18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

04.12.1967

Dima Andriejewicz Kolbienski szedł ulicami Salt Lake City wydmuchując parę spomiędzy popękanych i sinych od zimna warg. Skręcił do kawiarni i zamówił kawę oraz kanapkę, która smakowała jak but. Przez te kilka lat ukrywania się w USA jego angielski znacznie się poprawił, a to za sprawą filmów, których był wielkim fanem. Do tego załatwił sobie nauczyciela. Ale pomimo gigantycznego poświęcenia dla obu źródeł wiedzy, Dima nie był w stanie wyzbyć się rosyjskiego akcentu, co utrudniało wmieszanie się w tłum. Fizjonomia też zanadto nie pomagała w byciu niewidzialnym. Wojna była okrutna dla wielu, ale w mniemaniu Dimy najbardziej ucierpiała ludzka psychika. A szczególnie jego własna. Gdy spał, słyszał mężczyznę w płaszczu mówiącego coś na polu bitwy pod Leningradem. Dopiero gdy budził się z krzykiem, deszyfrował reszki słów pozostawionych w jego głowie. Mężczyzna pragnął krwi. 

Dima Andriejewicz Kolbienski uciekł ze  szpitala w Moskwie, ale nie bał się o konsekwencji, w rejestrze wypisał sobie zwolnienie razem z pozytywną diagnozą doktora Valerija Piotrowicza. Sam doktor oficjalnie wyjechał z miasta w celach zdrowotnych, ale tylko Dima wiedział, że doktor błagał go na kolanach o życie, zanim były żołnierz Armii Czerwonej zatopił nóż w jego ciele. Tylko Dima widział strach w jego oczach i puszczające zwieracze, gdy krew stopniowo wypływała z ran i meandrowała między kafelkami. Przez szesnaście lat był namawiany przez Diabła, jak określał mężczyznę nawiedzającego go w snach i na jawie. Aż w końcu przypomniał sobie głód z 1943 roku, zimno i śmierć. I coś w nim pękło. Nie szanował rodaków, którzy wykpili się od służby, którzy grzali sobie tyłki w fotelach prezesów i związkowców, podczas gdy prości ludzie przywdziani w mundury bronili kraju. Gardził takimi ludźmi, bo nie wiedzieli co to znaczy być głodnym, zmarzniętym i samotnym. A samotność w szpitalu przeszkadzała mu bardzo. A doktor Valerij Piotrowicz nie chciał się z nim zaprzyjaźnić, chciał go tylko badać, przeprowadzać eksperymenty, razić prądem i prowadzić zapiski. Dlatego skończył jako tatar z cebulą. Dima lubił tatar. Przypominał mu kuchnię mamy.

Otrząsnął się z myśli i dopił kawę. Skrzywił się, mruknął coś kelnerce i podał jej banknot. Ta chciała wydać mu resztę, ale Dima machnął ręką i już był na ulicy. Latarnie odbijały się od białego jak mleko śniegu uformowanego w zaspy po obu stronach chodnika. Takie połączenie razi w oczy, ale Dima był przyzwyczajony, bywał na Syberii parę razy podczas wyjazdów rodzinnych, więc dla niego była to nie pierwszyzna. Skręcił w wąską uliczkę, obejrzał się za siebie i zastukał w metalowe drzwi do kotłowni. Uchyliły się nieśmiało, ale na widok znajomej sylwetki otworzyły się na oścież. 

- Witaj, Dima! - Uśmiech Patricka Mosseau jak zwykle przyprawiał Dimę o ciarki na plecach. Sam uważał się za nieco szalonego, bo przecież smakowanie w ludzkim mięsie i halucynacje nie są codziennością u każdego, ale Patrick był ponadto. Kierowany szaloną żądzą ukarania wszystkich, w jego mniemaniu winnych znacząco wpłynęła na jego karierę. Często strzelał do zatrzymanych, ale że miał mocne plecy w policji nikt nie mógł go tknąć. Zawsze znalazł się świadek, który potwierdzi że Mosseau strzelał w samoobronie. Inaczej sprawy się miały, gdy sąd wypuszczał skazańca na podstawie dowodów. Wtedy w mężczyźnie budził się gen łowczego i ścigał swoje ofiary aż do skutku, czyli śmierci jednej ze stron. Jednak zawsze wygrywał Mosseau, był najlepszy na policyjnej strzelnicy. Ale wyglądał niepozornie - chudy i blady z pasmami przerzedzonych włosów lepiących się do spoconej twarzy. Szybko mrugał, jakby miał tik nerwowy. Poznali się z Dimą kilka lat wcześniej i zostali przyjaciółmi, a właściwie partnerami w morderstwach "winnych". W sumie nie pamiętał, kto kogo odnalazł, Dima Patricka, czy to Patrick odkrył Dimę.

- Cześć - rzekł Dima uśmiechając się nieco mniej. Od razu zeszli po schodach, gdzie między wielkimi zbiornikami na wodę i bojlerami leżała skrępowana postać z zaklejonymi ustami.

- To ten, o którym mi opowiadałeś, kawał drania, zgwałcił jakąś kobietę, ale ta bała się konsekwencji. Wytłukłem z niej rysopis, a resztą ty się zająłeś... I teraz mamy tego ptaszka! - zaśmiał się nerwowo Patrick i kopnął leżącego w żebra. Rozległ się stłumiony jęk. - Gdzie masz łopatę?

- Zupełnie niepotrzebna. Powiem ci coś, przyjacielu. Głos rzekł mi, jak poradzić sobie z tym człowiekiem - Dima wydobył ze skórzanej torby tasak do mięsa.

- Jaki głos? - zapytał cicho Mosseau, oczy mu się świeciły z podniecenia. -Jaki? Czy to Bóg? Jezus Chrystus?

- Nie... To mój własny Zbawiciel. Nasz Zbawiciel. I Zbawiciel wszystkich, którzy we mnie uwierzą... Znalazłeś dla mnie wreszcie jakieś lokum? Odpowiednie dla... Dla mnie i moich ludzi?

"Ludźmi" Dima Kolbienski nazywał tych, którymi się zaopiekował w rosyjskiej komunie. Ludzie bez perspektyw byli podatni na manipulacje, a że ich przybywało przez napięcia z Amerykanami przez Zimną Wojnę, musiał się przeprowadzić. Jednak zamierzał zabrać ich ze sobą.

- Tak... Oddalone i całkowicie bezpieczne... Nigdy mi nie mówiłeś o Głosie. Czemu?

- Bo sobie tego nie życzył. Ale teraz słyszę go wyraźnie. Chce, żebyś dołączył do mojej rodziny, Patricku. Chcesz być częścią społeczności, która oczyści świat z winnych?

- Tak... Bardzo bym chciał - Mosseau zwilżył wargi i zatrząsł się. - Tak!

- Dobrze. Ale żeby być rodziną... Musisz jeść jak rodzina. - Dima wziął zamach i wbił ostrze w udo związanego mężczyzny, który wrzasnął spod taśmy.

Mosseau uderzył go w głowę leżącą nieopodal gazrurką.

- Nie ogłuszyłeś ryby - Uśmiechnął się wyrozumiale.

- To nic. To nasz najmniejszy problem. Jest tu gdzieś kuchenka? Nie wiem jak ty, ale dla mnie pogoda jest paskudna. Jak mawiała moja matka, na złą pogodę najlepsza ciepła strawa...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro