50

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

15.06.2013 rok. Grope Ville. 22:39. Godzina i dwadzieścia jeden minut do urodzin Dimy Andriejewicza Kolbienskiego.

Peter wolno otworzył oczy. Z początku nie wiedział co widzi. Trzech ludzi w workach z lampami, grubszy z nich coś krzyczał, pozostali wywlekli ciało Josepha Mosseau ze złamanym karkiem na ściółkę. Peter zauważył że leżał oparty o pień drzewa kilka metrów od dymiącego wraku. Ten grubszy dalej krzyczał i wyjmował rzeczy z bagażnika, w tym laptop, który schował pod pachą. Barkstone nic nie rozumiał, w głowie mu dudniło. Z prawego ucha lała mu się krew, ściekała pod koszulę wzdłuż ramienia. Spory płat skóry z policzka miał zdarty, rana piekła jak diabli. 

- Niezły wypadek, Peter. Naprawdę spory spadek, że też to przeżyłeś. W sumie sporo ostatnio przeżyłeś, co nie Bacardi? A czeka cię jeszcze więcej wrażeń. - Mężczyzna z laptopem nachylił się nad Peterem i kopnął go w bok. -Wiesz, zawsze uważałem Josepha za nieco… Specyficznego. Za bardzo się angażował, co nie znaczy, że był złym członkiem naszego małego stowarzyszenia. Każdy ma swoją rolę do odegrania. Ja też miałem. Hej! Barkstone? Dziennikarska pijawko! - Kolejny kopniak trafił w biodro. - Czas wstawać! Choć nie sądzę, byś dał radę zrobić to o własnych siłach. Hej! Chodźcie tu! Będziecie go wlec.

Jego towarzysze mruknęli coś pod nosem, ale posłusznie wrócili i złapali Petera, jeden za ręce, drugi za nogi. 

- Bulkowsky? Ty chuju! Nigdy ci nie ufałem… - warknął Peter i jęknął z bólu, gdy tamci go podnosili. Pewnie uszkodził sobie żebra. 

- Wiem, wiem, Barkstone. Też cię kocham - zacmokał Emil Bulkowsky i ruszył równolegle do nich. - Mamy kawałek do przejścia, ale nie myśl, że tak łatwo ci się upiecze. Po wybryku Alana Grimshawa musimy cię przygotować. Wwiercimy ci gwoździe w kolana. Pasuje ci to? 

- Co?! Wy chorzy popaprańcy… 

- Wiedziałem, że się ucieszysz. Musimy ograniczyć ryzyko. Nasza społeczność uchowała się tak długo dzięki ostrożności, ale muszę przyznać, że jako jedyny napsułeś nam tyle krwi. To w sumie też trochę moja wina, ale wiesz jak jest. Poharatałem się, odsiedziałem swoje w szpitalu, szef dał ci moje notatki… Nie chciałem tego, uwierz mi. Możesz winić Aidena Baltora. Agencja ma ostatnio problemy wizerunkowe, głównie przez twoje wybryki… Bacardi! Tak na ciebie mówią. Adekwatnie, bo wiem, jak lubisz sobie wypić. 

- Ty skurwielu….Czyli Baltor nie miał z tym nic wspólnego?

- Nie. No ale ponad dobrze wykonaną robotę stawiał wizerunek firmy. To miała być prosta robota, Barkstone. A ty to spieprzyłeś! Mieliśmy je znaleźć, pouśmiechać się do kamer i wracać do ciasnego Nowego Jorku. Ale złamałeś sobie rękę, a Baltor potrzebował śledczego u siebie. Miałem nadzieję, że odpoczniesz, pospacerujesz… Będziesz siedział cicho. Ale nie. Nie! Bo jesteś pierdoloną pijawką! Na szczęście nasz człowiek na miejscu miał cię na oku. A teraz nie żyje. Jednak podobnie jak ojciec, Joseph dokonał wiele. Zniszczył cię. Jesteś nikim. I odpowiesz za grzechy przed Istotą. 

- Czyli jesteście po prostu bandą złamasów porywającą ludzi, tak? Jecie ich?! - Peterowi zbierało się na mdłości, ale w głowie kręciło mu się tak bardzo, że gdyby zwymiotował najpewniej straciłby przytomność. 

- Tak jesteśmy postrzegani przez świat zewnętrzny. Po części tak jest. Ale Istota odpuści nam grzechy. Zawsze tak robi. Odpłacamy się za dobroć Ojca Dimy, który zapewnił nam edukację, karierę i rodzinę. W zamian raz do roku zbieramy się, ucztujemy i modlimy się. Monitorujemy cele, w razie wypadków zakrywamy ślady, uciszamy świadków. Jednak ty uchowałeś się naprawdę długo, narobiłeś bałaganu. Meksyk i cała reszta? Zabiłeś Mercera i spowodowałeś wypadek. Tak, wiem ci zrobiłeś, mam nagranie z kamerki. - Emil postukał palcem w laptop pod pachą. -Jak mówiłem, Joseph bywa porywczy… bywał. Niestety. 

Na dalszą konwersację Peter nie miał siły, siedział cicho i dawał nieść się kultystom przez las. W końcu po zmianie podłoża poczuł, że są na udeptanej drodze. Grope Ville składało się z niespełna kilometra kwadratowego zabudowy, nie licząc na wpół wybudowanego budynku na wzgórzu kilkudziesiąt metrów na zachód. Przeważały drewniane domki z zagrodami, gdzie chrumkały świnie i beczały kozy, gdzieniegdzie dało się usłyszeć szelest dzikiej trzciny rosnącej nad brzegiem rozległych mokradeł otaczających wieś od południa. Było duszno, komary latały wszędzie i kąsały w każdy odsłonięty kawałek ciała.

- Już wiem, czemu macie te głupie worki. Żeby was komary nie zjadły. - Peter silił się na dowcip, ale po mrukliwej reakcji widowni dał sobie spokój. W końcu doszli na placyk, przy którym tłoczyła się liczna, licząca niemal pięćdziesiąt ludzi, grupa kultystów w białych szatach i szmacianych workach z dziurami na oczy.

Peter poczuł jakieś kadzidło, zapach ziół i czegoś co pachniało jak marihuana. Mieszanka zapachów otumaniła go jeszcze bardziej. Tak bardzo, że nie zarejestrował gdy znalazł się w białym, sterylnie wyglądającym pomieszczeniu oświetlonym przez zimne światło. Siłą został rozebrany od pasa w górę i posadzony na czymś przypominającym fotel dentystyczny.

Ale już wiedział, że po wizycie nie dostanie lizaka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro