35

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

03.04.2009 rok, Grope Ville, Luizjana

- Ty masz całą krew na rękach! Ty! Dima Andriejewicz Kolbienski! Ilu ich zabiłeś, co? Ty i ten twój kult?! Jesteście jak zwierzęta, mamione przez pasterza! On sam w to nie wierzy! Jest po prostu szalony! - krzyczał Alan Grimshaw, a krew z rozciętej brwi zalewała mu prawy policzek. 

Dima spojrzał na niego z góry, ubrany był w swoją szarą togę, a w ręku ściskał nóż rzeźnicki. Wszyscy zebrani z workami na głowie zaszemrali. Nie podobał im się nowy gość, za bardzo bluźnił. Dima zerknął w stronę wzgórza, gdzie piętrzył się gmach niedoszłego ośrodka spokojnej statości. Spółka zbankrutowała, ale budynek i tak stanął, dostarczono nawet część wyposażenia w postaci łóżek, kroplówek i tego typu rzeczy. Dima ciągle myślał, jak legalnie przejąć tą ziemię, chciał zbudować tam prywatne laboratorium chemiczne. Ogólnie na starość zaczął interesować się rzeczami, których by się po sobie nie spodziewał, jak pirotechnika. Szybko wrócił myślami na plac i piedestał, na którym klęczał związany detektyw Alan Grimshaw, człowiek który dowiedział się więcej, niż by to Dimie odpowiadało. 

- Więc?! Jecie ludzi! - wrzasnął Alan i splunął na martensy Kolbienskiego. 

- Tylko tych, co zasłużyli! I tych, co wtrącają się w nie swoje sprawy! - krzyknął ktoś z tłumu, a reszta mu przyklasnęła. -Prawda! Tylko tych, którzy gardzą Istotą, i tych, co skrzywdzili naszego Ojca! Dla nich jedynym przebaczeniem jest śmierć, a my, przez komunię i przyjęcie ciała, przebaczamy! Nie jesteśmy bezduszni!

Jednak Grimshaw ich nie słuchał. Zwrócił się bezpośrednio do Dimy:

- Wiem, co zrobiłeś, potworze. Te wszystkie ofiary, przejęcie Sunny Voyage, Valerij Piotrowicz, napady w Albuquerque i Denver, o innych nie wspomnę, psychoterapeuta Leon Montgomery z Manhattanu, Evelin Barrows, Henry Sanchez, Ethan Peterson, Amicia Wellington i Bóg jeden wie, ile jeszcze było ofiar twoich i tych omamionych ludzi!

Dima skinął głową mężczyźnie w worku, który dobył scyzoryka i rozciął więzy detektywowi. 

- Już, ruszaj. Może komuś opowiesz o tym, czego się dowiedziałeś - rzekł Dima i położył pistolet na ziemi, po czym wrócił do domu. Za jego przykładem poszli wszyscy inni zebrani, aż Alan Grimshaw został sam na placu. Oddychał ciężko. Za bardzo się fatygowali, by tak po prostu go wypuścić. Mimo wszystko zerwał się z marmurowego piedestału, zgarnął rewolwer i rzucił się biegiem w stronę wzgórza, skąd jak sądził, zdoła dotrzeć do drogi. Wtem kula, wystrzelona ze zrujnowanej wieży kościelnej trafiła go między żebra. Siła strzału sprawiła, że zwalił się w błoto. Wtedy usłyszał szaleńcze krzyki i więcej strzałów. Z wysiłkiem przeturlał się na plecy i wystrzelił cały bębenek w grupę wściekłych kultystów. Padł tylko jeden. Alan zaklął, po czym dźwignął się na kolana i wpadł do jakiejś stodoły. Szybko zaryglował drzwi i oparł się o nie.

Mężczyzna ścisnął mocniej swój niezawodny rewolwer Colt Peacekeeper i załadował ostatnie dwa naboje kalibru 9 mm. Dyszał ciężko, przesunął zakrwawioną dłonią po tłustych włosach. Jak na swoje 37 lat był sprawny i nad wyraz przystojny. Nie licząc dziury w brzuchu o średnicy 11,2 mm oraz rozciętego łuku brwiowego. Drugą ręką wydobył z kurtki komórkę i wybrał numer przyjaciela.

- Halo? Alan? Co tam się dzieje?! Strzały… 

- Słuchaj… To jest poważna sprawa… Potrzebuję wsparcia, bo wszyscy mnie wystrzelają… Ci ludzie są nieobliczalni… Halo? Cholerne bagna! - Mężczyzna schował komórkę do kieszeni. Brak zasięgu. Na takim odludziu nie powinno go to dziwić… Wtem drzwi stodoły rozwarły się z trzaskiem a ciało mężczyzny przeszyła chmura śrutu. Padł na ziemię, nie zdołał nawet wystrzelić. Usłyszał żałosne zawodzenie wydobywające się z kilku gardeł. Ostatkiem sił uniósł się na łokciu. Ujrzał ludzi z którymi rozmawiał przed godziną, jednak teraz nie byli doń przyjaźnie nastawieni. W sumie tylko udawali spokojnych, gdy przyjechał do tej zabitej dechami dziury. Wskazali mu Ojca Dimę, a potem wszystko zaczęło się staczać na samo dno kanału, jakim była jego obecna  sytuacja. Ci ludzi teraz ściskali strzelby i pistolety, mierzyli prosto w niego. Rozległy się strzały. To było ostatnie co Alan Grimshaw usłyszał. 

Potem nastała ciemność. Ojciec Dima wygłosił kazanie o Istocie, o nagridach, jakie ofiarowuje wiernym, i o karach, które dotykają takich ludzi jak ten człowiek. Dima Andriejewicz Kolbienski, po tym jak skończył posiłek złożony z wątroby i kawałka uda Alana, zamyślił się nad słowami trupa. O tym, że jest szalony, a jego wierni to głupcy. Ale Dima to wszytsko wiedział. Zarówno on, jak mieszkańcy Grope Ville padli ofiarą Istoty, która układa ludzkie losy i śmierci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro