+<1>+

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odgłos kroków odbijał się po ciemnych korytarzach Doksańskiego pałacu. Drżenia wprawiały w ruch małe pająki i myszy. Pajęczyny i kurz powoli odrywały się spod sufitów. Blask pochodni odbijał się w kałużach. Postać w długim płaszczu i butach na koturnach chodziła po owych korytarzach. Łapą nie przyczepioną do reszty ciała trzymał źródło żaru. Patrolował najciemniejszy zakątek Doksanii. Jego kroki były jedynym odgłosem w ciemnicy. Postać, drugą łapą, podniosła szczura. Wierzgał się w jego dłoniach.

Po chwili wpatrywania się w spanikowane stworzenie, łapa zmiażdżyła bezbronnego gryzonia. Rozbryzgała się biała krew, tworząc na płaszczu zakapturzonego małe plamy. Szczur, nadal żyjąc, teraz z wystającymi wnętrznościami, wierzgał się znacznie mniej, bezwładnie leżąc w jego dłoni. Postać sadystycznie wpatrywała się w białą krew. Zbliżył swoją pochodnie do szczura. Małymi oczkami gryzoń panicznie patrzył się w ogień i popiskiwał głośno czując zagrożenie. Ogień szybko zapalił biednego piskacza. Anonimowy kaptur puścił go natychmiastowo.

Zwierzę paliło się białym płomieniem. Leżał na brudnej podłodze i ochryple piszczał póki jego skóra i organy nie zostały zamienione w pył. Zostały po nim małe, zakurzone kości.

[Rysunek z zasobów własnych]

Wtem za kapturowcem, wraz z niebieskim dymem, pojawiła się inna postać. Miał trzy pary skrzydeł: na plecach, na kostkach i przy uszach. Na policzkach wyrastało dłuższe futro niż na głowie. Nosił błękitno-szarą koszule w kratkę i granatowe dżinsy. Oczy były żółte i żywe.

- Kaperdunik! - Wskoczył mu na ramiona San, odzywając się do niego przezwiskiem.

- Moje imię to Kaperdunn. - poprawił go zimnym głosem. - I zejdź z płaszcza Sanlo! - warknął.

- Nie lubię jak mówią na mnie "Sanlo" - naburmuszył się San, schodząc z przyjaciela.

- To twoje pełne imię.. - odparł Kaperdunn, który zaczął iść dalej korytarzem.

San już nic nie mówiąc szedł a właściwie latał za nim machając lekko wszystkimi skrzydłami. Po długiej ciszy i wielu odgłosów kroków pomieszanymi z zamachami skrzydłami, doszli do tajemniczych drzwi. Dla nich nie były "tajemnicze". San uprzejmie otworzył drzwi towarzyszowi, a Kaperdunn wszedł do środka. Na drzwiach widniało wielkie mieniące się na biało oko. Gdy obaj weszli za drzwi Sanlo wylądował na nogi. W środku była jakby winda. Staromodna i pokryta kurzem. San nacisnął przycisk z wymalowanym słońcem.

- Znowu idziesz się zabawić? To trzeci raz w tym tygodniu.. - spytał Kap.

- Wiesz.. Leena bardzo mi się spodobała.. - Wyznał Sanlo z lekkim rumieńcem na puchatych policzkach.

Kaperdunn prychnął przewracając oczami. Leena była ciężką kobietą do zdobycia. Kap znając kobietę wiedział że nie za bardzo Sanlo jej przypadnie do gustu. San długo chodził latać, bo Leena też to robiła. Za każdym razem jak San robił ewolucje w powietrzu, miał nadzieje że jego miłość życia to zauważy. Sanlo ulizywał swoję włosy przygotowując się do tego ważnego pytania. Leena była piękna, mądra i temperamętna.

Po godzinach wiatru na klifie wystawiano alkohol i inne przekąski. Takie przyjęcia odbywały się prawie codziennie. Gdy wjechali na piętro skrzydlaty pozdrawiając ostatni raz przyjaciela kiwnięciem głowy kiwnięciem głowy poszedł, znikając w tłumie podobnych do niego.

Kaperdunn jednak kliknął przycisk klucza na windzie. Robiło się ciemniej i zimniej. Winda zjeżdżała gwałtownie w dół.

_~_~_

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro