Rozdział 9 "Strachy na Lachy"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


                       Kolejne dni mijały nad wyraz spokojnie, głównie dlatego, że dyrektor wciąż przebywał za granicą, a profesor Binns, zgodnie z założeniami, nie zorientował się, iż w jego klasie przybyło mebli. Zmiany nie dostrzegł też żaden z jego ospałych, zanudzonych niemal na śmierć uczniów. James i Syriusz mogli więc w spokoju kontynuować operację, której nadali kryptonim „Lunatyk". Pozostało im wynalezienie odpowiednio wiarygodnego pretekstu, by Remus zajrzał do komody i stworzenie dla siebie dogodnych warunków obserwacji. Jak na złość, właśnie ten element planu okazał się najbardziej problematyczny.

– Może powiemy mu, że Binns prosił o przyniesienie do pokoju nauczycielskiego jakiegoś podręcznika? – zaproponował szeptem Syriusz, korzystając z chwili nieuwagi nauczyciela obrony przed czarną magią. Profesor Edwards właśnie zadawał im kolejne zadanie domowe. Poprzednie „wypracowanie" Syriusza, szczęśliwie skończyło w kałuży i Lupin, który zdołał odczytać z niego tylko kilka pierwszych zdań, bardzo nieśmiało zasugerował, że są one praktycznie stekiem bzdur. Na szczęście, jak zwykle, zgodził się pomóc w poprawkach...

– Przyniesienie jakiegoś podręcznika?! Nawet Peter by w to nie uwierzył! Binns przecież ledwo ogarnia, w której sali ma zajęcia... – skwitował James. Porzucił skrupulatne pokrywanie marginesu notatnika karykaturami ślizgońskich ścigających i popukał się znacząco w czoło.

– No tak, racja...

                  Obaj zwiesili głowy, w milczeniu godząc się z nieuniknioną porażką. Kilka ławek dalej Evans rozmawiała cicho z Aerią i Marleną. To zdumiewające, że potrafiła dogadać się z absolutnie każdym, a oni mają problem, by nakłonić do rozmowy własnego przyjaciela...!

                  Trwało to, co prawda, sporo czasu, bo ta mała hrabianka, którą okularnik złośliwie nazywał „ulubienicą Syriusza", okazała się niezwykle małomówna i koszmarnie nieśmiała, ale stopniowo, małymi kroczkami Lily udało się nawiązać z nią namiastkę relacji. Nie była przy tym wcale nachalna. Po prostu, kiedy nadarzyła się okazja, zadawała Aerii jakieś pytanie, na przykład: „Marlena chciałaby namalować rozgwieżdżone niebo. Zobacz, jakie śliczne farby zamówiła! Jak myślisz, która będzie bardziej pasować?", albo „Uwielbiam zupę pomidorową, a ty?". Początkowo dziewczynka odpowiadała jedynie bezsensownym mruknięciem, z czasem jednak zdobyła się na bardzo krótkie i niepewne wyrażenie własnej opinii. Wtedy rudzielec uśmiechał się do niej czarująco i mówił coś w stylu: „Też tak myślę".

                 James poczytywał to sobie za kolejną zniewagę. W końcu to on miał zostać głównym opiekunem tej istotki! Na domiar złego do tego kręgu wzajemnej adoracji wkrótce dołączył nie kto inny jak właśnie Remus. Widocznie niczego już nie można być w życiu pewnym...

– Kurczę, James! – Black bujnął się na krześle w wyrazie ostatecznej desperacji. – Musimy ogarnąć temat do twojego meczu, bo w końcu Filch się pokapuje...! – Zamilkł, kiedy Potter gwałtownie ścisnął go za ramię.

– MECZ! To jest to! Wszyscy będą skupieni na grze, rozemocjonowani! Tuż po zakończeniu nie będą mówić, ba, myśleć o niczym innym! I właśnie wtedy powinniśmy wmanewrować sztywniaka! Ja będę dopiero schodził z boiska. Petera zostawimy ukrytego w sali, najlepiej w tej wnęce przy ścianie, żeby nic nam nie umknęło, więc ty musisz nakłonić Rema, żeby tam poszedł!

Krzesło Syriusza z cichym stukiem wylądowało na ziemi.

– Świetny pomysł! Tylko... co mam mu powiedzieć?

Okularnik wyszczerzył się w paskudnym uśmiechu:

– Treść komunikatu zostawiam tobie. Nie mogę wszystkiego wymyślać sam! – Zaśmiał się na widok naburmuszonej miny chłopaka.

– No, to już był cios poniżej pasa, wiesz!

                Głośne chrząknięcie nauczyciela, wreszcie przykuło ich uwagę. Profesor Edwards od dłuższej chwili tkwił tuż przy ich ławce.

– Nie, nie. Zupełnie nie ma takiej potrzeby! Już skupiamy się na zajęciach! – zapewnił gorliwie James, zanim jeszcze mężczyzna zdążył cokolwiek powiedzieć. Pochylając pokornie głowę, wrócił do namiętnego odwzorowywania zawodników Slytherinu. Nos Garreta Macnaira wciąż wychodził jakoś zbyt zgrabnie...


***


                Ani się obejrzeli, nastał dzień meczu. Od wczesnego ranka w Wielkiej Sali dało się wyczuć skrajnie napiętą atmosferę. Może dlatego, że Ślizgoni, tuż przed swoją ostatnią lekcją, znów próbowali nastraszyć Janka za pomocą jakiejś eksplodującej, bardzo jadowitej rośliny, a może po prostu – ze względu na odwieczną, szanowaną przez wszystkie pokolenia tradycję całkowicie pozasportowej rywalizacji dwóch domów. Tak czy inaczej, w powietrzu, na ziemi, a nawet pod ziemią – wszędzie fruwały proporce i banery w barwach szkarłatno-złotych albo wściekle zielonych. Remus, Peter i Syriusz z wielką dumą, uginając się pod jej ciężarem, wnieśli do zamku gigantyczną, złocistą figurę lwa, który co chwilę uchylał ślepia i łypał złowrogo na wszystkich dookoła. Kiedy na dodatek zwierzę rozpostarło pysk, z którego wystrzeliły zimne ognie, i zaryczało wściekle, a Syriusz jeszcze wścieklej zaryczał imię Jamesa, profesor McGonagall postanowiła jednak zainterweniować, a Marlena uprzejmie przypomniała Blackowi, iż drużyna Gryffindoru składa się z siedmiu graczy, w tym JEJ BRATA i jego dziewczyny.

              Pogoda zdawała się także kibicować graczom i po długich deszczowych tygodniach, na błoniach rozlały się złociste promienie słońca. Nieco tylko ciemniejszego niż latem błękitu nieba nie zakłóciła nawet najmniejsza chmura, a powietrze tchnęło ostrym, rześkim chłodem. Drzewa w Zakazanym Lesie jesienny wiatr rozbujał w rytm stadionowych przyśpiewek, jakby chciał w ten sposób wesprzeć uczniów, a wokół zamku snuła się rozkoszna woń palonego drewna i waniliowej drożdżówki, którą skrzaty domowe najwyraźniej zamierzały podać na podwieczorek. Wszystkie te bodźce docierały do Jamesa jakby z oddali. Tak bardzo czekał na tę chwilę, tak cudownie i pewnie czuł się na miotle, jednak teraz miał wrażenie, że żołądek zawiązał mu się w ciasny supeł, a nogi zatapiają w puszystych, miękkich obłokach, zamiast stąpać po twardej ziemi. Ciekawe, czy jego ojciec pojawi się na trybunach... Okularnik wyraźnie sobie tego nie życzył i nie omieszkał wspomnieć o tym w swoim liście do rodziców. Nie chciał, by wyglądało to tak, jakby Potterowie oczekiwali jakiegoś poklasku w zamian za swój gest zakupu mioteł dla szkoły. Z drugiej strony... Gdyby mężczyzna się mimo to uparł, mógłby zobaczyć, jakim doskonałym graczem jest jego syn...

– Zjedz coś, Jimmy, wyglądasz koszmarnie blado! – Uwaga ta zabrzmiała co najmniej dziwnie w ustach jeszcze bledszego, wynędzniałego Remusa, ale wydawało się, że nikt prócz niego tego nie zauważył, bo Syriusz, nie czekając na aprobatę, władował mu na talerz wielką porcję warzywnej zapiekanki.

James zmarszczył nos, czując, jak wszystko podchodzi mu do gardła.

– Nie lubię brokułów! – skwitował markotnie.

– Ale nie powinieneś grać zupełnie na czczo – wtrąciła się cichutko Aeria. Chyba po raz pierwszy w życiu odezwała się do kogoś poza rudzielcem i sztywniakiem. Pewnie tylko po to, by poprzeć rudzielca...

Gdzieś po ich prawej stronie Lily Evans westchnęła z niesmakiem.

– No, tak! Mistrzowie świata jedzą tylko kalmary! – syknęła i podsunęła mu pod nos parujący półmisek. – To może na kurczaka się skusisz, książę?

– A ciebie, co znowu ugryzło?! – Syriusz wykrzywił się złośliwie w jej stronę. – Zajmij się własnym talerzem!

                    Lily otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak w tym momencie Potter postanowił ukrócić dalszą wymianę zdań i gwałtownie wstał od stołu:

– Idę się przebrać. Lepiej się wcześniej przygotować!

– Ale... nie możesz! – Z twarzy dziewczynki nagle zniknęła cała złość. – Przecież musisz coś zjeść przed tym meczem, no nie? Chcesz zemdleć na wysokości kilkudziesięciu stóp? – zapytała z dziwną miękkością w głosie.

               James poczuł, że mimowolnie się uśmiecha. Do końca nie wiedząc, co robi, obszedł stół dookoła i pochylił się tuż obok jej policzka, jakby miał zamiar pokusić się o jakieś romantyczne wyznanie.

– Przecież wiesz, że ja nigdy nie spadam z mioteł, Evans! – wyszeptał czule do jej ucha i zanim zdążyła jeszcze bardziej się wściec, z mściwym chichotem wybiegł z sali.


***


                Choć do szatni dotarł najszybciej, ręce drżały mu tak bardzo, że kiedy skończył się przygotowywać, na murawie czekali już niemal wszyscy gracze. Janek Łęczycki powiedział im kilka słów o współpracy i dobrej zabawie, z których i tak nic wielkiego nie wynikało. Vesper Silven, najlepsza przyjaciółka Dorcas, ściskała ją na pożegnanie, wymachując szkarłatnym szalikiem, a Gilbert McKinnon stał tuż obok i gapił się na tę scenę, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. W końcu jednak sympatycy zawodników wrócili na swoje miejsca i dołączyli do dopingujących uczniów. Przez boisko przetaczał się ciężki gwar okrzyków, wycia, śpiewu i śmiechu, łącząc się w jedną wielką kakofonię podniecenia. Ziemia pod ich stopami zdawała się drgać. James nagle zdał sobie sprawę, iż szkolne boisko od quidditcha jest tak ogromne, że nie sposób dostrzec znajomych twarzy. Wszystkie zlewały się w falującym, czerwono-zielonym morzu.

– Drużyny, przygotować się do startu! – Krzyk profesor Hooch z łatwością wybił się ponad panujący hałas.

               Jakby dopiero to mu o tym przypomniało, okularnik odwrócił głowę w stronę graczy Slytherinu. Ku jego niezadowoleniu, wyrzuconego rok temu za atak na Andromedę i Teda pałkarza, Faubrice'a Yaxleya, zastąpił nie kto inny, tylko Blake Thunder. Poza nim drużyna nie wprowadziła większych zmian. Kapitan Garret Macnair, niski chłopak o trójkątnej twarzy i wiecznie rozbieganym spojrzeniu, zbliżył się do nich z kpiącym uśmiechem, by, jak się zdawało, uścisnąć dłoń Janka. Zamiast tego jednak wskazał podbródkiem na Jamesa.

– Nie mówiłeś, że jesteście aż tak zdesperowani, żeby przyjmować przedszkolaki, Łęczycki! Trzeba było zasygnalizować, mogliśmy dać wam fory! – oznajmił drwiąco.

– Coś ty o mnie powiedział?! – Potter natychmiast spiął mięśnie i ruszył w stronę chłopaka, czując, jak fala gorąca zalewa całe jego ciało, a wcześniejsze mgliste wrażenie nierealności wyparowuje, niczym woda ze zbyt długo pozostawionego na palniku kociołka. Dopiero tępe uderzenie w klatkę piersiową uświadomiło go, że Łęczycki zagrodził mu dalszą drogę ramieniem.

– Nic nie mów! – mruknął ostrzegawczo kapitan Gryfonów. – Tylko mu pokaż! – Uniósł jeden kącik ust i ledwo dostrzegalnie mrugnął okiem.

                Zanim okularnik zdołał zareagować, do Janka podszedł Blake Thunder i chłopcy uściskali się serdecznie.

– Powodzenia! – mruknął Ślizgon, klepiąc prefekta po ramieniu.

James skrzywił się, niezadowolony z tej bezsensownej poufałości. Pozerzy!

               Przeciągły, ostry gwizd zawibrował w ich uszach, dając znać, że mecz się rozpoczął. Szum, dochodzący z trybun, eksplodował z nową siłą.

– Kapitanowie, uściśnijcie sobie dłonie!... Proszę dosiąść mioteł! – rozkazała pani Hooch, a potem, zanim ponownie dmuchnęła w gwizdek, posłała im mrożące krew w żyłach spojrzenie. – To ma być czysty sport!

             „Czysty sport"! Ze Ślizgonami! Dobre sobie! James również posłał mrożące krew w żyłach spojrzenie, ale wyłącznie przeciwnej drużynie, i mocno odbił się stopami od ziemi. Lodowaty powiew wiatru wywiał mu z głowy hałas i napięcie, wdarł się do rozchylonych ust smakiem ekscytacji i wolności, pieszczotliwie zmierzwił potargane włosy, a potem dmuchnął w twarz, przypominając o tym, jak cholernie dobrym jest zawodnikiem. Dochodzący jakby z oddali doping, wibrujący dźwięk magicznego megafonu i czerwona smuga przerzucanego z rąk do rąk kafla były niczym narkotyk, pompujący w żyły, wyostrzającą wszystkie zmysły, kipiącą euforię. Granica pomiędzy jego umysłem a boiskiem zatarła się niebezpiecznie. Miał wrażenie, że to on jest tym nabuzowanym stadionem, ptakiem, który właśnie po raz pierwszy wzbił się w powietrze i może absolutnie wszystko.

– IIIII WYSTARTOWALIII! – zawył gdzieś w przestworzach Fabian Prewett. – Ciekawostką tegorocznych rozgrywek jest fakt, że obie drużyny mają jednego nowego gracza!

– Tak jest, Fab! Po tym, jak Yaxley został usunięty z Hogwartu w skandalicznych okolicznościach...

– Panie Prewett, oceniamy grę, a nie ludzi! – warknęła profesor McGonagall, najwyraźniej niechcący za bardzo zbliżając się do magicznego megafonu.

– To przecież było bardzo eufemistyczne określenie! – żachnął się Gideon, ale zaraz odchrząknął: – Tak czy inaczej, wybór Blake'a Thundera był aż nadto oczywisty! Tymi wielkimi łapami może dosłownie zmiażdżyć i tłuczek, i przeciwnika!

– Zgoda, zgoda, braciszku! Wybór Gryfonów jest zdecydowanie bardziej enigmatyczny. James Potter... Co o nim wiemy? – Fabianowi odpowiedziała chaotyczna mieszanina okrzyków i gwizdów.

                James poczuł, że powinien się jakoś zaprezentować, więc gwałtownie przyhamował Mgławicę, wyszczerzył się radośnie i, obracając się na wszystkie strony, entuzjastycznie pomachał swoim wielbicielom – obecnym w osobie Remusa, Petera, Syriusza i z pewnością Evans w trybie incognito, oraz przyszłym, czyli całej reszcie społeczności.

– Ma zaledwie dwanaście lat, ale mnóstwo... hmm... werwy! Złośliwi twierdzą, że to „tajna broń Gryffindoru", a ziomkowie, że to wcale nie musi być złośliwość... – zareklamował drugi z bliźniaków Prewett. – Proszę zobaczyć, świetnie się trzyma w miotle! Co za finezja!

                   Nie słuchał do końca paplaniny komentatorów, tylko zatoczył wokół trybun kilka widowiskowych pętli. Kątem oka widział, jak Ashley i Josh przerzucają do siebie kafla ponad wściekłą, jak osa Serenette Janis. Miał więc jeszcze kilka sekund, by przyjrzeć się kibicom. Swoich przyjaciół rozpoznał od razu, bo ciężko było pominąć wielką figurę lwa, która co i rusz wznosiła ku niebu przeraźliwe ryki. Tym razem jednak to nie ich szukał. Jeśli tata miałby się zjawić na meczu, z pewnością zasiadłby u boku nauczycieli. Wolne miejsce pomiędzy profesor McGonagall a profesorem Flitwickiem pozostawało jednak puste. Nie potrafił określić, czy bardziej go to uspokoiło, czy rozczarowało.

– Ślizgoni zdobywają pierwsze punkty! – zawył jeden z braci i dopiero to go otrzeźwiło.

               James wydał z siebie ryk oburzenia i gwałtownie zawrócił, całkowicie skupiając się na grze. Ashley i Josh zostali w tyle. Dziewczyna kurczowo trzymała się za brzuch, co mogło świadczyć tylko o tym, że trafił ją tłuczek. McKinnon pochylał się nad nią, ale Gryfonka tylko machnęła ręką, by grał dalej. Adar Milkwood w sekundę pojawił się nieopodal i odbił brązową kulę w stronę pałkarza Slytherinu z taką siłą, że pałka pękła mu w ręku.

              Ich kapitan, Garret Macnair, jednak nic sobie z tego nie zrobił. Nawet nie patrząc w stronę swojego zawodnika, poszybował po raz drugi ku pętlom Gryffindoru, z kaflem ukrytym pod pachą. Adrenalina uderzyła do głowy okularnika, kiedy dostrzegł złośliwy uśmiech, na jego twarzy.

               Nic nie mów. Pokaż mu! – Słowa Janka zadzwoniły wewnątrz czaszki, niemal boleśnie odbijając się od zakątków umysłu. James przywarł całym ciałem do rączki miotły, jak jeździec, usiłujący uniknąć zderzenia z gałęzią i skierował jej trzon nieco w dół, by uzyskać największe możliwe przyspieszenie. Wiatr gwizdał mu w uszach, a kibice zamienili się w pstrokate skupisko plam. W ostatniej chwili, kiedy już zdawało się, że po prostu zderzy się ze ścigającym Slytherinu, dosłownie musnął Mgławicę palcami. Miotła obniżyła lot i zboczyła z toru o kilka cali, obracając się jednocześnie do góry nogami. Zanim Macnair zorientował się, co się dzieje, James wyciągnął się pod nim i od dołu, łokciem wybił piłkę wprost w ręce Josha. Tłum zawył z niedowierzania i ekscytacji, a w powietrzu rozpłynął się wrzask Fabiana.

– CZY WYŚCIE TO WIDZIELIIII?! JA CHYBA ŚNIĘ!

– Jeśli mam być szczery, nawet nie wiem, jak się nazywa ten manewr! – dodał dużo spokojniej Gideon.

             Garret pobladł nieznacznie i chyba zaklął pod nosem. James odwrócił się jeszcze za siebie, by posłać mu zatroskany uśmiech:

– Nie mówiłeś, że jesteście tak beznadziejni, by grać jak przedszkolaki, Macnair! Trzeba było zasygnalizować, dałbym wam fory! – zawołał zjadliwie, przekrzykując, drących się wniebogłosy kibiców.

               Z głośnym rechotem przyspieszył w stronę obręczy przeciwnika. Josh był już w zasięgu rzutu kaflem i powinien zdecydować się na strzał. Powinien, ale tego nie robił. Serenette rzuciła się, by zablokować podanie do Ashley, a trzeci ścigający Ślizgonów, Mulciber, zasłonił swoją kwadratową sylwetką niemal wszystkie pozostałe kierunki. McKinnon zawisł więc w powietrzu, jakby nie bardzo wiedział, co dalej. Okularnik miał ogromną ochotę, by mu to wykrzyczeć, ale to oznaczałoby przecież podpowiedź dla wrogiej drużyny. Zacisnął tylko zęby, w myślach poganiając Mgławicę. Wreszcie ustawił się tuż pod Gryfonem, wyciągając do góry dłonie. Na szczęście blondyn w mig pojął, o co chodzi i bez namysłu zrzucił kafla w dół.

– POTTER PRZEJĄŁ KAFLA! – ryknęli komentatorzy. – POTTER WZNOSI SIĘ ... JAK JASTRZĄB!

                 Porównanie brzmiało nieco zbyt patetycznie, ale dość dobrze oddawało chwilę. James bowiem skierował się niemal pionowo do góry, maksymalnie przyspieszając, niczym szkarłatny sztylet, przecinający powietrze. Trwało to może dwa mrugnięcia okiem, zanim zrównał się z obręczami przeciwników i perfekcyjnie wymierzył w środkową.

– GOOOL! GRYFINDOR REMISUJE!

                Choć znajdował się bardzo wysoko i tak usłyszał szaleńczy, triumfalny wrzask kibiców. W każdą komórkę jego ciała wlała się buzująca euforia. Wykonał pokazowy lot wokół boiska, rozrzucając na boki ręce i wymachując nimi, jak jakieś opętane ptaszydło.

– TAAAAAK! ZRÓBCIE DLA NAS HAŁAAAAS!!! – zawył, pomiędzy jednym a drugim wybuchem wariackiego śmiechu.

            Publiczność chciała show, a oni, jako zawodnicy najlepszej drużyny quidditcha, byli jej to winni. W tej chwili okularnikowi zdawało się, że widzi dosłownie wszystko. Dorcas Meadowes, wypatrującą znicza kilkanaście stóp niżej, Franka Longbottoma, osłaniającego Ashley, profesor Hooch, usiłującą odgwizdać poprzednie faule, a nawet tłuczek, pędzący teraz w jego plecy. W ostatniej chwili zdołał powtórnie złapać rączkę miotły i dokonać zgrabnego uniku.

                Wreszcie obok przeciągłego gwizdu pani Hooch, powietrze przeciął strumień czerwonych iskier i zarządzono dwa rzuty wolne – jeden dla Gryfonów za wcześniejszy atak na Summerson i jeden dla Ślizgonów za mało dyplomatyczną odpowiedź Adara. Dzięki temu Joshowi udało się strzelić kolejną, przepiękną bramkę, a Jankowi obronić rzut Janis.

                 Od tego momentu gra stała się znacznie brutalniejsza. Ślizgoni ewidentnie próbowali unieszkodliwić Jamesa, kierując, nie bezpośrednio w niego, ale w okolicę, w której się akurat znajdował, wszystkie tłuczki, które tylko znalazły się w zasięgu ich rąk. Frank i Adar latali więc wokół chłopca, jak dwie natrętne muchy, a on sam wykonywał iście cyrkowe akrobacje, bez problemu unikając bolesnego ciosu. To jeszcze bardziej rozwścieczało przeciwników. Przy stanie sto do pięćdziesięciu dla Gryfonów, Ashley zakomunikowała, że nie jest w stanie grać dalej.

– Co jest?! – zapytał Janek, kiedy tylko jego stopy dotknęły ziemi, po ogłoszeniu krótkiej przerwy. James również podbiegł do dziewczyny, ale ze znacznie mniej zatroskaną miną. Summerson była naprawdę niezłą zawodniczką i wszelkie kontuzje z jej strony, z góry uznawał za niepotrzebne użalanie się nad sobą. Sam byłby przecież gotów zagrać nawet z połamanymi rękami...

– Nie wiem, prawie nie mogę oddychać! Na początku, kiedy tłuczek we mnie uderzył, po prostu bolało jak diabli, ale teraz jest gorzej! – jęknęła Gryfonka, kurczowo obejmując swój brzuch. Rzeczywiście jej twarz posiniała nieco.

– Pewnie masz złamane żebra! – oznajmił okularnik, nagle przypominając sobie objawy Syriusza, kiedy w czasie ślubu jego kuzynki, napastnicy uderzyli nim o skały. – I może uszkodzone płuco...

Łęczycki pobladł nieco, słysząc tę diagnozę.

– Idź do skrzydła szpitalnego!

– Ale...

– Natychmiast! – zażądał, niepodobnym do siebie, apodyktycznym tonem. – Poradzimy sobie! Niech Aurelius przygotuje się do wejścia za ciebie! – dodał nieco łagodniej.

                Potter zdusił jęk. Aurelius Beck, był bardzo wysokim szóstoklasistą, ale prócz znakomitych warunków fizycznych i dobrej znajomości teorii, nie miał drużynie zbyt wiele do zaoferowania. Grał po prostu poprawnie, a istnienie wszelkich manewrów i finezji, znajdowało się poza granicami jego świadomości.

– James! Hej, James!

               Odwrócił się i zamarł, widząc, przeciskającego się przez tłum przy barierkach, zasapanego Syriusza.

– Szybko, zanim się zorientują, że się oddaliłem! – wychrypiał Black. – Dawaj mi swoją rękawicę!

Chłopiec wytrzeszczył na niego oczy.

– CO?! Przecież sam mi ją podarowałeś! Nie rozstaję się z nią! – zaprotestował, odruchowo ukrywając rękę pod pachą. Rękawica Brutusa Ersa, legendarnego pałkarza sprzed dwóch wieków, była dla niego niczym talizman.

Przyjaciel jednak szarpnął go za ramię.

– Nie mamy na to czasu! Dawaj! – Na chwilę znieruchomiał, spoglądając mu poważnie prosto w oczy. – Chodzi o Remusa! – dodał cicho.

               James potrząsnął głową, jakby jego myśli miały się w ten sposób ułożyć w jakąś logiczną całość, ale wreszcie odpuścił, odpiął brązowe klamry i wcisnął przedmiot w klatkę piersiową Syriusza. Czuł się, jakby oddawał mu swoją prawą rękę. Z drugiej strony... gdyby od tego zależało życie sztywniaka, mógłby oddać i lewą i obie nogi. Nie był jednak w stanie zrozumieć, w czym to teraz miałoby pomóc.

                 Szczęście faktycznie opuściło Gryfonów. Po dwudziestu minutach Slytherin odrobił straty, a po kolejnych dziesięciu, wysunął się na prowadzenie. Żadne ze zdobytych punktów nie były tak piękne dla oczu, jak bramki, strzelane przez okularnika, ale w tej sytuacji, wydawało się to marnym pocieszeniem. W końcu tłuczek dopadł i Josha, roztrzaskując mu łokieć. James niemal popłakał się ze złości. Janek, który z dość kiepskim efektem, dwoił się i troił na obronie, został zmuszony do wprowadzenia na boisko kolejnego rezerwowego gracza, który okazał się jeszcze słabszy od Aureliusa. Było dwieście dziewięćdziesiąt do stu dwudziestu dla Ślizgonów, kiedy Dorcas Meadowes poprosiła o czas – ostatni, spośród dwóch, przysługujących drużynie.

– Co się znowu stało? Źle się czujesz? Nie widziałem, żeby cię trafiło... – zmartwił się Łęczycki, obejmując ręką szukającą.

– Nie o to chodzi! – Popatrzyła na Jamesa, zaciskając usta i ściszyła głos. – Dostrzegłam złoty znicz! Teraz pewnie uciekł, ale nie sądzę, że daleko...

Okularnik błyskawicznie pokręcił głową.

– Nie możesz go teraz złapać, bo przegramy! – zawołał histerycznie. – Zmyl jakoś ich szukającego!

– Mam lepszy pomysł, Potter. Jest trzynasta pięćdziesiąt. Dajmy sobie dziesięć minut. Będę się starała dyskretnie go śledzić. Jeśli chcemy wygrać, musicie wykonać w tym czasie co najmniej trzy celne rzuty. Patrzę głównie na ciebie... Bicie zegara będzie znakiem, że czas kończyć. Dasz radę?

                James również zacisnął usta, rozglądając się po pękających ze śmiechu przeciwnikach, przyozdobionych szkarłatno-złotymi proporczykami, znacznie przycichłych kibicach, zaciętych twarzach kolegów z drużyny i ziejącym pustką miejscu na trybunie nauczycielskiej.

– Dam! – oznajmił w końcu, patrząc dziewczynie prosto w oczy. – Dam, nie martw się. Tylko znajdź i złap złoty znicz!

– Świetnie sobie radzisz. Dziękuję! – mruknął nagle Janek Łęczycki, kładąc mu rękę na ramieniu.

                  Okularnik zawahał się, ale ostatecznie po prostu mrugnął do niego przyjaźnie okiem i ponownie wzbił się w powietrze.

– Iiii kontynuujemy tę pasjonującą grę! – wykrzyknął Gideon Prewett. – Sytuacja Gryfonów jest bardzo ciężka, ale czy beznadziejna? Czy sam Potter z rezerwowymi ścigającymi, wystarczą do nadrobienia strat?

                 Podmuch wiatru zmierzwił mu włosy, tym razem jednak przejmując nieprzyjemnym dreszczem. Niemal czuł na swoim ciele każde tyknięcie zegara, choć przecież był od niego oddalony o prawie pół mili. Zniżył nieco lot, z podejrzaną łatwością przejął kafla i, nie mogąc się powstrzymać, obejrzał się przez ramię na Dorcas. Chciał się upewnić, czy dziewczyna rzeczywiście obserwuje złotą piłeczkę. Dostrzegł ją kilkadziesiąt stóp dalej. Zawisła tuż nad lewą trybuną, ale wcale nie błądziła wzrokiem, tylko zerkała co chwilę w stronę pętli Gryffindoru.

                  Odetchnął kilka razy. Musiał jej zaufać. Musiał skupić się na własnym zadaniu... Tylko jak to zrobić, skoro ścigający Slytherinu wciąż go otaczają?

                Wyglądało bowiem na to, że Macnair, Mulciber i Serenette Janis odpuścili sobie nieco zdobywanie kolejnych punktów, skupiając się na zablokowaniu jego gry. Cała trójka nieustannie podążała tuż przed nim, po prawej i lewej stronie, tak, że Jim nie widział nawet bramek przeciwnika. Spodziewali się ataku z jego strony, więc musiał ich jakoś zaskoczyć... Odwrócił się do tyłu, mrugając porozumiewawczo do lecącego wolniej i niżej Aureliusa Becka. Chłopak zrobił zdumioną minę, ale okularnik nie był w stanie mu nic więcej wyjaśnić. Pozostawało liczyć na bystrość kolegi...

– Proszę spojrzeć, Ślizgoni lada chwila wybiją Potterowi kafla! – oznajmił do magicznego megafonu jeden z komentatorów.

                James ponownie nabrał w płuca lodowatego powietrza. Czując, jak ścigający nacierają na niego ze wszystkich stron, błyskawicznie rzucił się z miotły w dół. Głośne „OOOOOOCH!" wydostało się z setek gardeł na trybunach, a w kilku miejscach rozległy się histeryczne wrzaski. W ostatniej chwili chłopiec uczepił się Mgławicy nogami i, zwisając z niej, jak szympans z drzewa, rzucił kafla wprost w ręce zdezorientowanego Aureliusa. Na szczęście Gryfon nie tracił czasu i zanim przeciwnicy zorientowali się, co się stało, popędził ku ich obręczom, bez problemu zdobywając kolejnych dziesięć punktów. Publiczność oszalała z radości, podobnie jak bracia Prewett.

– POTTER JEST PO PROSTU... NIEOBLICZALNYY! – zaryczał Fabian. Drugi bliźniak tkwił przez chwilę w milczeniu, przyciskając rękę do piersi.

– Wielkie nieba, byłem pewien, że on z tej miotły po prostu spadł!!! – wyznał wreszcie prostodusznie.

– Na szczęście ma wszystkie kończyny czepne! Ale ty, Gid, to jeszcze nic! Żałujcie, że nie możecie zobaczyć twarzy profesor McGonagall!... No już dobrze, skupiamy się na grze, pani profesor!

                Mijały kolejne cenne minuty. Ślizgoni natychmiast dostosowali się do nowej taktyki i ponownie rozproszyli, kryjąc wszystkich ścigających Gryffindoru. Na domiar złego pałkarze również latali dookoła, jakby tylko czekali, aż tłuczek pojawi się w ich zasięgu. James obejrzał się na Franka i Adara, którzy zostali daleko w tyle, walcząc w obronie atakowanych brązowymi kulami Janka i Dorcas. Mimowolnie zerknął na zegar. Zostały tylko trzy minuty! Krew z nową siłą uderzyła mu do głowy, zalewając policzki szkarłatnymi plamami i parząc w każdą komórkę ciała. Kilkanaście stóp dalej Beck najwyraźniej wczuł się w rolę bohatera, bo przeprowadził udaną akcję odebrania kafla Janis. Ponieważ dziewczyna skutecznie blokowała mu drogę do obręczy, rozpaczliwie poszukiwał wzrokiem okularnika.

– Tutaj! – krzyknął James, wysuwając się na wygodniejszą do łapania piłki pozycję. Już muskał ją palcami, gdy nie wiadomo skąd, nadleciał drugi tłuczek. Kula z pełnym impetem uderzyła go w udo, spychając z miotły.

                 Mimowolnie wrzasnął z bólu, ale zdołał zawisnąć na rękach i, wymachując wściekle nogami, usiłował złapać równowagę. Spocone palce ześlizgiwały się z wypolerowanej na błysk powierzchni Mgławicy. Starał się nie patrzeć w dół. Nigdy nie miał lęku wysokości, ale jako osoba doświadczona przez życie, mająca za sobą nieudaną próbę samobójczą poprzez skok z jabłoni w ogrodzie pani Bagshot, był realistą. Jabłoń pani Bagshot przy tej odległości od ziemi wydawała się po prostu śmieszna. Kątem oka widział, jak jego koledzy usiłują podlecieć bliżej, by ocalić go od upadku, jak w słońcu lśnią obręcze Slytherinu, a kafel, jakby w zwolnionym tempie, wykonuje idealny łuk w powietrzu, opadając tuż przed nim... TUŻ PRZED NIM! Jeśli ma umrzeć, to chociaż jako zwycięzca! Niewiele myśląc, niemal odruchowo przestał się szarpać i z całej siły wierzgnął prawą nogą. Głuchy stukot i ból w paluchu powiedziały mu, że trafił. Znowu, jak na zwolnionym tempie, kafel wykonał łuk w drugą stronę, wpadając wprost do środkowej obręczy. Zdezorientowany obrońca Ślizgonów nawet nie zareagował.

– CO TU SIĘ DZIEJE? CO TU SIĘ DZIEJE?! – powtarzał Gideon Prewett, łapiąc się za głowę.

               Frank Longbottom jako pierwszy dopadł do okularnika, pomagając mu wdrapać się na miotłę. Pozostali gracze i gryfońscy kibice wpadli w totalny szał, ale jeszcze było za wcześnie na radość. Chłopiec doskonale o tym wiedział. Po co oni marnują tyle czasu na jakieś głupie przytulasy i poklepywania?! Długa wskazówka zegara znajdowała się już niemal na dwunastce. Zostało może z półtorej minuty, a piłkę mieli teraz Ślizgoni...

– Co z tą nogą? Złamana? – zapytał Frank, kiedy już bezpiecznie usadowił go z powrotem na Mgławicy.

James spróbował delikatnie pomachać kończyną. Pulsowała tępym bólem, ale ruszyła się.

– Chyba nie... zresztą nieważne! – Machnął ręką. Przez jego twarz przebiegł grymas rozpaczy. – Muszę zdobyć kafla. Natychmiast!

– Trzydzieści sekund... wystarczy? – Longbottom mocniej zacisnął ręce na pałce. – Daj mi trzydzieści sekund. Dostaniesz go! Kieruj się na naszą stronę boiska!

              Oczywiście, zanim pokonali połowę drogi, Macnair podał do Serenette i dziewczyna wykonała doskonały rzut. Serce podskoczyło Jamesowi do gardła i gdyby nie miał aż tak ściśniętego wściekłością przełyku, pewnie wydarłby się, jak opętany. Oni nie mogą wygrać! Nie mogą! Dopiero co sparaliżowali Remusa, jak ostatni tchórze atakowali Łęczyckiego na korytarzach i byli tacy... tacy... ŚLIZGOŃSCY!

             Jakimś cudem w ostatniej chwili Janek zmienił zdanie i intuicyjnie podleciał do prawej pętli. Dosięgnął i wybił kafla dosłownie opuszkami palców. Uczucie ulgi przelało się chłodną falą, przez rozpalone ciało okularnika. Chłopiec obniżył lot tak, by publiczność mogła go lepiej widzieć i pomachał w jej kierunku, szczerząc się, jakby rychłe zwycięstwo Gryffindoru nie podlegało najmniejszym wątpliwościom. Kibice nie powinni ani przez chwilę się zawahać. Dla nich mecz ma być czystą radością. To on, jako zawodnik, miał dźwigać cały ciężar odpowiedzialności...

               Coś zaryczało nagle tuż pod jego stopą. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co to jest i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Przelatywał właśnie obok swoich przyjaciół.

– JAMES! JAMES! JAMES! – Wrzaski Syriusza, Remusa, Petera i Marleny zdecydowanie przodowały w tłumie, który od czasu do czasu przyłączał się do tego dopingu.

Wyłamywał się jedynie Gilbert:

– DORCAS! DORCAS! DORCAS! – skandował, choć z racji swej samotności, z góry był skazany na zakrzyczenie.

– Już lepiej byś chociaż Josha wymienił – burknęła Marlena, klepiąc brata w potylicę.

– Josha już nie ma! A ja kibicuję całej drużynie!... DOOOORCASS!

                 Sprzeczka toczyła się jeszcze dalej, ale cichła w miarę, jak Potter oddalił się od trybun. Znajdował się mniej-więcej za połową boiska, kiedy dostrzegł Meadowes, która wlepiała w niego natarczywe, zniecierpliwione spojrzenie. Nic dziwnego! Szukający Slytherinu przestał ślepo za nią podążać i szybował teraz za obręczami, dosłownie kilka stóp od złotego znicza. Szczęście w nieszczęściu, że chyba go nie dostrzegał. Krople zimnego potu spłynęły Jamesowi po czole i policzkach. Szlag! SZLAG! Garret Macnair przejął kafla i przymierzał się do kolejnego rzutu. W tym samym momencie Frank rzucił się w stronę jednego z tłuczków i bez zastanowienia uderzył w niego pałką. Początkowo Jamesowi zrobiło się zimno ze strachu, bo był pewien, że Gryfon chybił. Kula powędrowała bowiem w stronę zawodnika, ale nie trafiła w niego, co skończyłoby się odgwizdaniem rzutu wolnego, ale przynajmniej pozwoliłoby zyskać czas obronie, tylko musnęła trzon miotły. Szybko jednak okularnik przywrócił Longbottomowi należne mu uznanie. Ślizgon, pod wpływem uderzenia, zachwiał się niebezpiecznie i niemal wypuścił piłkę z rąk. W ostatniej chwili zdołał wykonać coś pośredniego między upuszczeniem a rzutem, ale było to tak niecelne, że kafel wprost wpadł w ręce Aureliusa.

                James nie czekał na dalszy rozwój wypadków, tylko od razu ruszył w drogę powrotną, ku obręczom przeciwników. Kiedy znalazł się już w zasięgu rzutu, Beck wykonał naprawdę precyzyjne podanie.

          Z oddali dobiegło ich bicie zegara. Ciarki przebiegły wzdłuż jego pleców. TERAZ ALBO NIGDY!... Chyba jednak nigdy. Przed nim i po obu stronach wyrośli ci przeklęci Ślizgoni. Znowu to zrobili! Zablokowali go! Chłopiec nerwowo oblizał wargi, usiłując dostrzec cokolwiek spod plątaniny szmaragdowych szat. Wszystko wskazywało na to, że pozostali członkowie drużyny, znajdują się w tyle. Nawet Aurelius, w poczuciu dobrze spełnionego zadania, zdążył się już oddalić. Trzy złote słupki sterczały z kolei niebezpiecznie blisko. Niebezpiecznie, bo kafel musiał zostać rzucony, a nie przeniesiony. Gdyby ścigający nie zdążył wypuścić go z rąk, gol się nie liczył. Obręcze miały też dość małe średnice, dlatego obrońcy w czasie treningów uczyli się, by unikać kontuzji, wynikających z niepotrzebnego obijania się o ich metalową powierzchnię.

            Kolejne uderzenie zegara odbiło się głuchym echem w jego głowie. Powtórzenie manewru sprzed godziny okazałoby się błędem. Tym razem Ślizgoni na pewno byli przygotowani na próbę podania dołem. Nie miał innego wyjścia. W każdej sekundzie pani Hooch mogła obwieścić koniec meczu. Dorcas nie miała czasu, by upewnić się, czy James już rzucił, czy jeszcze nie...

               Wcisnął kafel jak najgłębiej między swoją klatkę piersiową a trzon Mgławicy, tak, by spoczął tam bezpiecznie i stabilnie, a w razie próby przejęcia, można go było wygodnie przemieścić. Przywarł całym ciałem do miotły, niemal się na niej kładąc i, rozpędzając się w mgnieniu oka do maksimum, z dzikim wrzaskiem przeprowadził szturm na obręcze. Znajdujący się przed nim, ale jednocześnie nieco niżej, Garret Macnair, spóźnił się o ułamek sekundy. Okularnik dosłownie uciekł mu przez wyciągnięte ręce i runął na słupki, w ostatniej chwili, zaledwie kilka cali przed środkową obręczą, uwalniając piłkę. Rozpęd nie pozwolił mu w porę wyhamować, więc zaraz za kaflem sam przeleciał przez złocisty krąg, drąc się wniebogłosy. Całe szczęście, że w porównaniu ze starszymi graczami, był jeszcze dość drobny i tylko jego lewe ramię boleśnie zahaczyło o złoty pręt. Zaraz po drugiej stronie zdołał jeszcze dogonić i na nowo złapać spadający kafel. Dokładnie w tej chwili ryk tłumu, gwizd i pełne uniesienia głosy Prewettów oznajmiły, że Drocas złapała znicz.

– GRYFFINDOR WYGRYWA TRZYSTA DO DWUSTU DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU! – zawył Fabian. – CÓŻ TO BYŁ ZA MEEECZ!

– Ponad trzy godziny znakomitego, kosmicznego widowiska – zgodził się Giedon. – James Potter wyrasta na prawdziwą gwiazdę! Myślę, że już nikt nie odważy się go więcej zlekceważyć... Choć nie jest zbyt zrównoważonym zawodnikiem...

– ZNAMY JUŻ TEGOROCZNEGO KANDYDATA NA PUCHAR QUIDDITCHA! TO DRUŻYNAAAA... JANA Z LECHISTAANUUU!

– Panie Prewett, czy pan do reszty postradał zmysły?! – wtrąciła się profesor McGonagall.

              James roześmiał się, turlając kafla na palcu wskazującym. Kibice oszaleli z euforii, skandując jego nazwisko, a serce i płuca niemal rozsadzała kipiąca radość.

– POTTER! POOOOTTER!

– CZY KTOŚ DOCENI DORCAS?! ZŁAPAŁA ZNICZ!!! – wydarł się gdzieś nieopodal Gilbert, przekrzykując w końcu resztę publiczności, która ucichła, by złapać oddech.

               Adrenalina wciąż buzowała w krwi okularnika, nie mogąc znaleźć ujścia. Wyleciał na środek boiska, wykonując w powietrzu serię widowiskowych przewrotów i dopiero wtedy jego umysł ponownie zarejestrował pulsujący ból w prawym udzie. Josh, z ręką owiniętą chyba kilkunastoma warstwami śmierdzących bandaży, wybiegł mu naprzeciw. Frank, Adar i Janek tarmosili go po włosach, a Meadowes uśmiechnęła się krzywo i mruknęła:

– Dobra robota!

– Dzięki! Ty też nie byłaś najgorsza! – odparł wspaniałomyślnie, z godnością potrząsając jej dłonią.

– Odsuńcie się trochę! – krzyknął kapitan, ciągnąc pałkarzy za ręce. Przysunął się do chłopca i wycelował różdżkę w jego nogę. – Episkey!

            James aż jęknął, czując, jak po skórze rozlewa się fala rozkosznego ciepła, dosłownie zmywając z niej cały ból.

– Powinno być okej, ale przez najbliższe kilka dni nie nadwyrężaj jeszcze tej nogi! – Janek machnął ręką do pani Hooch, dając znak, że opanował sytuację. Ciężko było wcielić tę radę w życie, bo reszta drużyny natychmiast ponownie rzuciła się na okularnika, przygważdżając go do ziemi.

– To było fenomenalne! – oznajmił Syriusz, jednym susem pokonując barierki.

              James momentalnie spoważniał. Z trudem wydostał się z plątaniny rąk i odciągnął Blacka na stronę.

– Lepiej powiedz, jak sytuacja? – mruknął, wlepiając w niego znaczące spojrzenie.

Przyjaciel posłał mu zawadiacki uśmiech i zatarł ręce.

– Wszystko załatwiłem!... Jak zawsze, zresztą!

– To znaczy? Na co ci była moja rękawica? I gdzie ona w ogóle jest?!

– Spokojnie! – Syriusz uniósł dłonie w obronnym geście. – Mam ją w kieszeni. Rzecz w tym, że nasz Remusek o tym nie wie! – Wyszczerzył zęby, bardzo z siebie zadowolony i objął okularnika ramieniem, aż zatrzeszczały mu żebra. – W czasie meczu dyskretnie zwróciłem jego uwagę, że nie nosisz rękawicy, i że tuż przed rozpoczęciem gry pożaliłeś mi się na Ślizgonów, którzy ci ją ukradli.

– Mhm... i co to ma wspólnego z...?

– A to, że jednocześnie, w zamian za informacje o tajnym przejściu w szkole, namówiłem jakiegoś pierwszorocznego, by przećwiczył swój talent aktorski! – oznajmił Black. – No i przybiegł, trzeba przyznać, bardzo wiarygodnie przejęty, by poinformować nas, że widział, jak Snape chowa twoją rękawicę do starej komody w sali od historii magii. Oczywiście, jak zapewnił, bardzo starał się ją otworzyć, ale niestety przeniesiono do niej starą kołatkę, strzegącą wejścia do wieży Ravenclawu i teraz otwiera się ona tylko przed tymi, którzy odpowiedzą na pytanie z zakresu historii magii właśnie!

               James wytrzeszczył oczy, starając się przyswoić ten natłok informacji. Tymczasem przyjaciel rozpromienił się jeszcze bardziej, zamaszyście przeczesując palcami swoją idealną fryzurę:

– Jaka szkoda, że ani ja, ani Peter, ani tym bardziej ty, nie wiemy nawet, jaki tytuł ma podręcznik od tego przedmiotu! – Wydął wargi w udawanym zmartwieniu. – Cała nadzieja w naszym kochanym Remusie, który przed chwilką tam pobiegł. Pet też jest już na posterunku. Obiecałem mu, że zaraz do niego dołączymy, więc lepiej się pośpieszmy, jeśli chcemy zobaczyć, jak wygląda bogin...


***


              Wydostanie się z terenu „okołostadionowego", okazało się nie lada wyzwaniem, bo co kilka stóp napotykali jeszcze grupki podekscytowanych kibiców. Każdy chciał mu osobiście pogratulować, uścisnąć rękę, albo poklepać po plecach. Odbywało się to przy akompaniamencie zniecierpliwionych sapnięć Syriusza.

– Tak... Dzięki... Tobie też! Przepraszam, naprawdę muszę już iść... – powtarzał, wyswabadzając się z kolejnego minioblężenia jakichś trzecioklasistek.

                Wreszcie udało im się dotrzeć na obrzeża zamku i... zamarli z przerażenia. Na kamiennej ławce przy fontannie spoczywała otwarta książka, nad którą z pełnym skupieniem pochylała się Mary McDonald, w towarzystwie Remusa.

– Ee... Ś-więty?! Syriusz mówił, że pobiegłeś do sali historii magii... – zagadnął James tak beztrosko, jak tylko zdołał, zważywszy na dość specyficzne okoliczności.

Lupin oderwał wzrok od pożółkłych stronic i uśmiechnął się do niego łagodnie.

– A, tak, przepraszam! Nawet ci jeszcze nie pogratulowałem... Po prostu Mary poprosiła mnie o pomoc w wypracowaniu na zaklęcia... Ale nie martwcie się! Aeria powiedziała, że przyniesie twoją rękawicę! Ona z historii magii wie chyba czasami więcej od Binnsa... Co wam się stało?! – Ciemnozielone tęczówki blondyna błądziły od twarzy jednego przyjaciela do drugiego.

               James nie wiedział, jak się w tej chwili prezentowała jego własna twarz, ale jeśli podobnie do Syriusza, to trudno się było dziwić Remusowi. Black dosłownie pozieleniał z przerażenia i znieruchomiał jak kamień.

– No, co jest?! – Sztywniak uniósł głos, w którym wyraźnie zabrzmiała nuta lęku.

– N-nic. Pracujcie spokojnie. Ja tylko... o czymś sobie przypomniałem... Pomożesz mi, Jimmy?

– Oczywiście, przyjacielu!

               Jak na rozkaz rzucili się obaj pędem w stronę zamku. Przez głowę okularnika przetaczały się miliony myśli jednocześnie, a każda była mroczniejsza od poprzedniej. Hrabianka wydawała się niezbyt kumata w zaklęciach obronnych i jako pierwszoroczna zapewne nie miała pojęcia, w jaki sposób można zwalczyć bogina... Czy takie nieśmiałe, zalęknione pisklę, w ogóle wytrzyma z upiorem dziesięć minut w jednym pomieszczeniu?...

– Tu jesteście! – Zza zakrętu wypadł na nich Peter. Jego pulchne policzki przypominały teraz dwa dorodne pomidory, a na rzęsach kiwały się łzy. – Prędko, ja nie umiem go przepędzać! Jak tylko zobaczyłem Aerię, to po was wybiegłem!

               James zacisnął zęby i przyspieszył, mimo że spragnione oddechu płuca, paliły już żywym ogniem, a uderzona tłuczkiem noga rwała, jakby ktoś próbował mu ją znowu wyłamać.

                Zdawało się, że trwa to wieki, zanim w końcu Syriusz nie dopadł do znajomych drzwi i nie szarpnął za klamkę, niemal ją wyłamując.

                   Creswell-Swann stała obrócona do nich tyłem i ani drgnęła, choć musieli przecież narobić sporego rabanu swoim wejściem. Drzwiczki komody były otwarte na oścież. W ogóle w sali panowała jednak dziwna cisza, przerywana tylko delikatnym skrzypieniem. Minęło kilkanaście sekund, nim zorientował się, co wydaje ten dźwięk. W rogu pomieszczenia znajdował się brzydki, stary fotel na kółkach. Zaglądające przez szybę promienie słońca, oświetlały brudne, zgniłozielone obicie na oparciu, lecz choć mebel bujał się lekko na boki, jego druga część pozostawała skryta w cieniu.

                Okularnik z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Czy Aeria naprawdę bała się starych krzeseł?! Śmiech utknął mu jednak w gardle, kiedy uświadomił sobie, że na siedzisku majaczy jakiś ciemny, trudny do zidentyfikowania kształt. Za każdym razem, gdy fotel, skrzypiąc nieco głośniej, obracał się w ich stronę, zdawało mu się, że zdoła wreszcie dostrzec, co to takiego, ale kiedy już kształt stawał się wyraźniejszy, mebel znowu oddalał się w stronę okna. Trwało to może kilka sekund, a potem przedmiot zniknął.

              Dziewczynka tkwiła jednak nadal w miejscu. Dzikie z przerażenia oczy wbiła w kąt sali, a raczej w podłogę, i chyba nie była w stanie nawet mrugnąć. James podążył za jej spojrzeniem. Serce niemal stanęło mu w piersi. Na kamiennej posadzce pojawiły się gęste, jaskrawoczerwone plamy, a z cienia, tam, gdzie jeszcze przed chwilą bujał się fotel, wyszedł brudny, wyniszczony mężczyzna. Był łysy, nieogolony i miał rozchełstaną koszulę. Najgorsze wydawało się jego spojrzenie, grymas wyrzutu na napuchniętej twarzy i wyciągnięte w przód dłonie, z których obficie skapywała na podłogę krew. Bardzo powoli, zataczając się nieco, ruszył w kierunku Aerii, która skuliła się tak mocno, że wydała się teraz jakimś futurystycznym, nienaturalnie powyginanym posążkiem.

– Coś ty zrobiła?! – krzyknął piskliwie, podsuwając jej ociekające krwią palce pod nos. – Co zrobiłaś?! – Załkał.

– Nie! – jęknęła. Odruchowo zasłoniła oczy ręką i próbowała się gwałtownie wycofać, ale już nie było gdzie. Plecami uderzyła w ścianę. – Nie, proszę! Proszę! – Pojedyncze łzy, wypłynęły spod nadgarstka i skapywały na jej drżącą brodę.

– Zobacz! – Mężczyzna uniósł głos, jeszcze natarczywiej wyciągając ręce, niemal brudząc krwią jej włosy i usta. – Coś ty zrobiła!... Tak cię prosiłem! Błagałem!

           Aeria zatrzęsła się tak bardzo, że osłaniający oczy łokieć uderzył ją w nos. W końcu zatoczyła się i osunęła na ziemię.

           Dopiero to wyrwało Jamesa i Syriusza z letargu. Okularnik w ostatniej chwili uchronił dziewczynkę przed upadkiem, a Black doskoczył do obcego faceta. Przez chwilę stali tak, gapiąc się na siebie, a potem ten przerażający człowiek zniknął z cichym pyknięciem. W jego miejscu pojawił się ktoś zupełnie inny i James musiał się naprawdę postarać, by nie dołączyć do Aerii i nie zasilić grona nieprzytomnych. Na środku najnudniejszej sali w Hogwarcie stało bowiem dwóch identycznych Syriuszów. Nawet uśmiechali się w ten sam sposób i tak samo próbowali obejść się wzajemnie łagodnym półkolem, celując w siebie różdżkami. Jedyną różnicą było coś przerażającego, co czaiło się w srebrnych oczach jednego z nich – jakaś straszliwa wyższość, zawziętość i lód, jakieś potworne zadowolenie z siebie.

– Miło cię widzieć, BLACK! – oznajmił Syriusz Numer Dwa, sztucznie akcentując swoje nazwisko. Z wielką dumą uniósł rękę, w której błysnął niewielki, przytępiony nieco toporek. Na szczerbatym ostrzu zaschła jakaś dziwna, szara substancja. – Nie było aż tak źle!

Syriusz Numer Jeden prychnął cicho, ale to samo zrobił jego towarzysz.

– To czyste geny! – Uśmiechnął się na pół drwiąco, a na pół z satysfakcją. – Przecież wiesz... Ta sama głęboka pogarda dla świata, ta sama duma i upór, jak matka, BLACK! – Ostatnie słowo dosłownie wysyczał w twarz Syriuszowi Numer Jeden, wciskając mu w ręce, obity w elegancką, czarną skórę egzemplarz „Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki". Chłopak zamachnął się i z całej siły uderzył go książką w twarz. Kilka sekund później połamana okładka i stary toporek runęły na podłogę przy akompaniamencie głośnego, ale niezbyt wesołego rechotu obu Blacków.

                 James wziął tak głęboki oddech, że niemal zakrztusił się ciężkim od kurzu powietrzem. Dlaczego przyjaciel nie reaguje? Dlaczego go słucha?!

                Uniósł różdżkę, z zamiarem uderzenia w bogina, ale ku swojej rozpaczy, nagle zdał sobie sprawę, że Syriuszowie mu się pomieszali. W obydwóch parach oczu dostrzegał w tym momencie jednakową wyższość i zawziętość. Nie miał pojęcia, który z nich powinien zniknąć. Już chciał poprosić o jakąś wskazówkę, kiedy po sali potoczyło się, mrożące krew w żyłach „Riddiculus" i jeden z chłopców skurczył się do rozmiarów pluskwy.

– Jesteś taki sam! Tak samo wyrachowany, tak pełen godności! – pokrzykiwał, wymachując miniaturową piąstką. Jego głos przypominał teraz dziecinny szczebiot, jakby nagle nałykał się gazu z balonów na festynie.

Drugi Syriusz wykrzywił w obrzydzeniu twarz i z całej siły nadepnął na niego nogą.

           Okularnik odetchnął z ulgą i, przypominając sobie o nieprzytomnej Aerii, spróbował szarpnąć ją za ramię.

– Szybko, Black, pomóż mi!

– Chwila! Muszę go przecież najpierw zamknąć! – mruknął przyjaciel, pochylając się i wyginając kolano. Wprawnym ruchem zeskrobał spłaszczonego, małego „Blaczka" z podeszwy buta i brutalnie wrzucił go do komody.

– Da się ją ocucić? – zapytał, zbliżając się do nich.

               James, najpierw delikatnie, a potem już bez zbędnych subtelności, zdzielił dziewczynkę w twarz. Bezskutecznie.

– Nie sądzę – odparł. – Musimy ją zanieść do skrzydła szpitalnego. Ja wezmę za ręce, ty za nogi!

                 Pochylili się i z trudem unieśli bezwładne ciało z ziemi. Zrobili kilka niezgrabnych kroków, kiedy drzwi klasy otworzyły się i stanęła w nich ostatnia osoba, którą chcieli teraz oglądać. Niezręczną ciszę przerwało donośne plaśnięcie – Syriusz z wrażenia upuścił nogi Gryfonki. Jim zamrugał gwałtownie oczami, pewien, że jakimś cudem to bogin wydostał się z zamknięcia i lada chwila rozpłynie się w powietrzu, jak upiorna fatamorgana.

– Na litość boską, co wy wyprawiacie?! – Profesor McGonagall rozłożyła bezradnie ręce. Chyba jednak nie zamierzała się nigdzie rozpływać...

– Udzielamy pierwszej pomocy! – poinformował ją natychmiast, z wielką gorliwością. Przecież wcale nie kłamał!

– Co wyście jej zrobili?! Mów, natychmiast! Nic nie zrozumiałam z tego jąkania Pettigerw!

– No, my nic przecież! – żachnął się Syriusz. – Jamesowi ukradziono rękawicę i ktoś ją tu schował. Ona chciała ją odzyskać, ale w międzyczasie do komody sprowadził się bogin. To wszystko!

                Nauczycielka zakryła twarz dłonią, wzdychając ciężko. Okularnik skorzystał z okazji, by zerknąć na upiornie bladą twarz dziewczynki, a potem posłać przyjacielowi zmartwione, pełne skruchy spojrzenie. Black wzruszył lekko ramionami, jakby chciał powiedzieć, że cel uświęca środki.

– Co tu się stało? – W progu sali stanął Remus Lupin, wytrzeszczając na nich niczego nieświadome, niewinne oczy.

Odpowiedziała mu już tylko głucha cisza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro