45

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

30.05.2013 rok. México City. 7:46 rano. Siedemnaście dni do urodzin Dimy Andriejewicza Kolbienskiego. 

- Dobra, zacznijmy od podstaw. Kim jesteś i jaki miałeś interes w tym magazynie. Bo ciężko mi uwierzyć, że byłeś tam przypadkiem.

- Gdybyś tak pomyślał, brachu, byłbyś w nielichym błędzie. Jestem przemytnikiem, ale kiedyś robiłem na czarnym rynku, organy, jaja żółwie i te sprawy. A przy magazynie nie byłem przypadkiem, czekałem tam od dwóch dni na wsparcie. Mieliśmy roznieść konkurencję Juan'a Canales. Uratował mi kiedyś życie, postanowiłem mu się odwdzięczyć. No ale wsparcie nie przychodziło, a gdy poszperałem, brachu, okazało się że wszystko poszło z dymem i ukradziono jedną ciężarówkę. 

- W której siedziałem.

- To by wyjaśniało jak się tam znalazłeś. Wiesz, Juan powiedział mi że był tam jakiś świeżak, białas. Christopher Behringer. Ale ja mam dobrą pamięć do twarzy. No i ten gips. Trzeba się go pozbyć.

- Co? - Peter dźwignął się z kanapy. Ubrany był w same bokserki, ale nawet pod nimi Mercer musiał opatrzeć co nieco. Piekło jak diabli. Całe plecy miał w czerwonych pręgach, twarz była porozcinana a nos, jeszcze na skutek incydentu w Salt Lake City, cały spuchnięty. - Po co?

- Nie możesz się wyróżniać. A gips, zestawiony z taką, wybacz porównanie, zakazaną mordą, może komuś przypomnieć o Peterze Barkstone. Tym bardziej że wczoraj znaleziono radiowóz, grób tego gnoja, Josepha McNamera.  Nigdy go nie lubiłem. A ciebie nie winię. Każdy ma coś na sumieniu. Każdy ma krew na rękach. 

- A… Czy znaleziono drugie ciało? 

- Czyje?

-No… Moje.

- Nie… Chyba że jakieś podłożyłeś, brachu. Byłby to niezły sposób by spokojnie żyć gdzieś na Alasce. Nie w tym przypadku. Jesteś poszukiwany w Utah, Nowym Meksyku, Nowym Jorku i Luizjanie, wszędzie gdzie cię widziano. 

- To czemu wracamy do USA? Nie lepiej byłoby się tu zaszyć - Peter rozłożył ręce na niedużą kawalerkę w Monterrey, dwieście dwadzieścia kilometrów od granicy ze stanami w Laredo. 

- Bo tu zdechniesz szybciej, niż zdążysz policzyć do dwudziestu. No może dwudziestu pięciu… Tu świat działa inaczej, brachu. Tu nie ma tylko policji. Za to, że przemycałeś dla konkurencji, za zabicie jednego z ich ludzi oraz za ucieczkę… Kartel cię rozwali. Poważmie traktują konkurencję, dlatego złapią cię, wrzucą do betoniarki razem z gwoździami, cegłami czy innym cholerstwem i będą kręcić tak długo, aż zdechniesz. Potem wyślą twoje zwłoki do Juana. To będzie oznaczało wojnę. Dlatego spierdolimy z Meksyku zanim oni policzą do kilku godzin. I nie możesz się wyróżniać. No i ma ci być wygdonie w tym… - Hudders rzucił na krzywy stolik lateksowy strój i maskę z goglami do oddychania.

- Co? Po co mi to?

- A chcesz się udusić? - Hudders wskazał za okno, gdzie stała cysterna z paliwem.

- Jaja sobie robisz - Peter zbladł.

- Jaja będę, jak nam się uda. Teraz dawaj rękę. - Mechanik wydobył z szuflady małą piłę tarczową. - Nurkowałeś kiedyś z butlą tlenową?

- Kurwa, w liceum na wakacjach.

- No i dobrze. Szybko sobie przypomnisz. 

Ostrze wbiło się w gips, którego pył i odłamki zaczęły latać w powietrzu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro