazując na nich garbatym paluchem. – Ani kroku dalej, mała sekutnico! Zachciało się wędrówek w czasie ciszy nocnej, to teraz za to wszyscy odpowiecie! – Tak szybko, jak zdołał, pokuśtykał w ich stronę, opryskując Aerię i, stojącego najbliżej, okularnika kropelkami śliny.

– Jakiej ciszy nocnej?! Przecież jest ranek! – oburzył się James, wskazując zamaszyście na najbliższą szybę, zza której wpływały pierwsze, czerwone promienie wstającego słońca.

To jednak tylko jeszcze bardziej podnieciło Argusa Filcha, bo aż zatrząsł się z radości.

– Cisza nocna kończy się o godzinie siódmej! – wykrzyknął zwycięsko. – Mamy siódmą dziesięć, więc wy dwaj i ta gówniara, na pewno opuściliście swoje dormitorium wcześniej! Te dwie dziewczyny dopiero przyszły, dlatego są wolne! – Wskazał podbródkiem na Lily i Marlenę.

– James jest w drużynie quidditcha! – wtrącił się Syriusz, który dla odmiany kipiał ze złości. – Ćwiczyliśmy przed pierwszym meczem!

                 Aeria rzuciła mu krótkie spojrzenie i napotkała równie znaczący wzrok Lily. Szkarłatna szata do gry zwisała na okularniku tak niedbale, że ciężko było uwierzyć w jego poranny trening. Tym bardziej że na zewnątrz wciąż panował półmrok, ziemia po rzęsistych deszczach zapadała się pod stopami, a chłopak nie był nawet lekko ubrudzony. Żadna z nich jednak nie odezwała się ani słowem.

– Nic mnie to nie obchodzi. Cisza nocna obowiązuje wszystkich! Natychmiast do mojego gabinetu! NATYCHMIAST! – wrzasnął woźny, niebezpiecznie zbliżając się do felernego zejścia do lochów. Położył dłoń na klamce.

– Przepraszam! – Lily stanęła tuż przy progu, blokując przejście. – Panie Filch, odradzałabym tę drogę.

Staruch popatrzył na nią podejrzliwie.

– A to niby dlaczego? Zejdź mi z drogi, dziewczyno, zanim ciebie też zaproszę do moich włości!

– Kiedy, naprawdę... Klasa mojego przyjaciela warzyła wczoraj na zajęciach bahanocyd i jednemu z uczniów wybuchł on w kociołku, rozpylając się po tej części lochów! – odparła z przejęciem Gryfonka. – Profesor Slughorn usunął większość skutków ubocznych, ale ten smród... sam pan rozumie... musi się po prostu wywietrzyć...

               James i Syriusz wpatrywali się w Evans z nie mniejszym zdumieniem od Filcha. Woźny milczał przez chwilę, ale ostatecznie odwrócił się na pięcie, prowadząc ich w stronę zachodniego skrzydła na parterze.

– W takim razie pójdziemy naokoło! – zagderał radośnie. – Co się odwlecze, to nie uciecze, czyż nie tak, mali łajdacy?!


***


                Biuro woźnego okazało się niewielkim, zagraconym starymi meblami pomieszczeniem, w którym unosił się zapach smażonej ryby. Niemal całą ścianę po prawej stronie zasłaniały wypolerowane na połysk łańcuchy i kajdany, kołyszące się na boki z cichym skrzypieniem. Mężczyzna popatrzył na nie z niemal matczyną czułością, a potem zasiadł za rozlatującym się biurkiem.

              Aeria przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Miała wrażenie, że to wszystko jest jakimś fatalnym snem, z którego zaraz przyjdzie jej się obudzić. To przez nią Gryfoni tkwili teraz tutaj, po uszy w tarapatach, a co gorsze, nawet jeśli jakimś cudem Filch dopuściłby ją go głosu i tak nie uwierzyłby, że James i Syriusz tylko ratowali ją z opresji. Pocieszający był jedynie fakt, że skoro w czasie ich bójki trwała jeszcze cisza nocna, Bagnar Baggs nie poskarży się nauczycielom na swoje ziemniaczane uszy i oszołomienie kolegi.

            Zerknęła ukradkiem na chłopców, ale ci wydawali się teraz... równie podekscytowani, co staruch. Chłonęli wzrokiem każdy kącik jego gabinetu, co jakiś czas, posyłając sobie triumfalne uśmiechy.

– Nareszcie przyszedł czas odpłaty za waszą niesubordynację! – oznajmił mężczyzna. Jego małe oczka zajaśniały czystą radością, na widok zaniepokojonej miny Aerii, kiedy komoda usytuowana przy ścianie, zatrzęsła się gwałtownie i usłyszeli stłumione huczenie. – To bogin – wyjaśnił przesadnie groźnym szeptem. – Wprowadził się tutaj niedawno. Miałem poprosić profesora Edwardsa, żeby się go pozbył, ale w tej sytuacji... może w ramach kary, wypuszczę go na was?...

            Aeria już otwierała usta, by zapytać, cóż to takiego „bogin", kiedy James zakasał rękawy i oznajmił bez ogródek:

– Niech pan wypuszcza! U ciotki Pauliny kiedyś się jeden też zawekował! W trzydzieści sekund wykończyłem go moimi anegdotami!

– Ach, tak... – Filchowi nie udało się do końca ukryć lekkiej nuty zawodu. Powoli podniósł się z krzesła i pogładził jeden z najgrubszych łańcuchów, przytwierdzonych do ściany. – W takim razie, mógłbym zarekomendować jakiś szla...

             Drzwi gabinetu otworzyły się nagle z hukiem i do środka wsunęła się głowa Franka Longbottoma:

– Bardzo pana przepraszam, ale ktoś obłożył cały korytarz na parterze łajnobombami... Peter nie mógł znaleźć żadnego nauczyciela, a do pana mamy najbliżej...

Wszyscy podskoczyli, kiedy pięść woźnego huknęła o blat biurka.

– Mali sabotażyści! Niewdzięczne karaluchy! – wykrzyknął, pośpiesznie opuszczając pokój.

Ledwo zniknął im z oczu, w progu pojawiła się zaróżowiona z emocji buzia Petera Pettigrew.

– Nareszcie! – jęknął Syriusz, wznosząc oczy do sufitu. – Zasnąłeś tam, czy co?

– Prawie Bezgłowy Nick nie chciał sobie pójść – wyjaśnił chłopiec. – Niewiele brakowało, a nawet bym nie zauważył, że macie jakieś kłopoty.

– Dobra, ważne, że chociaż zaalarmowałeś o Ślizgonach! Ale teraz to, co istotne...– wtrącił się okularnik, poważniejąc. – Widziałeś go? Wrócił?!

Peter pokręcił głową.

– Wy nie widzieliście powozu, a ja jestem pewien, że jego stopy nie przekroczyły dziś progu zamku! Może został w domu trochę dłużej?... Może z jego mamą się pogorszyło? – W głosie chłopca zabrzmiało autentyczne zmartwienie.

Aeria spoglądała to na Petera, to na jego przyjaciół, nie rozumiejąc ani słowa z tej wymiany zdań.

– Później o tym pogadamy – mruknął Syriusz.

– Tak, teraz zmywajcie się stąd, póki Filch nie zwietrzył podstępu! – zgodził się Pettigrew.

              James i Syriusz popatrzyli krótko na siebie z szerokimi uśmiechami, a potem niemal jednocześnie rzucili się na jedną z szuflad w biurku woźnego.

Skonfiskowane i wysoce niebezpieczne – odczytała Aeria, ponad szarpanym przez nich uchwytem mebla. Rzecz jasna szuflada nie ustąpiła od razu, ale kiedy okularnik potraktował ją zaklęciem Alohomora, odsłoniła przed nimi swoje wnętrze. Puste.

– Jaaa! – jęknął z zawodem Black. – Czym on się tu zajmuje przez całe życie?!

– Chyba tylko wyzywaniem uczniów i szorowaniem podłóg – odparł ponuro Potter. – No, nic. Przynajmniej już wiemy, gdzie ma swoją norę i możemy tu co jakiś czas zaglądać.

– Błagam, pospieszcie się! – ponaglił ich Peter. – W gruncie rzeczy miałem tylko pięć łajnobomb, więc sprzątanie nie zajmie mu dużo czasu!

Chłopcy rzucili szufladce ostatnie, rozgoryczone spojrzenie i ruszyli w stronę wyjścia.


***


               – Ja... naprawdę bardzo wam dziękuję i przepraszam, że przeze mnie mieliście kłopoty – wymruczała cicho Aeria, kiedy pięć minut później szli okrężną drogą na śniadanie. Zabrzmiało to, co najmniej nędznie, ale niestety nie potrafiła z siebie wykrzesać żadnej głębszej wypowiedzi. Poczucie winy i wstyd niemal ją dławiły.

– Jakie kłopoty? – zapytał Potter, w zamyśleniu drapiąc się po nosie. Wyglądał, jakby szczegółowo analizował minione wydarzenia, w poszukiwaniu komplikacji, które mogła mieć na myśli. – Mieliśmy jakieś kłopoty? – spojrzał pytająco na Syriusza. Black wzruszył ramionami.

                 Korytarz na parterze był już pełen zmierzających na śniadanie, zaspanych uczniów, nad którymi unosił się subtelny, łajnobombowy smrodek, idealnie podkreślający atmosferę pierwszego poniedziałku w roku szkolnym. Niektórzy zatykali nosy, przemykając szybko w stronę Wielkiej Sali, inni, najwyraźniej nieco spóźnieni, wypryskali stamtąd, w pośpiechu wciskając sobie do ust niedojedzone tosty. Minęli właśnie jednego z takich maruderów, kiedy za jego plecami dostrzegli upiornie bladą, znajomą twarz.

– R-Remus?! Co ty tu robisz?! – zdumiał się Peter.

Syriusz westchnął z rezygnacją, przecierając twarz ręką.

Aerii zdawało się, że blondyn zamarł na ułamek sekundy, zanim zdecydował się odpowiedzieć.

– Przecież wspominałem wam, że wrócę dziś rano... – Mówił bardzo powoli, uważnie obserwując ich reakcję.

– Tak, ale nie widzieliśmy po... – Pettigrew urwał gwałtownie.

– Nie widzieliśmy cię rano w łóżku – dokończył pospiesznie Black. – Myśleliśmy, że zostałeś w domu na dłużej.

– Wcześnie wstaliście – szepnął Lupin, nadal nie spuszczając z nich wzroku. – Musieliśmy się minąć, bo ja też was nie zastałem w dormitorium. Byłem pewien, że poszliście już na śniadanie...

               Zapadła pełna napięcia cisza, którą przerwał James. Okularnik odchrząknął i szarpnął za skraj swojej szkarłatnej szaty.

– Ćwiczyliśmy manewr Willsona! – oznajmił zdecydowanie. – Chcę go zademonstrować w czasie pierwszego meczu!

              To wyznanie wyraźnie rozluźniło atmosferę i wkrótce czterej chłopcy pomaszerowali na swoje lekcje, nie zaszczycając Aerii żadnym pożegnaniem. Była to dla niej niezwykle korzystna okoliczność, bo nie miała pojęcia, jak powinna się w takiej sytuacji zachować i marzyła o tym, aby w końcu zaszyć się w jakimś, pomijanym przez wszystkich, kącie zamku.

            Do Wielkiej Sali weszła tylko na chwilę, by wepchnąć w siebie kilka łyżek owsianki. Bagnar Baggs i jego kumple na szczęście nie pojawili się przy stole Ślizgonów. Mogła więc w spokoju dopić jeszcze sok dyniowy i ruszyć na historię magii, pewna, że nie będzie miała już więcej do czynienia z tymi dziwnymi Gryfonami.


***


                  Los zakpił z niej jeszcze tego samego dnia, w czasie lekcji zaklęć. Ćwiczyli właśnie formułę Wingardium Leviosa, by wzbić w powietrze i natychmiast opuścić pawie pióro, kiedy do sali wkroczyła z godnością profesor McGonagall.

– Wybacz mi, Filiusie! – rzuciła, zamiast przywitania. – Czy mogłabym zabrać pannę Creswell-Swann?

Nauczyciel zaklęć aż zaklaskał z radości.

– Ależ naturalnie! Nareszcie!

               Aeria ruszyła ku wyjściu, odprowadzana zaszokowanymi spojrzeniami koleżanek. Po drugiej stronie sali Regulus Black uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. Nie zamienili ze sobą nigdy więcej niż kilka słów, ale zdążyła go polubić. Był niemal tak cichy, jak ona i zawsze starał się okazywać innym życzliwość.

              Opiekunka Gryffindoru poprowadziła ją do swojego gabinetu. Sama zasiadła za biurkiem, wskazując dziewczynce krzesło naprzeciwko. Aeria przycupnęła na samym jego brzegu, jakby chciała być w każdej chwili gotowa do ucieczki. Targały nią jak najgorsze przeczucia.

– Pamiętasz zapewne, jak wczoraj poprosiłam cię o wypełnienie kilku testów... – zaczęła oschle nauczycielka, grzebiąc w jakiejś kupce pergaminów. W końcu udało jej się znaleźć to, co chciała, bo wyciągnęła kilka z nich, na nowo skupiając uwagę na dziewczynce. – Razem z całym gronem nauczycielskim, sprawdziliśmy je wieczorem i podjęliśmy pewną decyzję!

             Dziewczynka przełknęła głośno ślinę, ale nie bardzo wiedziała, co powinna w tej sytuacji powiedzieć, więc wpatrzyła się intensywnie we własne buty.

– Powiedz mi, dziecko, kto uczył cię magii, zanim trafiłaś do Hogwartu?

Pytanie było o tyle dziwne, że odważyła się podnieść wzrok na kobietę.

– Profesor Emil Serafinowicz – wyznała cicho.

Minerwa McGonagall uniosła brwi.

– Skąd on się wziął? Nie słyszałam wcześniej o takim czarodzieju...

– Nie wiem! – odparła dziewczynka. – Babcia go znalazła. Miałam tylko sześć lat i nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

               Znowu opuściła głowę, gorączkowo myśląc, o co może chodzić w tej dziwnej rozmowie. Owszem, już pierwszego dnia szkoły okazało się, że odstaje nieco poziomem swoich umiejętności od reszty klasy. Na niektórych zajęciach czuła się jeszcze bardziej zacofana od dzieci, pochodzących z mugolskich rodzin, które nigdy w życiu nie trzymały różdżki w ręku, na innych zaś wręcz się nudziła, czekając, aż nauczyciel zademonstruje jakieś trudniejsze zaklęcie, albo nabierała przekonania, że daną czynność można wykonać szybciej i prościej za pomocą zupełnie innej formuły. Miała wrażenie, że koleżanki z roku szepczą przez to za jej plecami i nabierają jeszcze silniejszego przekonania, że Aeria jest dziwaczką, więc starała się po prostu nie zdradzać ani swojej wiedzy, ani przemyśleń. Najtrudniej było wytrzymać na lekcjach historii magii, bo duch profesora Binnsa pomijał w swoich opowieściach, najciekawsze i najbardziej dyskusyjne kwestie.

– Ktokolwiek to był – Profesor McGonagall przerwała w końcu niezręczną ciszę. – Jest jasne, że nauczał cię specyficznego, dla nas wręcz nieco egzotycznego rodzaju magii, opartego w znacznej mierze na intuicji. Znasz zaklęcia, które w ogóle nie wchodzą w zakres szkolnictwa Hogwartu, ale twój rozwój nie jest równomierny, dlatego ciężko byłoby ci podążać tokiem nauczania twojej klasy...

               Gwałtowna rozpacz szarpnęła wnętrznościami Aerii. Jeśli chcieli ją wyrzucić, powinni byli to zrobić od razu, tak, by miała szansę pomyśleć, co dalej ze sobą zrobić. Dokąd teraz miałaby pójść...?

– Pani profesor, ja naprawdę... – wydukała drżącym głosem, ale uniesiona ręka kobiety zmusiła ją do milczenia.

– Chcielibyśmy, byś lekcje zaklęć, historii magii i obrony przed czarną magią pobierała razem ze starszymi uczniami. Dołączysz do Gryfonów z drugiego roku. Nie odpowie to niestety całkowicie na twoje potrzeby, ale liczę, że w znacznym stopniu pomoże ci się tu odnaleźć – oznajmiła kobieta bardziej miękkim głosem. Zaraz jednak wróciła do swojej dawnej srogości i dodała: – Co do pozostałych przedmiotów, nie otrzymasz żadnej taryfy ulgowej! Oczekuję więc od ciebie pełnego zaangażowania! Zwłaszcza transmutacja wymaga precyzji, wynikającej ze ściśle zdroworozsądkowego, a nie emocjonalnego podejścia... Czy to jest jasne?! – Posłała Aerii przeszywające spojrzenie.

              Ledwo wychwytując znaczenie jej słów, dziewczynka energicznie pokiwała głową. Zgodziłaby się w tej chwili na wszystko, byle nie narażać się na gniew opiekunki domu.

– W takim razie, odprowadzę cię na obronę przed czarną magią. Drugoroczni rozpoczęli ją kwadrans temu! – zaoferowała łaskawie nauczycielka.

                Droga do odpowiedniej sali zajęła im zaledwie kilka minut, bo pomieszczenie znajdowało się na tym samym piętrze. W międzyczasie, profesor McGonagall wyjaśniła, że starsi Gryfoni także nie mieli jeszcze zajęć z profesorem Edwardsem, więc dla niech to również pierwsza lekcja tego przedmiotu. Dziewczynka nie zdążyła się nawet porządnie zestresować, a już kobieta przepuszczała ją w drzwiach, wyjaśniając krótko klasie powód przybycia dodatkowej uczennicy.

– Usiądź, proszę! – rozkazał chłodno nauczyciel.

              Aeria ruszyła wzdłuż wąskiego przejścia pomiędzy ławkami. Dopiero kiedy napotkała podekscytowane spojrzenie Jamesa Pottera, który błyskawicznie zrobił jej miejsce obok siebie i teraz niezwykle nachalnie poklepywał je ręką, zrozumiała, w co została tak naprawdę wpakowana.

– Proszę nawet o tym nie śnić, Potter! – skwitował profesor Edwards, mierząc okularnika lodowatym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu. – Nie dla kaprysu rozsadziłem pana z panem Blackiem!

           Okularnik zgarbił się w głębokim poczuciu zranienia, za to z pierwszej ławki uśmiechnęła się do niej łagodnie Lily Evans. Ponieważ jej życzliwość nie spotkała się z niechęcią profesora, dziewczynka skorzystała z tego zaproszenia i przycupnęła obok starszej koleżanki.

– Nie martw się – szepnęła Lily. – Pan Edwards nie jest taki zły. Razem ze wszystkim sobie poradzimy!

                Aeria bardzo mocno w to wątpiła, ale swoim zwyczajem, zostawiła tę refleksję dla siebie. O matowe witraże wysokich, łukowatych okien sali zadudniły pierwsze krople, kolejnego deszczu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro