44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Peter widział podłogę jak przez mgłę. Tak, podłogę. Cały czas trzymał głowę nisko, podczas gdy Mercer Hudders z Auto & Motors, wielki łysy meksykanin o masie mięśniowej przewyższającej większość śmiertelników przebijał się przez płomienie torując im obu drogę ucieczki. 

Kaszląc wypadli na zewnątrz magazynu z szyldem zakładu papierniczego wprost w czerwono-niebieskie światła radiowozów. Peter stanął, przysłonił zmęczone i zapuchnięte oczy, wszystko go bolało, ciało, umysł, zdawało mu się, że ma majaki, że za policyjną blokadą widzi człowieka w postrzępionym kapeluszu, oraz kościotrupy Marine i Simone. A z nieba dobiegają komentarze sportowe meczu Euro 2012. Mercer nie pozwolił mu na dłuższą kontemplację, pociągnął go i wepchnął do meleksa, który po sekundzie ruszył przez parking. 

- Wierz mi, brachu… Nie chcesz skończyć w tutejszym więzieniu. Tym bardziej że jesteś biały - warknął Hudders i wcisnął gaz do dechy, a autkiem szarpnęło, gdy kula przebiła oponę. - Co za gówno…

- Jak… Jak… Co pan tu robi… Jak mnie znalazłeś? - Peter próbował sobie wszystko ułożyć w głowie, która teraz pracowała na zwolnionych obrotach.

-Po pierwsze, brachu, mów mi Mercer. Po drugie, nie jestem tu dla ciebie. Znaczy trochę jestem, ale chodzi o szacunek. Kurna, trzymaj się!

Biały meleks z logiem żółtego notatnika wykręcił i uderzył bokiem w latarnię, która przestała świecić. Peter jęknął gdy obił sobie żebra o drzwiczki, ale Hudders był już na zewnątrz, trzymał pistolet maszynowy UZI i wystrzelił serię w kierunku ścigających radiowozów. 

- Cholera, czy wszyscy, których poznaję albo zdychają albo okazują się kimś, kim nie są? I kim ja teraz, do cholery jestem? Zabójcą, który właśnie ucieka przed glinami z bezzębnym mechanikiem - Barkstone wypluł kawałek zęba i wykonał akrobację mającą na celu opuszczenie pojazdu. Przewiesił się torsem przez stłuczoną szybę w drzwiach i powoli, tak jak ślimak powoli wychodzi ze skorupy, tak Peter centymetr po centymetrze wychylał się z wozu. W końcu grawitacja zrobiła swoje i były detektyw wylądował na betonie z kawałkami startej blachy i tłuczonego szkła. 

Tymczasem służby porządkowe ustawiły auta w blokadę, a funkcjonariusze przyjęli pozycje jak na barykadach, czekając aż najsilniejszy mechanik samochodowy z Salt Lake City przestanie strzelać. Jednak on nie przestawał, cofał się w stronę zaparkowanego minivana trzymając palec na spuście. Peter utykając również ruszył w jego kierunku, a gdy magazynek wypluł wszystkie naboje, obaj skryli się na samochodem, którego karoseria wgniatała się od siły ognia Glocków i taktycznych strzelb. Gdy na chwilę zgiełk ucichł, Peter zaryzykował.

- Może się poddamy? - spytał niechętnie.

- A ja jestem Świętym Mikołajem. Weź nie pierdol. Albo nas zabiją, albo dopadną nas w więzieniu na spacerniaku. Oba wyjścia nie wchodzą w grę. Spierdolimy stąd do USA. 

- Dobry pomysł, pod warunkiem że uda nam się choć przejechać następne kilka metrów pod ostrzałem. 

- A żebyś, kurwa, wiedział, brachu. Patrz i ucz się - Mercer wyciągnął z kieszeni dresowych spodni granat i odbezpieczył go. Następnie rzucił w stronę barykady, równocześnie otworzył drzwi minivana i usiadł za kółkiem. Peter nie czekał aż odjedzie bez niego. Wszedł na tył i gwizdnął, a raczej spróbował, bo zaniósł się kaszlem. Tylne siedzenia zastępowały skrzynki z amunicją, laski dynamitu i granatnik na statywie.

- Witaj w Meksyku, Barkstone! - krzyknął Mercer i ruszył. Policjanci jeszcze się na dobre nie otrząsnęli po wybuchu granatu, gdy rozpędzona furgonetka wbiła się w nich jak grot z kuszy w rycerską zbroję. 

- Teraz otwórz tylne drzwi i wypal z tej dziecinki! - zawołał Hudders i rozbił drewnianą bramę w drzazgi. 

- Nie.

- Co?!

- Nie jestem… mordercą. 

- Dobra, zapłacę ci!

- Ani najemnikiem! To… Kurwa to chore!

- W magazynie widziałem co innego. Nieźle go załatwiłeś… Jak nie to nie, ja to zrobię! Prowadź! - Mercer przeszedł na tył i kopniakiem otworzył drzwi. Peter skupiał się jak mógł na drodze, na niej i tylko na niej. Słyszał dźwięk zasysanego powietrza i detonacji ładunku na masce radiowozu, którego syrena ucichła jakby ktoś wpiął kabel słuchawkowy. Jeszcze kilka strzałów. Pusta droga przed nimi. Zostawiali za sobą ślad z wraków i odłamków, a nocne życie w Meksyku toczyło się swoim torem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro