♣Konwalia♣

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dom, który dotychczas należał do Raula Sancheza, Connor i Hank zastali w zaskakująco dobrym stanie. Nie raz zdarzało im się trafiać do melin, gdzie pomordowani nieszczęśnicy przez ostatnie miesiące oddawali się niczemu innemu prócz masowego zażywania bordo. Sanchez do nich nie należał. Na stole w prawdzie stała szklanka nieupitego whisky, ale któż jest abstynentem? W salonie, w kuchni, w łazience; wszędzie panował godny podziwu porządek, który pozwalał wywnioskować, że Raul Sanchez należał do ludzi pożądnych.

Niestety, schludność tego domu kończyła się, gdy spojrzeć za szafkę z książkami.

W oparciu o ścianę leżał tam wysoki, na oko trzydziestoletni mężczyzna z raną postrzałową dokładnie między oczami. Jeden wystrzał wystarczył — był na tyle celny, że odebrał temu człowiekowi życie w przeciągu niecałej sekundy. Pojedyncza kropla krwi leniwie skapywała z miejsca, gdzie go postrzelono, ale poza tym jego ciało zdawało się prawie czyste. Nie uciekał, nie stawiał oporu; może z wyboru, a może po prostu nie zdążył.

Connor wstał znad zwłok nieszczęśnika, ukończywszy wstępny skan. Raul odszedł w nocy; o godzinie drugiej trzydzieści, może trzeciej. Pozycja jego ciała sugerowała, że umarł gdzie indziej, a pod ścianę przeniósł go sprawca. Silny, najpewniej mężczyzna; tak wynikało z budowy, jaką musiałby mieć, aby w instynktownie ułożyć Sancheza w ten sposób.

— Masz coś, Connor? — spytał Hank, pochylony nad stolikiem, z którego technicy właśnie zabierali i zabezpieczali kieliszek whisky.

— Tak — odrzekł android. Porucznik kiwnął głową, znając już jego preferencje, by zdobytymi informacjami dzielić się na samym końcu, gdy przeszukają już całe miejsce zbrodni. W ten sposób chronił umysł Hanka od siły sugestii.

— Ja też — powiedział mężczyzna. — Chodź tu, zobacz. Z tego stołu ktoś coś ścierał. Coś gęstszego niż whisky.

— Już podchodzę. — Connor przeszedł parę kroków i zbliżył się do stolika, na którego szklanym blacie rzeczywiście zaległy tłuste plamy. Szybki skan; krew, gruba AB Rh+. Rekonstrukcja; Sanchez siedział i pił whisky, ale nie sam. Ktoś zajmował miejsce przy stoliku razem z nim. Sprawca. Wystrzelił z fotela naprzeciwko, a Raul padł twarzą na blat. Morderca starł krew i przeniósł jego ciało pod ścianę, bojąc się najpewniej, że zwłoki będą widoczne przez okno.

— Znał sprawcę, prawda? — zapytał Hank ochrypłym głosem. Android kiwnął głową i rozejrzał się po mieszkaniu, pozwalając żółtym sylwetkom trybu rekonstrukcji pląsać w jego oczach. Sanchez spodziewał się swego mordercy. Wpuścił go do domu i przygotował whisky, ale sprawca odmówił, prawdopodobnie nie chcąc zostawiać na szklance swojego DNA w postaci śliny. Chciał zabić Raula już od chwili, gdy przekroczył próg jego domu.

— Zgadza się, poruczniku — odpowiedział Connor po chwili ciszy. — I spodziewał się go.

— O takiej godzinie? Może to była jego kochanka.

— Z obliczonej przez mój system budowy ciała wynika, że sprawcą jest mężczyzna — powiedział spokojnie.

— No to kochanek. W prawdzie tam przed domem płacze jakaś jego dziewczyna, no ale...może motywem była zazdrość? Może morderca wcześniej nie wiedział, że Raul już kogoś ma, ale przypadkiem się dowiedział i nie mógł tego znieść?

— Mamy za mało informacji, aby określić relacje łączące sprawcę z ofiarą.

— Kurwa, Connor, jaki wariat zaprasza o drugiej w nocy kogoś, z kim nie chce iść do łóżka?! — mruknął porucznik. 

Android zerknął na tylne drzwi znajdujące się w kuchni. Obiektywnie rzecz biorąc, najbardziej wiarygodna trasa ucieczki, jaką podjąłby morderca o tak zimnej krwi. Connor nie podejrzewał kłótni kochanków; strzał był szybki i precyzyjny, pozbawiony emocji, jakie towarzyszyłyby zdradzonemu konkubentowi. Nie. Człowiek, którego szukali, umiał zabijać bez mrugnięcia okiem, i uciekał zawsze najlepszą możliwą trasą.

Na blacie koło drzwi dostrzegł kuchenną szmatę, rzuconą w ewidentnym pośpiechu. Bingo. Tylko tego potrzebował, by przejść do trybu rekonstrukcji; żółta sylwetka sprawcy pojawiła się przed jego oczami jak nagła halucynacja, a w jej rękach ścierka, którą delikatnie owinął klamkę tylnych drzwi. Nacisnął ją, po czym odłożył szmatkę z powrotem na blat. Wychodząc, dopchnął drzwi biodrem. Słusznie. Gdyby zgubił tę szmatę gdzieś po drodze, dałby policji niemały trop...

— Wiedział, co robi... — szepnął Connor, uśmiechając się pod nosem właściwie sam do siebie. Oczywiście odrażały go tak ordynarne akty przemocy, ale czasem nie mógł się powstrzymać, by nie poczuć cienia podziwu dla tych wszystkich sprytnych przestępców, którzy okręcali sobie policję wokół palca.

— Te, Connor, chodź tu... — powiedział Hank niespodziewanie. Android odwrócił się na to zawołanie. Dopiero wtedy spostrzegł, że mężczyzna rozpoczął własne oględziny zwłok Sancheza.

— Coś się stało, poruczniku?

— Mówię "chodź tu", to chodź — mruknął, wyraźnie poirytowany.

Connor posłusznie podszedł do niego i pochylił się nad ciałem, wykonując jeszcze jeden, profilaktyczny skan, by upewnić się, że niczego nie pominął. Hank bez słowa rozwinął dłoń Raula, która spoczywała obok jego martwego ciała. Wtem android zobaczył coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi.

W rękę denata ktoś wcisnął biały kwiat konwalii.

— Znak... – wyszeptał Connor, jakby wbrew własnej woli. Hank potaknął.

— To mafia. Na jednej ofierze się nie skończy.

~~~

Rudera dwie przecznice od Grand Street Avenue z każdym dniem stawała się jeszcze bardziej zapyziała. Nikt nie wiedział, czy w ogóle posiadała jakiegoś właściciela, choć znacznie bezpieczniej było założyć, że nie. Nikt nie dbał o nią już od długich, długich lat; nie pozostawało już nic więcej, tylko czekać, aż wreszcie się zapadnie.

Stanowiła idealne miejsce na spotkania takie jak to.

Balon z gumy do żucia pękł z głośnym wystrzałem, rozstrzeliwując lepką, różową masę po ustach Konwalii. Nawyk znacznie bardziej denerwujący od palenia papierosów, które próbowała rzucić, ale za to o niebo zdrowszy.

Ruth przewróciła oczami, gdy Konwalia zabrała się za kolejnego balona.

— Pierdolnij mi tym balonem jeszcze raz...

— To co mi zrobisz? — odparła Konwalia niewzruszenie, wiedząc, że pogróżki siostry należy brać z garścią soli. Ruth milczała. — Spóźnia się, nasz mały cwaniaczek. Ciekawe. Może zadzwonił po tej swoje psy.

— Nie, raczej nie. Odetnij go od bordo na tydzień, a zapomni, jak ma na imię. Nie odważyłby się. Drugiego takiego dilera nie znajdzie.

— Prawda — mruknęła Konwalia.

Stare, zapadające się drzwi trzasnęły przeraźliwie, jakby ich ruch miał zaraz sprawić, że strop posypie się siostrom na głowy. Nie zmartwiło ich to, przeciwnie; zarówno na twarz Ruth, jak i na twarz Konwalii wstąpił szeroki uśmiech, gdy w progu rudery stanął niepozorny blondyn.

— No, spóźniłeś się — powiedziała Konwalia, strzepując pył ze swych krótkich, czarnych włosów. — Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy, Anthony.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro