53

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

16.06.2013 rok. 00:14 w nocy. Urodziny Dimy Andriejewicza Kolbienskiego. 

Gdy tylko wyszli przez ruiny kościoła, mężczyzna zakrył dziewczynie oczy, nie chciał, by widziała tamtą masakrę. Nie widziała. Ale słyszała doskonale. Szaleńcze wrzaski, tych poranionych przez wybuch odłamkami, spalonych i na wpół żywych. Wzywali Istotę, Ojca Dimę… na próżno. Nikt nie był w stanie im pomóc. Peter poczuł, że Simone trzęsie się że strachu. Nic dziwnego. Ponad dwa miesiące spędziła w podziemnym bunkrze wśród psychopatów z wiedzą, że uśmiercili jej matkę. I dlaczego? Żeby nie pozostawić żadnych świadków. 

- To miała być wycieczka, zwykła wycieczka do Stanów… Sunny Voyage wszystko załatwiło… "Historyczni Fascynaci" - mamrotała, gdy Peter ciągnął ją przez bagniste tereny przylegające do Grope Ville. Idąc przez tunel zdążył zreferować wszystko  dziewczynie, która wczepiła się w jego ramię jak kotwica w dno rzeki. Za nic nie chciała go puścić. Może znalazła w nim bratnią duszę, może potrzebowała bliskości. Zaczęła się modlić po włosku, Barkstone nic z tego nie rozumiał, ale tylko to rozbrzmiewało w jego głowie. Modlitwa do wyższego bytu, mogącego pomóc wyjść z tej opresji. Czuł że to właśnie wiara pomogła Simone przetrwać w ciemności pod ziemią. 

- Ten stary człowiek mówił kompletnie od rzeczy, że to nie moja wina, tylko mojego pradziadka, który był hitlerowcem… Ale to nieprawda! Tata zawsze mówił, że on był dentystą, że ratował Żydów…

- Czasem lepiej żyć w miłym kłamstwie, niż z niewygodną prawdą… A co do Kolbienskiego, nie on jeden miał nie po kolei w bani… Jednak to on pozwolił mi cię uwolnić. Niech spoczywa w piekle, razem z tym zapomnianym przez Boga miejscem - Peter splunął do mętnej wody, w której odbijała się ognista łuna miasteczka pozostawionego za plecami. -Wiele poświęciłem by cię znaleźć, i przykro mi z powodu twojej matki… ja też straciłem przyjaciela. Nazywał się Alan, Alan Grimshaw. Wolę nie wiedzieć, ile ludzi tu umarło przez te kilkadziesiąt lat. Ale nikt więcej nie umrze. A ty wrócisz do domu, do ojca, postarasz się żyć normalnie! W końcu zostawisz to za sobą. Zawsze tak jest. Wierz mi. 

Dobiegli do bramy, która miała wyłamany zamek. Simone pchnęła furtę i wbiegła na dziedziniec porośnięty dziką roślinnością. Główne drzwi do holu były otwarte. W oczy od razu rzucały się rusztowania malarzy, pozostawione w pośpiechu, podobnie jak samotna betoniarka. Posadzka była uwalona ziemią i zaprawą, gotowe były tylko trzy z czterech pięter, jednak nie powstrzymało to inwestora przed wysłaniem tu większości sprzętów niezbędnych w domu opieki, typu łóżek z kardiografem, wózkami inwalidzkimi czy sporej ilości jedzenia w puszkach, które zalegało w kartonach i nie nadawało się chyba do bezpiecznego spożycia. 

Za oknem rozległ się grzmot, a zaraz po nim kolejny. Potem zaczął padać deszcz. Jednak nie powstrzymało to pożaru.

- Dobrze… Niech ogień oczyści to chore miejsce. Chodź! Znalazłem telefon! - zawołał Peter i podniósł słuchawkę. W tej chwili piorun trafił w linię wysokiego napięcia nieopodal Grope Ville. Iskry strzeliły z gniazdek i światło w budynku zgasło. - Kurwa! Jasna cholera!

- Co teraz? - zapytała lękliwie Simone i rozejrzała się po ciemnej recepcji. 

- Weź latarkę. Dima mówił o jakimś laboratorium, może znajdziemy coś przydatnego. Choć apteczkę. Nie ukrywam, przydałaby się. Ja zostanę tu, zobaczę czy żaden z maruderów Kolbienskiego nie wpadł na taki sam pomysł. Dasz radę?

- A jeśli są gdzieś tu? Co? Jeśli już tu na nas czekają? Co wtedy?

- Wtedy będziemy w dupie, więc miej oczy szeroko otwarte. Szybko nie powinniśmy zostawać w paszczy lwa zbyt długo… 

Po kwadransie Simone go zawołała. Coś na kształt prowizorycznego stanowiska chemicznego znajdowało się w końcowej części kompleksu, w kantynie przy stołówce. Kilka spopielonych stołów i zapach siarki wskazywał, że to tu Dima Kolbienski opracowywał swoje bomby. Ale Peter dostrzegł coś jeszcze. Całą szafę broni, od pistoletów po, co wydało się mu nieco szalone, granatnik. Wyciągnął flarę i podał dziewczynie. Do plastikowej torby wrzucił notatnik oraz kartę pamięci i solidnie ją zawiązał, żeby nic się nie zalało. Wręczył pakunek Simone.

- Weź to. Gdy wyjdziesz tylnymi drzwiami, dostań się do drogi i przejdź jakiś kilometr, złap stopa do najbliższego miasta. Daj to policji, opowiedz im wszystko. Pobiorą ci odciski palców, to nie boli, w ciągu miesiąca aż dwa razy to robiłem w Salt Lake City. Gdy to zobaczą, na pewno podejmą odpowiednie kroki. Wrócisz do domu. 

- A ty? Nie znalazłeś apteczki. Nie możesz tu zostać! Sama… 

- Dasz radę! Jesteś bardzo dzielna, zdołałaś przeżyć w tej sodomie, teraz liczy się to, byś uciekła i przekazała wszystko policji! Zajmą się tobą, oczyszczą moje imię… Ja nie mogę wrócić. Jeszcze nie - Barkstone wyciągnął z szafy karabin powtarzalny i Desert Eagle. Pistolet schował za pasek, karabinu użył jak kuli by się podeprzeć. - Ja mam tu jeszcze coś do załatwienia. Rozumiesz?

- Ja…

- Rozumiesz?! Nie mogę pozwolić… by to się powtórzyło. Nie czekaj na mnie! Już! W razie niebezpieczeństwa, wystrzel flarę, ktoś dobry na pewno ją dostrzeże! 

- A jeśli będzie to ktoś niedobry? - jęknęła Simone i spojrzała na Petera błagalnie.

- Dziś wszyscy źli w tej okolicy będą gryźć ziemię. A ja będę miał ich krew na rękach. Ale gdyby… wybierz sobie coś. I od razu uciekaj! Jasne?

- Ale…

- Jasne? Nie mam na to czasu! Powiedz, że zrozumiałaś, co musisz zrobić!

- Zrozumiałam. 

- Dobrze. Żegnaj, Simone. Pozdrów ojca - uśmiechnął się Peter i ruszył w stronę płonących zgliszczy Grope Ville w Luizjanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro