10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Peter poprawił swoje Ray-Bany i westchnął ciężko. Wielka Pustynia Słona wyglądała dokładnie tak, jak ją opisywała Wikipedia, patelnia z popękaną ziemię, kilkoma rozpadlinami i uschniętymi krzakami. Barkstone nosił wymięty podkoszulek z logiem zespołu rockowego, który lata świetności pozostawił za sobą wraz z ostatnią klasą licealną Petera. Jego pachy działały jak Niagara, woda lała się strumieniami barwiąc czerń materiału na kolor ropy naftowej, jeśli czerń może być jeszcze czarniejsza. Jeansy miał podwinięte, przez co nad kolanami tworzył mu się nowy mikroklimat. Emil wcale nie wyglądał lepiej, nawet gorzej. Twarz, cała czerwona i nabrzmiała od alkoholu, w tamtym momencie przypominała małżę, cała ściągnięta, mokra i brudną. Nosili plecaki górskie z wodą, prowiantem i ubraniami na zmianę, czego najwidoczniej żałowali, bo najnowsza prognoza zapowiadała gorący dzień aż do czwartej wieczór, kiedy to miało padać.

- Jak tam twój GPS? - zapytał Peter zbierając ślinę w ustach, by choć trochę zniwelować kurz i piasek wdzierający się do buzi. -Cholera, ile to miało zająć, detektywie? Godzinkę?

- Zamknij się. Byłem pijany.

- A teraz nie jesteś?

- Jestem, ale mniej. Procenty pomagają mi myśleć. Jak mówiłem udało mi się ustalić przybliżoną lokalizację. Jak spałeś uzyskałem wynik w przybliżeniu do jednego kilometra kwadratowego. Więc nie narzekaj. Nie szukamy ciał, bo mógł je rozszarpać jakiś zwierz, szukamy ciuchów, torebek, plecaków, telefonów, tego typu rzeczy. Rozumiesz, Barkstone?

- Jasne, "detektywie".

- A weź zamknij mordę. Sam bym sobie poradził, gdyby nie drobne problemy techniczne.

- Masz na myśli pobicie prawie na śmierć w tym klubie? O co wogóle poszło?

- Jesteś detektywem, Barkstone. Domyśl się.

- Jasne. Dzięki za odpowiedź.

- To tu. W tym rejonie powinny się znajdować nasze pieniądze ze śledztwa, całe osiem tysięcy dolarów. Oczywiście musimy znaleźć jakiś dowód, więc do roboty - Emil zatarł ręce. - Weź na początek tamte skały, ja poszukam tu.

- Tu jest pusto. To pustynia. Nie przemęczasz się?

- Nie. Jesteśmy partnerami. Bierzemy sprawę na pół, tak samo kasę. Ja zbadam te rejony - Bulkowsky obrał wzrokiem spieczone kamienie pustyni. - A tam ty. Nie narzekaj, praca w terenie, przecież to lubisz.

- Ta - Peter machnął ręką i ocierając pot z szyi poczłapał na skarpę z krzakiem.

- Hej! Masz walkie-talkie? - dobiegł go krzyk zza pleców.

- Przecież sam mi ją dałeś, idioto! - odkrzyknął Peter pokazując mu środkowy palec. Czasem zadziwiał go intelekt niektórych partnerów w sprawach kryminalnych.

Gdy po kwadransie dotatł na szczyt rumowiska, zaczął się rozglądać najdokładniej jak potrafił, co nie było łatwe, bo pot zalewał mu oczy.

Wystarczy jeden niewłaściwy krok i jestem w dupie, a przynajmniej na dupie, pomyślał Peter przecierając zaparowane okulary przeciwsłoneczne. W tej chwili potknął się i runął w stronę krzaków, przygotowując się na twarde lądowanie, zdziwił się gdy to nie nadeszło. Zaraz pożałował swojej naiwności, bo zwalił się kilka metrów w dół. Coś chrupnęło i Peter poczuł piekielny ból w lewej ręce. Obstawiał że jest złamana. Ostatni raz złamał kość dwadzieścia lat temu, gdy jako młokos grał w koszykówkę. Zacisnął zęby, ale mimo to syk bólu wyrwał mu się zza mokrych od śliny warg.

- Halo! U mnie czysto, odbiór - dobiegło z krótkofalówki zawieszonej na pasku spodni Petera. - Hej, co tak jęczysz?

- Złamałem cholerną rękę! Kur... - Peter chciał przekląć, gdy jego wzrok padł na coś leżącego pod kamieniem, w cieniu. A właściwie dwie rzeczy. Szkielety. - Emil? Znalazłem je.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro