15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

18.11.1962 roku, Boston.

Dym buchnął z komina, gdy statek wyruszał z portu. Mężczyzna patrzył jeszcze za smugą brudnego dymu, wchłaniając gwar pasażerów i gwizdki marynarzy. Ludzie przeciskali się jeden przez drugiego z walizami i tobołkami. Mężczyzna nie mógł się nadziwić, że to właśnie Stany Zjednoczone Ameryki były punktem docelowym wielu uciekinierów bądź przyszłych robotników starających się o zezwolenie na pracę. Dima minął dwóch czarnoskórych mężczyzn, nigdy takich nie widział. Patrzył za nimi jak znikają między kontenerami, w tym momencie ujrzał bladego człowieka w płaszczu i brązowym kapeluszu, wiedział dokładnie kim jest. 

- Martwisz się swoją wizą? Czy tym, że doktor Valerij Piotrowicz spoczywa teraz w sedesie z resztą twoich fekaliów gdzieś w jakimś porcie? Ale był całkiem smaczny, prawda?

- Mięso jak mięso. Nic specjalnego.

- I tu się myślisz - zawołał mężczyzna przekrzykując skrzek mew, które wzbiły się w niebo. - Ten człowiek był tobą zafascynowany, twoim przypadkiem. Chciał przyjrzeć ci się bliżej, wiesz przecież…

- Wiem - Dima wzdrygnął się na wspomnienie bliskości doktora, zdecydowanie zbyt bliskiej, na jaką pozwoliłby sobie lekarz. Naruszenie intymności, prywatności… Wyrzucił z głowy te nieprzyjemne wspomnienia i ruszył do budki z urzędnikiem podbijającym paszporty i zezwolenia na wjazd. Dima ostatni raz spojrzał na swoje dokumenty. Paszport kupił od jednego handlarza w Niemczech, podrobiony na mistrzowskim poziomie. Z wizą było trudniej. Ukradł ją jednemu pasażerowi, ostrożnie zamazał nazwisko korektorem i podobną czcionką napisał swoje własne. Przy odrobinie szczęścia nikt się nie zorientuje. Nastała jego kolej.

- Papiery proszę - rozległ się głos urzędnika. Dima poprawił brudną czapkę i podszedł do okienka, za którym siedział smutny człowiek w szarym garniturze.

- Cel wizyty, długość pobytu - zapytał beznamiętnie przeglądając dokładnie paszport.

- Praca, nieograniczony, od kilku miesięcy do trzech lat. Oczywiście będę się starał o przedłużenie - odparł Dima łamaną angielszczyzną zaczerpniętą z nauk dziadka modląc się, by to były jedyne pytania ze strony urzędnika.

- Jaki sektor?

- Nie rozumiem…

- W jakiej branży będziecie pracować, gastronomia, hotelarstwo, motoryzacja… 

- Motoryzacja, mechanika. Od czegoś trzeba zacząć, prawda? - Ton Dimy miał być luźny, a wypowiedź zabawna, ale urzędnik nawet się nie uśmiechnął.

- Wiza.

- Już już… - Dima gorączkowo oklepywał kieszenie, aż podał złożony na czworo papier.

- Uhm, Uhm… Co to za plama?

- To? Ślina. Chyba...

- Plujecie na dokumenty wydawane przez urząd Stanów Zjednoczonych? 

- Nie… ja… to pies, sobaka - Dodał po rosyjsku widząc nierozumiejące oczy urzędnika. - Po prostu mnie polizał, no i przy okazji… Przepraszam.

- Na przyszłość proszę uważać, gdzie pan trzyma papiery - Urzędnik przyłożył pieczątkę do paszportu. - Takie dokumenty to nie są byle świstki. Witamy w Bostonie, panie Kol… Kul…

- Kolbienski.

- Tak tak. Witamy. Następny!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro