21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

15.12.1968

Deszcz zalewał mu oczy, gdy wspinał się z ciężką torbą w górę zbocza przy Longs Peak na północny zachód od Denver. Padało od dwóch dni, i wcale nie zapowiadało się na przejaśnienia. W taką pogodę ludzi bierze na przemyślenia, a mężczyzna miał sporo wspomnień, szczególnie sprzed 365 dni. Pamiętał poprzedni rok jakby to było wczoraj, najbardziej zapadły mu w pamięci święta Bożego Narodzenia, gdy wraz z Patrickiem Mosseau i kilkoma rosyjskimi emigrantami, których poznał w swojej pierwszej pracy na budowie, gdzie z powodu niedowładu lewej ręki i braku kilku palców pracował w administracji zamiast na rusztowaniach. Z tą grupą pamiętnej wigilii 1967 roku zaplanował całą przyszłość dla siebie i dla nich na najbliższe dziesięciolecia. Napad, który odbył się przed dwoma dniami na bank w Albuquerque i Denver planował z półrocznym wyprzedzeniem, rekrutował agentów, sprawdzał teren, szybkość reakcji policji na anonimowe donosy. I czterdzieści cztery godziny wcześniej złapał autobus do Fort Collins, skąd piechotą dotarł aż tu, do Longs Peak, gdzie ktoś miał przejąć ciężką skórzaną torbę pełną plików banknotów i weksli. Gdzieś w nawałnicy deszczu ze śniegiem usłyszał strzał i szczekanie psów. Pościg był tuż za nim. 

Ogarnęło go przerażenie, rozejrzał się. Przewodnika, który miał na niego czekać nigdzie nie było. Zobaczył za to starego znajomego w płaszczu i postrzępionym kapeluszu. Binokle miał mokre od śniegu a deszcz lał się z brązowego ronda. Mężczyzna przywołał Dimę ręką ubraną w białą rękawiczkę.

- Witaj, przyjacielu. Wszytsko gotowe? 

- Tak… Ścigają mnie… Zrób coś… Błagam! - Ostatnie słowo niemal wykrzyczał, stres wziął górę nad racjonalnym myśleniem. Gdy znów spojrzał na rozmówcę, jego już nie było. Zamiast niego ujrzał ciemnoskórego mężczyznę w grubej puchowej kurtce, podobnej do kurtki Dimy. Różniła się tylko tym, że była bardziej mokra i brudną od musztardy. Chyba. Dima Andriejewicz Kolbienski nie przepadał za musztardą, ale bardziej nie znosił majonezu. Sam nie wiedział czemu w takim momencie strachu i niepewności rozmyśla o sosach.

- Todo está listo, señor?

- Co? - zapytał po rosyjsku, ale potem powtórzył pytanie po angielsku.

- Czy wszystko gotowe, señor? - zapytał Meksykanin z akcentem, który był nadal lepszy od Dimy.

- Co? A, ty pewnie jesteś Juan… Wiesz, gdzie to dostarczyć… - Dima podał mężczyźnie torbę z gotówką.

- Pewnie señor. Grope Ville, w Luizjanie. Pan Mosseau dobitnie mi to wytłumaczył… - Juan wskazał na swoje podbite oko.

- On się nie patyczkuje… Ruszaj… A! Właśnie. Masz coś dla mnie? 

Juan, który do tej pory stał oparty o wysoki pakunek, czy raczej pokrowiec, teraz rozsunął zamki błyskawiczne i przed Dimą wylądowały dwie równej długości wyprofilowane deski z czubkami skierowane w górę. Do zestawu Juan podał mu dwa kijki.

- Co to do cholery jest? - Dima z niepokojem oglądał dziwny sprzęt z mieszanymi uczuciami. 

- Narty, señor!

- Co, do cholery?!

- Trzeba zapiąć wiązania, a kijkami się odepchnąć! Powodzenia señor! - Głos Juana dobiegał już z daleka, zniekształcony przez śnieżycę.

Dima wiedział, że to tylko kwestia czasu, nim policja i ich psy go wytropią. Musiał szybko zniknąć. Mimo kalectwa udało mu się zapiąć narty jedną ręką. Pod drugą wsunął kije i pochylił się do przodu, pozwolił grawitacji działać. Już słyszał ujadanie wilczurów, zdyszanych policjantów i bicie własnego serca, gdy mknął między sosnami, których gałęzie były całe białe od śnieżnego puchu. 

Dima Andriejewicz Kolbienski rozmyślał na co wyda zarobione pieniądze. Na pewno chciał zrobić coś z ręką, obecny stan za bardzo przeszkadzał w działaniach, nawet przy zdejmowaniu spodni miał problemy. Ale to były problemy na przyszłość. Miał konkretny pomysł, na co przeznaczyć pozyskane środki. 

Zawsze chciał założyć czasopismo...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro