43

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

29.05.2013 rok. Mexico City. 11:22 wieczorem.

Znów stracił przytomność. Po raz kolejny. Był osłabiony, a z ostatnich dni niewiele pamiętał. Choć może to lepiej? Plecy smagane batem, jeśli można nazwać tak linę grubą na półtora centymetra, odpoczywały w najlepsze. Ale to go nie zadowalało. Wiedział że jeśli tylko ktoś ujrzy go wypoczętego, koszmar zacznie się od nowa. A tego nie chciał. Wtem ostre światło ugodziło jego źrenice jak piorun w drzewo. 

- Jak się czujesz? - Peter podążył spóźnionym wzrokiem w miejsce, skąd dobiegał głos, ale nikogo nie zobaczył. Gdy wrócił oczyma do patrzenia w dal, zobaczył go. Z parasolem, w brudnym płaszczu, który teraz miał rozpięty. I z nieodłącznym kapeluszem. -Wiem, wiem… zapytasz jak się tu znalazłem. Ale wiesz co? Nie pytaj. Bo i tak nie uwierzysz. Ważne jest to, by cię stąd wyrwać. Taśma, którą przyczepili cię do tego haka już swoje wycierpiała. Wystarczy że się pobujasz. Jak w tych grach komputerowych. Z innej beczki, to coś niesamowitego, kontrolować jakąś istotę wewnątrz ekranu. Zawsze zrobi to czego chcesz. A jeśli nie? Gra jest zepsuta, niewarta czasu. Wtedy kupujesz nową. 

- Że, kurwa, co? - jęknął Peter, ale jego rozmówca zniknął. A krzyki po hiszpańsku dochodzące zza drzwi pobudziły go do działania. Zaczął się kołysać. Nie było to łatwe, wszystko bolało jak cholera… Ale się udało. Padł na podłogę jak worek kartofli. Gdy odpoczął chwilę, zaczął czołgać się do stolika na kółkach. Podparł się na nim, ale mebel wywrócił się, a metalowe szczypce, pogrzebacze i tasaki zagrały ogłuszającą symfonię. 

Nie jest tajemnicą, że strach pobudza do działania. Barkstone zgarnął długi szpikulec do lodu, którym pewnie niedawno torturowano jakiegoś nieszczęśnika wiszącego za kotarą. Pamiętając swój trening w domu Juana podczołgał się do ściany obok drzwi. Nie miał siły nawet wstać. Ale to nie przeszkodziło mu zaatakować przeciwnika, gdy ten wbiegł do pomieszczenia. Ostry kolec uszkodził mu kolano, a dźwiękowi rozrywanych jeansów towarzyszyły bluzgi po hiszpańsku. Peter nie czekał na jego reakcję, pełen adrenaliny szarpnął szpikulcem, rozgrywając mięsień, następnie na oślep uderzył w okolice gardła. Miał szczęście. Przeciął tętnicę. Dopiero gdy ciepła, czerwona posoka zalała mu oczy i goły tors, zwymiotował. Cała energia z niego uszła, dyszał i jęczał na przemian.

- Jezu, Jezu… Cholera… Ja… Ja - Więcej nie był w stanie z siebie wydusić. Obok kałuży rzadkich wymiotów dołączył ślad żółci, a brudne spodnie słodko zapachniały moczem. Łzy cisnęły się mężczyźnie do oczu, kilka nawet popłynęło i wyżłobiło w jego twarzy własny korytarz przez kurz i krew. Gdzieś daleko słyszał strzały. Odległe niczym bicie dzwonu kościoła… Chciał umrzeć. Wszystko co przechodził nie miało sensu. Za ciężką pracę dostawał tylko lanie, a prawda okazała się niepożądanym towarem. I myślał, że gdyby tylko nie złamał ręki, byłby teraz w Nowym Jorku, jedząc burgera i ciesząc się ze swojej części zapłaty. 

Zamknął oczy. Chciał zapomnieć. I chciał umrzeć.

Nie dane było mu umrzeć. Nawet nie stracił przytomności. Poczuł natomiast falę ciepła, a daleko usłyszał syreny strażackie i przytłumione krzyki. No i strzały. Wtem rozległy się kroki. Był to jakiś wielkolud. Tak Peter wnioskował po rozmiarze buta, który zatrzymał się tuż obok jego skroni.

- Niech mnie - usłyszał po angielsku. -Kto by się spodziewał brachu…

Peter lawirował po labiryncie myśli i wspomnień, by dopasować głos do rozmówcy. W końcu mu się udało. A gdy to zrobił, miał ochotę płakać ze szczęścia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro