41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

29.05.2013 rok. San Diego, Kalifornia, przejście graniczne z Meksykiem.

Było gorąco. Hawajska koszula lepiła się Peterowi do ciała, a sytuacji nie ułatwiał fakt wadliwej klimatyzacji zamontowanej w ciężarówce. Człowiek po stronie pasażera ciężko wzdychał i przykładał sobie butelkę z wodą do karku. Przez otwarte okna do kabiny wlatywały krzyki i awantury na granicy z celnikami. Była dopiero druga po południu, a on lada chwila miał trafić do obcego kraju, gdzieś gdzie bez pomocy utonie w morzu przemocy i naiwności...

Peter Barkstone zerknął w lusterko. Za nim ciągnęła się karawana vanów, osobówek i tirów. Przed nimi były jeszcze ze dwa pick-upy. Wzrok znów powędrował do lusterka. Spojrzał sobie głęboko w spuchnięte od zmęczenia oczy i mokrą twarz. Kim teraz był? Bandytą? Chyba nie... To takie brzydkie słowo. Kojarzy się z mordercami. Ale on nikogo nie zabił. Nie, przecież szpital to nie jego wina. Podobnie ci dwaj gliniarze. To nie on. To nie był Peter Barkstone.

Wzrok znów wwierca się w odbicie pustych źrenic. A jeśli już nie ma Petera Barkstone'a? Jeśli został tylko Christopher Behringer? Jeśli znaleziono już ciało? To podstawione? I radiowóz? I całą resztę? Będzie na ustach wszystkich. Nie takiej sławy oczekiwał. A teraz szmugluje narkotyki, alkohol i Bóg jedyny wie, co jeszcze w częściach do mebli dla firmy "Nos vamos de vacaciones". Chyba. Już niczego nie był pewien. Ale czuł, że cokolwiek się zdarzy, nie może być gorzej. Już tyle przeżył... Może jakaś nagroda od losu?

Domek. Nowe imię. Kilka spokojnych lat życia w zaciszu, aż wróci do Nowego Jorku, by zabrać Kristen na obiecaną kolację... Zmieszanie Aidena Baltora z błotem. Splunięcie Bulkowskiemu w twarz. To byłoby miłe.

Wrócił na ziemię, gdy klakson z tyłu doniośle zatrąbił. Teraz jego kolej. Wolno podjechał do platformy przypominającej nieco punkt na stacji paliwa. Ale tu obsługa patrzy podejrzliwie, proszą o papiery i sprawdzają każdy szczegół. I chyba wóz Petera im się nie spodobał, bo strażnik graniczny dał znak, by zjechać do obudowanego garażu, gdzie czekały psy z właścicielami. Gdy zaparkował, usłyszał że ma opuścić kabinę pojazdu ze wszystkimi dokumentami.

Celnik spojrzał spode łba na meksykanina i wziął jego papiery. Studiował je chwilę, po czym zapytał:

- Ma pan wizę, panie Rodriguez?

- Mój szef ma, panie władzo - odparł bezczelnie Meksykanin. Peterowi zrobiło się gorąco. Zaczął szukać po kieszeniach, a gdy niczego nie znalazł, chciał wrócić do ciężarówki, ale inny celnik zastąpił mu drogę.

- Proszę zostać, my sprawdzimy. Gdzie ma pan wizy pracowników, panie... - drugi celnik wziął paszport i przestudiował znajdujące się w nim dane. - Behringer. To niemieckie nazwisko?

- Chyba tak... ja... Wizy są w schowku. Powinny być - zająknął się Peter i odebrał paszport. Celnik wspiął się do kabiny i przetrząsnął wskazane miejsce. Po bardzo długiej minucie wrócił z kopertą zawierającą spis pracowników i wizy. - Wszystko jest chyba w porządku. A pan jest konsultantem do spraw bezpieczeństwa?

- Tam mam na plakietce, nie? - Żachnął się Barkstone.

- Nie pytam o plakietkę, tylko o pana obowiązki w firmie. Zresztą zaraz sprawdzimy - Celnik zaczął stukać w klawiaturę, aż dotarł do rejestru. - No i o co tyle krzyku? Zaraz przeszukamy naczepę, ale jeśli to tylko meble, nie ma się czego bać, prawda?

- Prawda, prawda... - mruknął Peter i otarł pot z czoła. Teraz było mu jeszcze goręcej. Psy dyszały i wąchały podwozie i wnętrze naczepy. Meble brano i prześwietlano. Po dziesięciu minutach zapakowano komody i części regałów z powrotem i oddano kluczyki Peterowi, który tylko westchnął z ulgą.

- Proszę jechać ostrożnie. Nie wiadomo, na kogo traficie. - rzekł pierwszy celnik i zwrócił Rodriguez'owi resztę papierów.

- Tylko wozimy meble. - odparł Barkstone.

- Mimo wszystko, proszę uważać. To chyba pański pierwszy pobyt w Meksyku. Wydaje się normalnym państwem... Ale pozory mogą często mylić.

- Zapamiętam.

- A! Panie Behringer...

- Tak?

- Witamy w Meksyku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro