38

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

25.05.2013 roku. Droga do Baton Rouge.

Peter otworzył oczy, gdy samochodem szarpnęło. Dźwignął się i oparł plecami i siedzenie, gdy zawieszenie znów szarpnęło i zgasł silnik. 

- Kuźwa - Joseph warknął i wysiadł z auta i podszedł do maski, spod której wydobywał się biały dym. Wyciągnął smartfona i wybrał numer. Po chwili otworzył drzwi po stronie Petera i wyciągnął składany nóż. Barkstone przygotował się na dźgnięcie, zamiast niego poczuł swobodę rąk i nóg. - Wyłaź. I zachowuj się, kurwa, naturalnie. Jeśli coś odwalisz… Nie wiem czy Ojciec Dima będzie miał okazję z tobą porozmawiać. Rozumiesz?

- Tak - Peter roztarł kostki i przeciągnął się. Bolały go wszystkie kości od ciągłego leżenia na poduszkach tylnej kanapy. - A mogę znać ten zaszczytny powód, dla którego mnie rozwiązałeś, Mosseau?

- Tak. Za chwilę przyjedzie laweta. Ty jesteś ofiarą wypadku z udziałem skutera, a ja znalazłem cię na poboczu. Nic nie mówisz, ewentualnie stękasz. Jechaliśmy do najbliższego szpitala w Baton Rouge  ale wysiadła chłodnica, czy tam inne gówno, którego nazwy nawet nie wypowiem. Kapujesz? Nazywasz się… Zresztą wymyśl sobie. Byle normalnie.

- Jasne, co tylko chcesz - warknął Peter i splunął, po czym zaczął zdrapywać zaschnięte strupy na skroniach i spuchniętym nosie. Po dwudziestu minutach zobaczyli lawetę, a Joseph zamachał w jej stronę, by kierowca zmiarkował, że to oni ją wezwali. 

Cholera, to nieźle pierdolnęła ta chłodnica, że jest pan w takim stanie - wielki afroamerykanin w przepoconym podkoszulku spojrzał na Petera ze współczuciem. 

- To ja pana wezwałem, mam problem… z czymś, nie wiem z czym, ale wierzę, że wszystkie problemy znikną za odpowiednią opłatą - Joseph wydobył z  kieszeni portfel i podał mechanikowi odliczoną sumę. - Tego pana znalazłem na poboczu, wypadek motocyklowy, cud że miał odblaskową kamizelkę, inaczej może dalej by tam leżał. Chciałem zabrać go do szpitala, no ale jak pech to po całości… - nerwowy śmiech przerwał jego wypowiedź. - Pomoże nam pan?

- Jasna sprawa. A pan miał nieliche szczęście. Ostatnio dostałem motor do kasacji, Jezu, został z niego placek, podobnie skończył kierowca… Ci bikerzy są nienormalni, bez kasków i w ciężkich łańcuchach… A pan z gipsem jeździ? Zresztą po pana głowie widzę, że kasku też pan nie nosił…

Peter wzruszył ramionami.

- Jestem dobrym kierowcą. 

- Widać… - Mechanik pokiwał z politowaniem głową i zabrał się za załadowywanie Jeepa na lawetę. Gdy wszystko było zabezpieczone, zwrócił się do Josepha:

- Proszę wsiadać do swojego wozu, ja mam tylko dwa miejsca, a stan tego tu nie  jest godny pozazdroszczenia. Wyrzucę pana przy warsztacie, gdzie moi ludzie od razu się zajmą tym maleństwem. Tymczasem pojadę z… Jak się pan  nazywa?

- Christopher Behringer. Chris - rzekł Peter i zerknął ukradkiem na Josepha. Od razu zobaczył jego rozbiegane oczy i drżenie rąk.

- Z panem Behringerem podjadę do szpitala i wrócę najszybciej jak się da i wtedy się rozliczymy. - Uśmiechnął się mechanik i pomógł Peterowi wsiąść do kabiny.

- Nie wiem czy… Po prostu to ja go znalazłem, i chyba będę musiał złożyć jakieś zeznania… - Joseph Mosseau zaczął się jąkać, ale afroamerykanin mu przerwał. 

- Jak tak będzie, to na pewno ktoś się z panem skontaktuje…

- Andrew Goldstein.

- No właśnie. Teraz proszę wsiadać, nie mam całego dnia.

W lusterku Peter dostrzegł, jak Joseph łypie na niego z nienawiścią. Podobnie patrzył, gdy czarny Jeep spoczywał na kanele w warsztacie, a laweta ruszyła w stronę szpitala. 

- Da pan sobie radę, Behringer? - zapytał kierowca, gdy zajechali przed szklane drzwi z symbolem czerwonego krzyża.

- Nie, bardzo dziękuję. Mam ubezpieczenie, więc wszystkim się zajmę. Niestety nie mam jak zapłacić… 

- Spokojnie. To był darmowy kurs. Ale jeśli by pan chciał naprawić motor, albo oddać do kasacji, Fair Repair jest do usług. Życzę zdrowia.

- Dzięki - mruknął Peter i wysiadł. Odczekał, aż laweta odjedzie i ruszył w kierunku ustronnego miejsca, gdzieś, gdzie Joseph Mosseau szybko go nie znajdzie. Wybór padł na knajpę serwującą tacos. Już od wejścia Petera zapiekły nozdrza od zapachu przypraw i ostrych papryczek. Mrugając i niewyraźne pociągając nosem usiadł w jednym boxie. Zamówił wodę i fiftaszki. Kelner zerknął tylko na jego ubranie i poprosił o okazanie pieniędzy. Peter zrobił to niechętnie, bo została mu marna resztka z całego dobytku, jaki został ukryty na Wielkiej Pustyni Słonej, łącznie z telefonem.

Nie miał nic. Został mu tylko strach i samotność. A perspektywa kary za poznanie tajemnic Dimy Kolbienskiego wydawała mu się tak straszna, że zwymiotował. Reszcie posiłku towarzyszyły gniewne pomruki starego meksykanina mopującego brudne kafelki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro